Posts Tagged ‘worldleague’

prof. Stanisław K. Wiąckowski

Przez większość stulecia wmawiano nam, że II wojna światowa (1939-1945) została wywołana przez Adolfa Hitlera i jego nazistów. Jednakże fakty dowodzą,  że była ona wywołana przez potężny kartel chemiczno naftowy i farmaceutyczny dla objęcia kontrolą miliardowych rynków dla towarów, które można było opatentować. Także I wojna światowa (1914-1918) była próbą podbicia świata przez korporacyjne interesy. Wspierały ją trzy koncerny niemieckie: Bayer, BASF i Hoechst. Te firmy kontrolowały ponad tysiąc patentów na świecie. W 1925 roku utworzyły one razem kartel IG Farben.

Polacy nie mogą nie pamiętać działalności IG Farben bo miała ona  także miejsce na terenie Polski. Ten potężny kartel za miliard marek wybudował w Oświęcimiu na 24 km2 największy w tym czasie  przemysłowy  kompleks chemiczny na świecie.  Miał on produkować  syntetyczny kauczuk, benzynę  i inne związki chemiczne potrzebne do  podboju Rosji (http://www.relay-of –life.org/pl/introduction/index.html).

W pobliżu wybudowano obóz koncentracyjny. Stał się on największym na świecie obozem niewolniczej pracy i równocześnie obozem zagłady. Prowadzono tam śmiertelne eksperymenty medyczne z wykorzystaniem  patentowanych leków firmy Bayer i Hoechst oraz innych należących do IG Farben. Te nie rzadko śmiertelne doświadczenia przeprowadzali nie tylko lekarze SS, ale i lekarze  wymienionych wyżej koncernów. Prowadzono je na tysiącach więźniów, z których większość została zabita. Gaz produkowany przez firmą Degesch, podległą IG Farben, cyklon B  zamordował w Auschwitz miliony ludzi. (www.profit-over-life.org)

 

Mało kto wie, że chemioterapia stosowana do walki z rakiem początki swojej kariery rozpoczęła jako broń masowej zagłady (Rath, Niedzwiecki, 2011b).. Pod koniec II wojny światowej do medycznych badań jako środek przeciw rakowi trafił iperyt (gaz musztardowy). Po badaniach na zwierzętach, badano go także na ludziach. Także zsyntetyzowany w 1962 roku tamoxifen stosowany dzisiaj do leczenia raka piersi zwiększa  od 2 do 3 krotnie ryzyko wystąpienia raka śluzówki macicy (Pukkala i inni, 2002).

 

Ciekłe pochodne tego związku są do dzisiaj stosowane w leczeniu pacjentów chorych na raka (mechloroetamina, cyklofosfamid, chlorambucyl). Chemioterapia powoduje bardzo poważne skutki uboczne jak: uszkodzenia systemu immunologicznego, anemia, uszkodzenia ważnych organów jak serce, płuca, wątroba, nerki, mózg, a nawet przyczynia się do rozwoju nowych nowotworów i śmierci (Rath, Niedzwiecki 2011a).

 

Chemioterapia nie jest w stanie nawet przedłużyć życia pacjentów cierpiących na raka skóry, prostaty, pęcherza, nerek, trzustki i innych. Pacjenci chorzy na te odmiany raka poddając się chemioterapii mają tak samo ograniczoną szansę przeżycia, jak ci którzy z niej zrezygnowali.

 

Ta wielka toksyczność chemioterapii powoduje zapotrzebowanie na kolejne środki: przeciwbólowe, sterydy, leki przeciwzapalne, antybiotyki, transfuzje krwi, antydepresanty  i wiele innych. Epidemia raka stanowi  od wielu lat jeden z najbardziej lukratywnych rynków dla sektora farmaceutycznego. Koniec tej epidemii  oznaczałby  dla niego prawdziwą katastrofę.

 

Przemysł, którego działalność wpływa na ludzkie życie musi spełniać określone standardy etyczne, musi zdobyć zaufanie milionów pacjentów. Niestety model biznesu z chorób  tego nie spełnia. Aby to zrozumieć trzeba sięgnąć do korzeni przemysłu farmaceutycznego. Już około 150 lat temu naukowcy zaczęli wyjaśniać strukturę elementów tworzących świat jak np. strukturę atomową. Wkrótce potem pojawiły się firmy opierające swoją działalność na sprzedaży  związków chemicznych uzyskanych na drodze syntezy. Przewodziły temu  trzy niemieckie firmy: BAYER, BASF i HOECHST Postanowili oni podbić świat i nim zawładnąć. Nakłonili oni cesarza niemieckiego Wilhelma II do wywołania I wojny światowej. Następnie firmy te utworzyły kartel IG Farben. Stały się one największym sponsorem nazistów w objęciu przez nich władzy. Próba ta też się nie powiodła. Kosztowała 60 milionów istnień ludzkich. 

Dwudziestu czterech dyrektorów IG Farben skazano za zbrodnie przeciwko  ludzkości (zmuszanie do niewolniczej pracy, grabieże, tortury, morderstwa). Obie wojny światowe kosztowały blisko 100 milionów istnień ludzkich.

Niemcy założyli obóz Auschwitz w 1940 roku, aby więzić w nim Polaków. Auschwitz II-Birkenau powstał dwa lata później. Stał się miejscem zagłady Żydów. W kompleksie obozowym funkcjonowała także sieć podobozów. W Auschwitz Niemcy zgładzili co najmniej 1,1 mln ludzi, głównie Polaków, Żydów, a także Romów, jeńców sowieckich i osób innej narodowości.

Niemiecki obóz Auschwitz wyzwolili 27 stycznia 1945 roku żołnierze 100 Lwowskiej Dywizji Piechoty 60 Armii I Frontu Ukraińskiego. Wolności doczekało w Auschwitz I, Auschwitz II-Birkenau i podobozie Monowitz około 7 tysięcy więźniów, którzy byli świadkami popełnianych tam zbrodni. W walkach wyzwalających obóz zginęło 231 żołnierzy sowieckich.

 

Podczas I wojny światowej BAYER wyprodukował gaz musztardowy, który armia niemiecka  wykorzystała podczas bitwy pod Ypres  w Belgii ze strasznymi skutkami. Gaz ten do dziś nazywany jest Iperytem..

PO II wojnie światowej  wiele patentów Firmy BAYER/IG Farben znalazły się pod kontrolą rynku farmaceutycznego  takich firm jak Rockefeller (USA), Rotschild (W. Brytania, Francja).

 

Zmieniając atom siarki  cząsteczki gazu musztardowego na atom azotu stworzono pierwszą strukturę do chemioterapii raka. Modyfikacje tej struktury chronione prawem  napędzały wielomilionowy przemysł tak wspaniale prosperujący dzięki epidemii raka. Zbrodniarze wojenni z firm BAYER, BASF, HOECHST zostali wkrótce wypuszczeni na wolność.

 

Fritz Ter Meer  członek NSDAP, zbrodniarz wojenny  odpowiedzialny za IG Auschwitz, skazany w Norymberdze na 7 lat, został w 1956 roku ponownie prezesem firmy BAYER,

Carl Wurster  członek rządu nazistowskich Niemiec, nadzorca Cyklonu B  został wybrany w 1952 roku ponownie prezesem firmy BASF.

 

Friedrich Jahne członek nazistowskiej partii skazany za zbrodnie wojenne został w 1955 roku ponownie prezesem firmy HOECHST ( obecnie Sanofi).

 

Dokumenty Kongresu USA i Norymberskich Trybunałów jednoznacznie dowodzą, że II wojna światowa była wspierana  przez niemiecki  kartel  naftowo-farmaceutyczny IG Farben. Dokumenty te dowodzą, że bez IG Farben II wojna światowa  nie miałaby miejsca.

 

W czasie tych wojen zabito ponad milion wojskowych i cywilów nie licząc zabitych w komorach gazowych..

 

Dlaczego jednak tak wielu ludzi nie zdaje sobie z tego sprawy.

 

Stało się to dlatego , że po 1945 roku  kartel zainwestował setki miliardów dolarów w zatuszowanie swojej kryminalnej przeszłości i napisanie historii od nowa

 

  1. Wydawał setki miliardów dolarów za to utajnianie.
  2. Zbudował całe medialne imperia dla manipulowania opinią publiczną
  3. Doprowadził do wypaczania informacji w książkach czy dokumentach historycznych.
  4. Umieszczał swoich ludzi w bardzo wielu środowiskach: w medycynie, historii, naukach politycznych i wielu innych.

 

Czy jednak udało się całkowicie ukryć prawdę?  Są przecież wielotomowe opracowania  z procesu w Norymberdze, Są dokumenty w materiałach Kongresu USA. Wiele z nich udostępniono w Internecie. Żyją jeszcze świadkowie tych zbrodni. Są też ludzie odważni , którzy występowali w rozmaity sposób przeciwno tym przestępstwom (www.rath-eduserv.com).

 

Po wojnie bardzo trudno było wyobrazić sobie, że znajdą się tacy, którzy będą próbować wybielić nazistów i ich współpracowników i ich zbrodnie przeciwko ludzkości. Niestety, nieraz widzimy takie przykłady i nie możemy przechodzić obok nich nie zwróciwszy na to uwagi.

 

Co roku odbywa się uroczysta rocznica wyzwolenia Hitlerowskiego Obozu Śmierci w Oświęcimiu. Niedawno była to już 68 rocznica. Coroczna obecność 27 stycznia w Auschwitz ma służyć przede wszystkim uczczeniu pamięci ponad miliona osób pomordowanych w obozie. Przy każdej takiej rocznicy przyjeżdża tu tłum ludzi, a w tym przedstawiciele narodów, które nigdy tego dramatu nie zapomną. . W obchodach uczestniczą b. więźniowie, politycy z , ministrami kultury Rosji , Polski i Izraela, a także duchowni. Na 68 rocznicy   przewodniczący rosyjskiej Dumy Siergiej Naryszkin powiedział, że Obóz Koncentracyjny Auschwitz-Birkenau jest najpotworniejszym ostrzeżeniem dla wszystkich przyszłych pokoleń. Rosjanie maja nawet swoją wystawę narodową „Tragedia. Męstwo. Wyzwolenie” upamiętniającą  ofiary Auschwitz. Byli tam przecież sowieccy jeńcy wojenni. Szacuje się, że do obozu trafiło ich co najmniej 15 tys., a przeżyło niespełna stu. Liczną grupą byli także mieszkańcy rejonu Mińska i Witebska. Do obozu, po akcjach pacyfikacyjnych skierowanych przeciw partyzantce, trafiło ich około 6 tys.  Rzadziej odwiedzają obóz Niemcy bo przecież Oświęcim nie jest dla nich powodem do dumy, ale nawet niemieckiej narodowości papież odwiedził Oświęcim. Z kolei Żydzi gdzie wielu z nich zginęło odwiedzają Oświęcim często uważając, że jest to najstraszliwsze miejsce w historii ludzkości.

 

Aktualnie podjęto kolejną próbę  podboju Europy przez stworzenie Brukselskiej Unii Europejskiej. Było to możliwe dzięki nieznajomości faktów i jej historii.  500 milionom europejczyków nie dano przecież możliwości głosowania nad czymś tak ważnym dla ich przyszłych losów.  Badanie opinii publicznej przeprowadzone w całej Europie wykazały jednak, ze zdecydowana większość społeczeństw krajów UE odrzuciłoby traktat lizboński. Jedynym krajem w którym społeczeństwu pozwolono głosować była Irlandia stanowiąca 1% ludności Europy, która w głosowaniu sprzeciwiła się podpisaniu tego dokumentu. Niestety  rząd Irlandii sprowokowano do powtórnego głosowania i wymuszono zgodę.

 

Głównym architektem Unii Europejskiej był Walter Hallstein. Był on profesorem prawa i ekonomii  we Frankfurcie  głównej siedzibie IG Farben i nazistowskich finansistów. Był jednym z 12 sygnatariuszy traktatów, dzięki którym powstała Unia Europejska. Objął też  stanowisko pierwszego  prezydenta Komisji U. E.  i rządził  Europą przez 10 lat za pomocą kilku tysięcy wybranych w interesie kartelu biurokratów.

 

Dzisiejsza U. E. powstała z wielu wcześniejszych organizacji, które stopniowo przekształciły się w obecną organizację. Początkowo były to Europejska Wspólnota Węgla i Stali, Europejska Wspólnota Obronna, Europejska Wspólnota Gospodarcza i Europejska Wspólnota Energii Atomowej.

 

Unia Europejska prezentuje się światu jako wyjątkowy przykład demokracji i potępiający wszelkie próby jej łamania jak na Białorusi czy w Rosji. W rzeczywistości nie ma to z demokracją nic wspólnego, ale coraz bardziej przypomina dyktaturę. W prawdziwej demokracji cała władza spoczywa w rękach społeczeństwa. Szczebel wykonawczy jak Rząd czy prezydent jest kontrolowany przez szczebel ustawodawczy czyli parlament, a oba te szczeble są wybierane przez głosowanie.

 

Decyzje  wykonawcze i tworzenie wszystkich ustaw leżą w gestii Komisji UE i jej personelu składającego się z ponad 54 000  ludzi. Jest to  prawdziwa armia bardzo wysoko opłacanych  biurokratów, którzy decydują o interesach korporacyjnych.  Natomiast 754 osobowy Parlament składa się z polityków z 27 państw, którzy nie tworzą prawa i nie mają żadnej władzy kontrolnej nad tą armią biurokratów.

 

Cały system władzy w Unii Europejskiej odrzuca wszelkie demokratyczne osiągnięcia cywilizacji europejskiej z okresu ponad tysiąca lat i przesuwa cały kontynent do czasów średniowiecza.

 

Oznacza to, że:

  1. Społeczeństwo Europy wykluczono z podejmowania jakichkolwiek decyzji
  2. Nowi „panujący” zostali wybrani  przez elitę reprezentującą interesy      korporacyjne
  3. Ceremonia odbyła się  12 listopada 2009 r. w pałacu Valley of the Duchese
  4. Rolę Prezydenta UE przekazano Hermanowi van Rompuy’owi
  5. Rolę ministra spraw zagranicznych UE baronessie Catherine Ashton
  6. Mistrzem ceremonii był prezydent Francji Sarkozy

Na parę dni przed objęciem urzędu obecny prezydent UE Rompuy został zaproszony przez grupę Bilderberg – elitarny krąg amerykańsko europejskich interesów  korporacyjnych pod kontrolą Dawida Rockefellera.

 

Catherine Ashton została komisarzem handlu w UE w 2008 roku. Jej główną troską była ochrona międzynarodowego handlu i narzucanie patentów leków jako metody globalnej kontroli gospodarczej i politycznej co zapewniało utrzymanie zależności krajów trzeciego świata od opatentowanych leków pochodzących od europejskich eksporterów. Odgrywała ona centralną rolę  w przejmowaniu w europejskich portach, leków  wysyłanych z Indii do Afryki i Ameryki Łacińskiej Powodem takich przejęć  był fakt, że były to leki niezastrzeżone i nieopatentowane, a tylko na takie mogą sobie pozwolić  biedne rozwijające się kraje.  Zagrażało to jednak zyskom  opatentowanych leków, produkowanych przez europejskie firmy farmaceutyczne. Nic więc dziwnego, że wybierając pierwszego ministra spraw zagranicznych Unii Europejskiej, kartel  musiał wybrać kogoś doświadczonego  na tym polu. Jej nowe stanowisko jako ministra spraw zagranicznych UE i wiceprezydenta Komisji, z pewnością umożliwi jej wypełnianie  tej roli z jeszcze większym  pożytkiem dla korporacji.

 

Do ważniejszych udziałowców w kartelach naftowych i farmaceutycznych należą:

Z państw Unii Europejskiej przede wszystkim Niemcy i Francja.

Niemieckie kartele są głównymi eksporterami chemikaliów i leków na świecie.

Francja jest także wielkim eksporterem leków i jednym z ważniejszych krajów handlujących ropą naftową.

 

Kolejną ważną grupą udziałowców, której nie da się pominąć  jest grupa amerykańska zwana często grupą Rockefellera. Wyrosła ona z korporacji Standard Oil. Kontroluje  wielką liczbę wielonarodowych firm, które także zostały uwzględnione w planach opanowania nowych rynków dla Unii Europejskiej.

 

Bogaci ludzie nie poprzestają na działaniach w Ameryce Północnej i Europie, ale próbują naśladować podobne struktury jak U. E. i je i budować w innych krajach i częściach świata. Do takich tworów należy Unia Afrykańska wzorowana na Europejskiej. Stałą siedzibą Komisji U. A. jest Addis Abeba w Etiopii.

 

Przywódcy krajów wschodnio-azjatyckich  już w 2009 roku  zaczęli także tworzyć coś w stylu U. E. na terenie obejmującym blisko połowę ludności świata (ASEAN).

 

Kluczowym narzędziem kontroli nad światem są patenty. Są one wykorzystywane  jako strategiczne narzędzia do kontroli całych państw. Wielkie firmy nie muszą się jednoczyć w celu kontrolowania danego rynku na całym świecie. Wystarczy jak  przedstawią swoje  terytorialne roszczenia patentowe. W wielu gałęziach przemysłu patenty pozwalają  kontrolować całe grupy społeczeństw  bez takich ograniczeń jak granice państw. W wielu gałęziach przemysłu zyski sięgające biliardów dolarów są kierowane do  wielonarodowych firm  bez konieczności ujawniania  korporacyjnych beneficjentów. Są one ponad jakąkolwiek  narodową czy międzynarodową kontrolą  prawną.

 

Wpływ patentów jest szczególnie niszczycielski dla ludzkiego zdrowia  ponieważ ludzkość przez całe dziesięciolecia zostaje odcięta od  dostępu do nieopatentowanych leków, które są skuteczniejsze, bezpieczniejsze  i tańsze  w walce przeciw najpospolitszym schorzeniom. Największa liczba patentów pochodzi  z Niemiec, a następnie z Francji, Włoch i Holandii. Liczba patentów tych czterech  państw przekracza 70%  wszystkich zgłoszeń patentowych w UE. Sześciu członków założycieli razem z Wielką Brytanią innym wielkim eksporterem leków  ma większość głosów  w radzie Europy jak i w Parlamencie Europejskim.

 

Ponieważ patenty są ważne w całej Europie to wyjaśnia, które kraje kontrolują rynki zaawansowanej technologii i w ostateczności życie w Europie.

 

Z perspektywy czasu, możemy bez cienia wątpliwości stwierdzić, że polskie przemiany ustrojowe były realizowane według przygotowanego wcześniej planu, którego celem, było wrogie przejęcie wybranych obiektów polskiej gospodarki.

 

„Reformatorzy” celowo oddali wszystkie polskie media obcemu kapitałowi by można było w interesie obcego kapitału, sterować polskimi mediami i naiwnym polskim społeczeństwem.

 

Wmawiano nam, że wszelkie transakcje i operacje finansowe  w  przekształceniach własnościowych muszą być tajne i że nie ma innej drogi na polepszenie  naszego bytu jak prywatyzacja bo majątek sprywatyzowany funkcjonuje lepiej.

 

Nie mówiono tylko lepiej dla kogo?

 

Sprzedawano majątek będący naszą własnością nie informując nas kto go kupuje i za ile (przykład stocznie). Może to wreszcie pozwoli zrozumieć dlaczego w Polsce upadł przemysł stoczniowy, metalowy, lotniczy, hutniczy, wydobywczy i przetwórczy. Zniszczono zakłady przemysłu motoryzacyjnego, farmaceutycznego, elektronicznego, tekstylnego, chemicznego, zbrojeniowego i maszyn budowlanych.

 

Na skraj bankructwa doprowadzono transport kolejowy przy jednoczesnym braku rozwoju infrastruktury drogowej. Ostatnie tchnienie wydaje polska nauka, a wraz z nią wynalazczość. To samo spotkało marynarkę, rybołówstwo, PGRy, większość przemysłu rolno spożywczego Wielkim zagrożeniem jest zamiar prywatyzacji tak strategicznej dziedziny jak Energetyka. Tego wszystkiego dokonano polskimi rękami.

 

Z polskiej ziemi użyźnionej prochami przodków i krwią patriotów ucieka coraz więcej ludzi. Do krajów Unii Europejskiej wyjechało kilka milionów wykształconych w Polsce lekarzy, pielęgniarek, inżynierów, murarzy, hydraulików i przedstawicieli wielu innych zawodów, żeby za tanie pieniądze oddać swoją wiedzę i zdolności obcym.

 

Ratowanie rolnictwa przed GMO jest polską racją stanu. Polscy rolnicy zawsze byli tymi co żywią i bronią. Dawali wiele dowodów patriotyzmu  jako uczestnicy powstań czy obrony Westerplatte. Ich gospodarstwa  to jedyna wartość, która pozostaje jeszcze w polskich rękach.

Najlepszy rolnik wśród premierów Wincenty Witos w swoim przemówieniu w sejmie powiedział

 

„Ziemia jest największym dobrem, jakie posiadają narody, bez niej nie może być ani własnego państwa, ani wyżywienia. Nie jest obojętne w czyim ręku taki skarb się znajduje”

 

Czy w rękach rolników, od wieków gospodarzących na swojej Ziemi czy w rękach obcych koncernów zainteresowanych ograniczaniem liczby ludzi na świecie i zyskiem za cenę niszczenia ludzkiego zdrowia i środowiska.

 

Wiele tych zmian przeprowadzono przed podpisaniem Traktatu Lizbońskiego. Trudno więc uwierzyć, że  27 przywódców  państw , którzy podpisali traktat Lizboński nie rozumiała,  że ich podpisy były pełnomocnictwem dla kartelu i jego udziałowców do przejęcia kontroli nad Europą. Nie można więc mieć wątpliwości , że rząd i jego ministrowie byli świadomi  komu  władzę w swoim kraju przekazują. Trudno jest zaakceptować , że to polski rząd praktycznie zlikwidował wojsko, tysiące szkół, popełnił matactwa historyczne, zorganizował nam prowadzącą do eksterminacji społeczeństwa „służbę zdrowia”, prowadzi jawną walkę z katolickim społeczeństwem itd. itd.

Ludzkość stoi więc przed koniecznością rozwiązania bardzo ważnego  problemu. Musi sobie zadać pytanie  Czy chcemy pozwolić opisanym wyżej  lub podobnym do nich kartelom na absolutną  dominację nad naszym życiem?.

 

Czy chcemy wyzwolić się z pod tego jarzma korzystając  z niezależnych technologii jak odnawiane źródła energii, podejście do zdrowia oparte na naturalnej żywności i skutecznych oraz tanich naturalnych lekach, czy np. oprzeć produkcje żywności wysiewając ziarno dostosowane do naszego klimatu i na rolnictwie ekologicznym. Wyzwolenie się jednego kraju z tego jarzma może być trudne, ale wszystkie zdominowane kraje razem, a jest ich około 20 mogą nie mieć z tym takich trudności. Wiemy jednak, że już dzisiaj Wielka Brytania jest zainteresowaną renegocjacją swojej pozycji w strukturach unijnych, a Holandia i Czechy, to stanowisko poparły. Podobnie myślą Węgrzy.

 

Polska niestety nie.

 

 

Piśmiennictwo

  1. Pukkala E., i wsp., 2002, Leczenie raka piersi przy użyciu tamoksifenu i toremifenu, a ryzyko późniejszego raka śluzówki macicy. Int. J. Cancer100(3):  337341
  2. Rath M., Niedzwiecki A., 2011a, Zwycięstwo nad rakiem. Część I. Niewyobrażalne stało się możliwe. Dr Rath Education Services B.V. Postbus 656 Nl-6400 Heerlen s: 200
  3. Rath M., Niedzwiecki A., 2011b, Zwycięstwo nad rakiem Część II Poznawanie historii. Budowanie przyszłości. Dr Rath Education Services B.V. Postbus 656 Nl-6400 Heerlen s: 70
  4. Wiąckowski S., 2009, Toksykologia środowiska człowieka, Część I, Oficyna Wydawnicza Branta s: 221
  5. Wiąckowski S. K., 2011, Rola żywności w leczeniu i profilaktyce. S Wiąckowski Ed. Kielce s: 270
  6. Wiąckowski S. K., 2012, Choroby nowotworowe, a nasz toksyczny świat, Nexus 6(86) s: 40- 43

 

 Więcej:

http://www.eioba.pl/a/49gm/holokaust-woda-jedzenie-kosmetyki-i-zastrzyki

http://www.eioba.pl/a/4986/terror-szczepionkowy-rak-aids-depopulacja-i-bezplodnosc

http://www.eioba.pl/a/47ob/judeopolonia-paradissus-judeaorum

http://www.eioba.pl/a/47dr/iv-rzesza-bankowe-imperium-illuminati

http://www.eioba.pl/a/475j/dotacje-eu-sa-finansowane-z-twojej-kieszeni

http://www.eioba.pl/a/45zn/wall-street-i-dojscie-do-wladzy-hitlera

http://archiwaipn.wordpress.com/2013/03/22/kto-jest-kim-okragly-stol-jak-to-syjonisci-polske-dzielili/

 

 a56 b1 eu 11 marca 2011 EU TOWER of BABEL PRINTED PRE-1992 001 eu_eye_horus_all-seeing eu-malta fCxb1804370 Hartmann i palikot kaczynski022b1a4dkt1 komorowskischudrich Nagroda+im.+Jakobovits'a+od+Europejskiego+Jury o_jedwabnem_wkoncu_powaznie Pi poprawka_po_wyborach sikorski_i_jego_pan szabadkőművesek-1.preview tower-painting-parliament Tusk mason tusk-schudrich yaellll

 

Zostaliście przypisani jak psy do różnych form religi i hierarchii zatrącając się w poczuciu przynależności

Większość z was nie zdaje sobie sprawy, że pomimo nadawania sobie wybujałych nazw przynależności społecznej: narodowcy, lewacy, demokraci, chrześcijanie, liberałowie… Jesteście zwykłymi psami łańcuchowymi, które aby żyć muszą znaleźć sobie nogę Pana, przy której kochają warować i szczekać…

Kundle Pis-u, Watykanu, Po, prawicy, lewicy, wykrzywione ryje narodowców, organizacji humanitarnych… całe stado gna za hierarchicznym systemem wartości nie dla siebie tylko dla lidera na szpicy piramidy…

Te osoby nie posiadają godności, nazwiska , twarzy tylko jebane slogany na zaplutych mordach… Waszym Bogiem nie jest już nawet religia, ale fałszywie prorocy – politycy, księża i dewianci o dysfunkcyjnych potrzebach władania głupimi i słabymi psami, które spostrzegają swoją życiowa role w szczekaniu wyuczonych fraz …

Waruj- jedz- pij- pracuj- broń pana- broń idei- zdechnij psie za Pana!

Jak szanować zwierze, które kiedyś było człowiekiem?

Jedna jak i druga strona konfliktu wie ,że Ci ludzie zapatrzeni w jakąkolwiek hierarchię, religie i monarchie to tylko i wyłącznie mięso armatnie spisane już za życia na śmierć intelektualna i duchową… Cel uświęca środki…Prawem Pana jest zabić niewolnika, kiedy przestaje on przynosić korzyść…

Będę was gnoił, ponieważ to lubicie i kochacie, kiedy gnoi was władza, religia, politycy, urzędy, pracodawcy… a wy pragniecie kolejnej piramidy, kolejnych mesjaszy… budujących swoją siłę na waszej nieświadomości procesów, które istnieją od początku tej epoki ludzkości…

Demokracja jest forma współpracy demonów, które egzekwują prawa chroniąc swój byt poprzez wymuszenie podziałów społecznych za sprawa kreowania fałszywej opinii, iż posiadasz wybór jednakże jest to wybór kontrolowany niezagrażający tym, którzy tworzą prawo…

Jesteście sterowaną przez psychologów grupa niepewności we własne słowa ,zagubionym stadem, którego poglądy zostały wam podane na złotej tacy… Poruszacie się w mroku własnej niewiedzy i zagadek…

Lecz co zrobicie, kiedy wszystko to okaże się iluzja zabiorą wam wykształcenie, pieniądze, hierarchiczno religijny schemat władzy i zostawia was samym sobą w ciszy i samotności gdzie tylko nazwisko i umiejętności oraz wiedza będą kształtowały was jako człowieka w współ egzystencji pozbawionej hierarchii…

Co zrobicie, czym wypełnicie pustkę?
Przecież umiecie być tylko niewolnikami, stadem, psami…!

Ulegniecie jak zawsze od milionów lat ponownemu uwstecznieniu intelektualnemu, moralnemu, duchowemu w oczekiwaniu przybycia starych -nowych bogów w postaci powracających statków starej elity…

Tak wygląda ten proces… Nie ma żadnych ewolucji, Bogów w fizycznej powłoce… Jest tylko idea powtarzalności, która wykorzystują wasi Bogowie Ci, którzy tworzą coś, co nazywacie konspiracja, a której częścią jesteście od zawsze…

Znów będziecie szukać idoli, proroków, mesjaszy i władzy… Głupcy można z wami zrobić, co się chce wystarczy podać wam idee jak kawał śmierdzącego mięsa a pozagryzacie się dla tego smakołyku, podzielicie w małe wystraszone stadka i ulegniecie władzy jako niewolnicy …

Żal mi was… Żal mi ludzi, którzy jeszcze są ludźmi… Reszta to mega roj, stado partyjnych i hierarchicznych szczurów, które będziemy jak kobry zjadali…

Wśród moich znajomych nie ma miejsca na osoby udzielający się w jakichkolwiek organizacjach, bowiem te dzielą, ale nigdy nie łącza!

Szukam ludzi nie partii, organizacji i zgniłych idei… Wybierzecie siebie lub umrzecie za kogoś tak jak umierali wasi dziadowie i pradziadowie jako statystyka historii!

Wszyscy kłamcy i manipulanci pokroju Tuska Kaczyńskiego, Palikota, Winnickiego … boja się tylko jednego nieprzeciętnych umysłów i indywidualnych nieprzewidywalnych jednostek

Wojciech Dydymus Dydymski

P.s.
Dwie szybkie, ale bardzo istotne kwestie dla całego społeczeństwa:

13 grudnia: to dzień syjonizmu, zwycięstwa ideologii nad człowiekiem, dzień należący do rytuału okultystycznego.

Dajecie się znów dzielić jak dzieci we mgle… Jarosław Kalkenstein Kaczyński to Syjonista, cwany skorpion podwieszony pod jądra byka symbolizującego Europę, podobnie jak Tusk ten pożyteczny (dla B’n’B), mało inteligentny idiota robi z was wrogów samych siebie za sprawa słów i tricków psychologii zgody…

Żadnych marszy, obchodów, włączania w to ideologii narodowej…

Oni obchodzą święto zmiany władzy, bowiem to wtedy Solidarność została inwigilowana a jej prawdziwi członkowie zostali wydani w ręce morderców przez syjonistów…

Czemu służyły internowania? Internowania służyły tworzeniu list osób niewygodnych… w ciszy Państwowych ośrodków wypoczynkowych zdrajcy Polski: Wałęsa, Mazowiecki, Kuroń i cała reszta fikcyjnych Polaków planowała sprytny manewr zmiany nazwy ustroju i podziału majątku narodowego oraz podziału władzy w Państwie…

Słuchacie węży, skorpionów i hierarchii… Żadnych organizacji i ideologii wielo poziomowych…
Człowiek ponad Hierarchię!

Kwestia druga to osłabienie struktury miast poprzez gwałtowny wzrost liczby mieszkańców napływowych.

Tak niszczy się Państwa i autonomie… prowadząc do niespójności kulturowej, poglądowej, do bezrobocia na rynkach lokalnych do tego prowadzą zabiegi manipulacji prezydentów miast Poznania, Warszawy, Gdańska i Katowic…

Ciekawostką jest specyfika sprowadzanych do dużych miast osób…
Profesjonalistów i studentów w głównej mierze dzieci,krewnych, znajomych znanych i w PRL i w JudeoPolonii przestępców należących do syjonistycznych elit okupujących Polskę!

Wojciech Dydymus Dydymski
Liga Świata

P.s2
Głupcy, głupcy, głupcy!

Wy nadal nic nie rozumiecie dajecie się podpuszczać jak dzieci spamerom hierarchii udającym patriotów …

Zdajecie sobie sprawę,ze 90% artykułów niosących nienawiść do Żydów jest produkowanych przez syjonistów? Dzięki temu kontrolują ruchy NWO a ich strony w wyszukiwarkach są wyżej niż inne wartościowe strony i blogi!

Podniecenia się Chanuką, choć większość z was zna zdjęcia Kwaśniewskiego, Kaczyńskiego… sprzed dobrych kilku lat…

Oni chcą abyście znów urządzili prawdziwym Żydom w tym Palestyńczykom nowy Holokaustu…

Co wpłynie na wprowadzenie ustawy o mowie nienawiści a także na ograniczenie swobód obywatelskich…

Oni są fałszywymi Żydami – Syjonistami!

Nakłaniają was poprzez artykuły pseudo patriotów do nienawiści skierowanej w zła stronę taki sam scenariusz Hitler realizował w latach 1925-1945 w Niemczech!

To walka Kaina z Ablem!

To oni Kaczyński, Tusk, Wałęsa, Palikot… nakłaniają do antysemityzmu w celu osiągnięcia własnych korzyści…

Kosztem głupców propagujących sfingowane ataki w Internecie…

Sprawdzajcie autorów tekstów jadących na prawdziwych Żydów zdziwicie się skąd wychodzą ich korzenie i pensje!
Z biur partyjnych, organizacji charytatywnych finansowanych przez EU!

Mesjaszem będzie ten, kto obali demokrację, hierarchię i zgniliznę moralną…

Jeśli nie chcecie słuchać prawdy nic wam po moich słowach…

Wojciech Dydymus Dydymski

20121215-104456.jpg

Nie ma osób zadłużonych istnieją tylko osoby pokrzywdzone.

W Polsce jak i na całym świecie nie ma obecnie osób zadłużonych istnieją natomiast osoby okradzione i poszkodowane przez instytucje finansowe zwane bankami, giełdami, strukturami państwowymi, ubezpieczycielami i para bankami…

Głównym celem tych instytucji jest lichwa polegająca na manipulacji, która ma udawać działania pro społeczne będące faktycznie długoterminowym sposobem uzależnienia od środków finansowych (i ich pochodnych: akcje, obligacje…) zadłużających planowo kolejne warstwy społeczne za sprawa ciągle wzrastających kosztów utrzymania oraz systematycznie narzucanych podatków od każdego istotnego aspektu życia.

( tak, aby niewolnik – podatatnik zrozumiał wreszcie, iż pieniądz jest wykreowany tylko po to, aby płacić za jego pomocą za prawo do życia składając jednocześnie hołd i ofiarę (z siebie m.in. poprzez dobrowolny udział w wojnie) fałszywym bożkom min. mamonowi)

Ten sprytny system kreacji pieniądza został stworzony wraz z pieniądzem fiducjarnym a więc takim, którego wartość określana jest sztucznie poprzez spekulacje a nie fizyczna wartość nabywcza…

Lichwa stała się produktem naczelnym w kreowaniu niewolnictwa poprzez fetysz, którego prawdziwą wartość leży w zależności użytkowników od jego kreatorów…

Zauważyć należy ,że słowo pieniądz jeszcze tak niedawno zastępowane było takimi pojęciami jak żeton kopalniany czy miarka ryżu.

Nie trzeba generalizować, aby poprzez logiczny ciąg rozumowania stwierdzić, że zostaliśmy niewolnikami przez coś, co miało zapewnić nam dobrobyt, bogactwo, niezależność i bliżej nieokreślona wolność…

Nieokreślona, ponieważ pieniądz nie jest potrzebny w kreowaniu i realizacji marzeń w społeczeństwie pozbawionym hierarchii i zależności od fetyszy, które tamują nasze marzenia i poczynania za sprawa nie logicznych praw i ograniczeń…

Sami założyliśmy sobie kajdany, sami wykreowaliśmy elitę, która żyje naszym kosztem, sami przyjęliśmy piętno fetyszu i jego pochodne, które coraz bardziej okrajają naszą wolność tworząc groteskę z życia, rozwoju i wolności.

Sami założyliśmy sobie pas, który elita zwiększając własne wydatki karze nam zaciskać…

Logicznym, więc jest rozumowanie, iż tylko system pozbawiony hierarchii nie wytwarza uzależnień i ograniczeń oraz samo ograniczeń opartych na prawie elit do szczęścia kosztem reszty społeczeństwa…

Trzeba być tępym, aby idąc polna drogą godzić się brać na barana kogoś, kto będzie nam rozkazywał, dokąd iść i co robić… Ten system został stworzony za pomocą następujących prostych chwytów: strach, określenie nierealnych korzyści, oraz natłoku informacji wskazujących iż kreacja człowieka jest formą stadnej i kontrolowalnej egzystencji…:

Oni mają dobrego króla, prezydenta, wodza, oni mają mądry rząd, oni są silna grupa, oni wiedzą jak dobrać wodza…
Te slogany były i są tworzone przez sama władze i elity uprzywilejowane czerpiące zyski z reszty społeczeństwa !

Zaczęto mówić o człowieku w liczbie mnogiej zapominając a później negując jego indywidualność upatrując siłę w jednostkach alpha posiadających niezwykłe cechy przywódcze… Uwierzyliście w powtarzane tak często kłamstwa, że stały się one prawdą i dla was…!

Jako wolna indywidualna jednostka człowiek nie może sobie pozwolić na balast wzięcia na plecy pasożyta w postaci: religi, monarchii, partii, instytucji finansowych i strukturalnych…

Człowiek może i musi reprezentować siebie poprzez nazwisko, myśli i poglądy a nie poprzez przynależność strukturalno hierarchiczną…

Człowiek może i musi reprezentować państwo poprzez logiczna współpracę w sferze edukacyjnej, zawodowej i społecznej wytwarzając naturalne sposoby rozwiązywania problemów bez tworzenia hierarchii i kręgów osób lepszych – ponieważ takich nie ma!!!

Pożyczając 1 złotówkę jesteś winien 1 złotówkę a nie jak stara się nam wmówić 1,01 czy 2 lub 5 złotych…

Chyba, że ten ktoś razem z tobą tworzy wartość pieniądza poprzez wspólna prace wtedy zysk należy podzielić sprawiedliwie pomiędzy wszystkie osoby uczestniczące w projekcie…

To jest logika, sprawiedliwość i bez hierarchiczny system prowadzenia państwa, ekonomii i biznesu…

Nie trzeba kończyć studiów i być ekonomista, aby zrozumieć, ze takowy kierunek i towarzyszące im pojęcia to manipulacja, kłamstwa mające poprzez bagno zawiłości i nieścisłości doprowadzić niezorientowane osoby do upadku i bankructwa …

Pamiętajcie oprócz lichwy jeszcze tylko zemsta się nie przedawnia i najlepiej smakuje na zimno…

Paradoksy to główny element niewolnictwa… Jest mnóstwo niewykorzystanych lub niewłaściwie wykorzystanych pieniędzy, ale nie korzystają z nich umierający z głodu, pragnienia i bezdomności…

Paradoks mieszkaniowy mamy nadmiar mieszkań oraz ogromna liczbę bezdomnych, którym można by zaproponować mieszkania w zamian za prace… Ale byłoby to nie dopuszczalne z punktu widzenia etyki biznesu ,dochodu ,interesu społecznego …

Ta pseudo etyka to statystyka i zysk ponad dobrem i interesem społecznym !

Chciwość, demoralizacja, celowość ubóstwa to celowe dążenie do depopulacji i pogłębienia różnic kastowych, co szybko wpłynie na wytworzenie nowych form niewolnictwa na bazie paradoksów okultystycznych… Które gloryfikują ludobójstwo, niewolnictwo oraz statystykę …

Bo statystyczny rząd i bank ma się dobrze …
A Ty? Przecież statystycznie nie jest źle – jeśli Pan X zarabia 10 tysięcy a bezdomny Y- 0 złotych , to statystycznie istnieje równowaga, dobrobyt i wysoka średnia krajowa …

Co najważniejsze 50% populacji z powyższej statystyki przeżyje zimę i wyda 20% więcej na święta niż w roku ubiegłym – napędzając spowolnioną po kryzysie gospodarkę …

Żyjesz w świecie iluzji i paradoksów w ,którym Twoje życie jest statystyką podszytą nonsensem.

Wojciech Dydymus Dydymski

20121128-164559.jpg

Tajne Bractwo Losu

Jedno słowo prawdy, przeważa szale świata.

” Nie można pozwolić ludziom na odkrycie prawdy, że domokracja, której tak bardzo pragną i której się tak głośno domagają jest niczym fantastyczna, ogólnoświatowa gra, jedynie spiskiem wymyślonym przez maleńką, ale bezwzględną bandę ukrytych doradców i mistrzowskich iluzjonistów”

Książka autorstwa T.Marrsa została wycofana ze sprzedaży w USA i Kanadzie …

Pozycja ta zawiera wszystkie pytania i odpowiedzi … co kryje się za kulisami państw, banków i religi.
Kim jest wielka 9-ta, jak wygląda prawdziwa władza swiata , jaką role spełniają illuminati, masoni, członkowie czaszki i piszczeli…

Dokładne opisy rytuałów Tajnego Bractwa Losu, Czaszki i Piszczeli, Rytuał Tworzenia Nowego Człowieka, Rytuał Udręczenia i Rytuał Nicujący…

Kim jest Maurice Strong, jaką role odegrał w tworzeniu Nowego Porządku Wieku Jan Paweł II, rodzina Rotschildów i Rockefellerów oraz kim jest rodzina Bushów…

Czym jest człowiek świetlisty, czym jest kult Sri Aurobindo znany jako kult słońca lub Amona Ra…

Jakie firmy ,banki i fundacje zostały stworzone aby wdrożyć projekt NWO w życie , gdzie znaleźć ich spis …

Zestawienie proroctw Biblijnych i marzeń okultystów o Nowym Porządku Świata i Nowym Człowieku …

Czym jest fabuła fikcji i czym są zamachy fałszywej flagi…

Czym jest klub Bilderberga , Komisja Trójstronna, okrągły stół , jaką role odegrał Gorbaczow w kreacji Państwa Globalnego …

Tak naprawdę ta książka jest jedyną pozycja jaką musisz przeczytać aby poznać schemat funkcjonowania współczesnego świata …

Zamówienia : ligaswiata@gmail.com Wersja elektroniczna 10 złotych , wersja CD/DVD 25 złotych .

Przy zamówieniach DVD Biblia Prawdy – Tajne Bractwo Losu – gratis

Miłej lektury

Jeśli masz pomysł na własnego E-booka, ciekawą pozycje będąca kompilacją Twoich tekstów, wierszy… napisz pomożemy wydać i wypromować …

20121127-212422.jpg

Analfabetyzm duchowy dotyka wszystkich tych, którzy przekładają idee nauki i humanizmu nad ducha , prawdę i wolność w ujęciu wewnętrznym.

Należy zrozumieć, iż czym lepsza uczelnia tym większy nacisk kładziony jest na demoralizacje społeczną, która uniemożliwia odróżnienia dobra od zła i prawdy od fałszu.

(wymuszenie, nakaz autorytatywny, opinia, ocena, strach przed ośmieszeniem, przyjęcie autorytetów bez możliwości podważenia ich osiągnięć)

Niestety nikogo nie dziwi dziś fakt, iż większość największych złodzieji (lichwiarzy, banksterów, spekulantów giełdowych …), kłamców (polityków, księży, dziennikarzy…), manipulantów, dewiantów, (w ujęciu psychologicznym) zbrodniarzy (lekarzy, farmaceutów, genetyków…)… jest absolwentami największych światowych uczelni oraz członkami tajnych stowarzyszeń będących integralną częścią procesu demoralizacji i deprawacji poprzez humanizacje oraz pozbawiony empatii profesjonalizm odseparowywujący elitę od reszty żyjącego w nieświadomości społeczeństwa …

Współczesna nauka i system edukacji powszechnej jest powolnym procesem destabilizacji duchowej i dezintegracji osobowej, której efektem końcowym jest próba obrony kłamstwa przed prawda i zła przed dobrem …

(obrona feminizmu, okultyzmu, sodomii, pedofilii, religi, seksizmu, alkoholizmu, genetyki, procesów ludobójstwa wojennego, antygoizmu… poprzez wytworzenie fałszywej idei tolerancji wobec zła …)

Takich nieświadomych swej roli agentów nazwa się autorytetami naukowo- moralnymi wpływającymi na kolejne pokolenia dzieci i młodzieży !

(nikt nie wnika w wielowymiarowość i wieloznaczność słów tworzonych jako element psychologicznej manipulacji przez pseudo autorytety pokroju Freuda, JPII, Bendykta XVI …)

Są to cichociemni kłamcy, mordercy odgrywający rolę kamikadze ,których będzie ,można wykorzystać i spisać na straty poprzez wytworzenie antytezy wytaczanych przezeń poglądów …

(popatrzmy jak łatwo wykreować poprzez psychologię polityków, ekspertów, księży czy gwiazdy medialnej deprawacji … oraz z jaką łatwością można położyć kres ich karierze)

Naukowo – zawodowa kaźń tworzy z ludzi maszyny – nastawione na pozyskiwanie dochodu materialnego za pomocą kłamstwa, morderstwa, prawa, nakazu, oszustwa i zbrodni …

(czymże jest więc „wiedza” osadzona na edukacji niosąca za sobą takowe umiejętności jeśli nie kłamstwem i formą świadomego namawiania do popełnienia przestępstwa ?!)

Lekarze, bankierzy, politycy, prawnicy, wojskowi, księża … To największa patologia współczesnego świata pozbawionego prawdziwej nauki, której bazą jest duchowość, logika i empatia w stosunku do odczuć i przemyśleń innych ludzi …

Dzięki wyeksponowaniu czynnika materialnego oraz zysków płynących z kłamstwa i przynależności do tajnych stowarzyszeń wskazuje się kłamstwo jako istotę nauki podszytej fetyszem mamona , któremu oddają hołd uczniowie wszystkich szkół i uczelni na świecie.

Pieniądz i pozycja … są wskaźnikiem wyboru kłamstwa kosztem niewygodnej, nieopłacalnej, niemodnej i mało kreatywnej prawdy.

Te same pieniądze i władza są bożkiem dla, których składa się w ofierze własne ciało, cnotę, rozum i duszę na ołtarzu czarnych doznań pozbawionych duchowości, prawdy, emocji

(emocje bowiem szkodzą profesjonalizmowi i bezdusznemu postępowaniu wobec niewolników jakim są klienci, wierni, petenci – poprostu zwykli ludzie) …

Rola pseudo nauki w procesie demoralizacji, destabilizacji duchowej i deprawacji moralnej została zauważona już w pisamch mistycznych i religijnych gdzie wielokrotnie przewija się następujący cytat :

” … to co czytasz będzie papką dla dzieci lub pokarmem stałem dla mądrych mężów … bowiem istotą słowa jest wielowymiarowe zrozumienie treści w, które należy zanurzyć się rozważając logiczne znaczenia ukrytych treści w nic nie znaczących zbitkach płytkich zdań …”

” … Nie podważając kłamstw i dogmatów zgadzasz się poprzez zaniechanie na ich wpływ i działanie … ”

Wojciech Dydymus Dydymski

20121103-224111.jpg

Definicja człowieczeństwa obejmuje również fakt jego poczęcia poprzez naturalna formę zapłodnienia.

(interakcja kobiety, mężczyzny, duszy, natury oraz miłości jako czynnika determinującego)

Jaką!? Jaką, mamy pewność,że zapłodnienie poza ustrojowe jest formą poczęcia człowieka?!

Nie pisze tutaj o samym akcie profanacji aktu poczęcia jako świętości rytualnej i gatunkowej.

Invitro jako forma genetycznej manipulacji przydziela matce role (formę-matki demona-lilith) inkubatora istoty pozbawionej duchowości i w większości przypadków niebędącej już człowiekiem poprzez dokonane na niej manipulacje genetyczne jeszcze w fazie komórkowej, co pomoże zmienić w przyszłości definicje człowieczeństwa i wprowadzić podgatunki ludzkiego rodzaju…

Jaką mamy pewność czy istoty te poprzez swoje pokrewieństwo z bezdusznymi demonami nie zajmą miejsca ludzi w procesie zarządzania zasobami ludzkimi? Lub też nie staną się elementem zastępczym wyniszczonego genetycznie gatunku ludzkiego na poziomie prac niewolniczych wykonywanych na zlecenie tajnych bractw…?!

Jaką mamy pewność czy wielogatunkowość rodzaju ludzkiego nie prowadzi do kanibalizmu rytualnego, pedofilii rytualnej i form ofiarnych składanych w postaci ludzi czystych gatunkowo?

Już dziś „postępem” i „oświeceniem” nazywa się walkę z Polskością, narodowościami rdzennymi, religiami pozbawionymi cech okultyzmu,co nosi znamiona wspomnianego wyżej „postępu”, „wartości ” godnej przyszłości, jednocześnie nazywając rasizmem i antysemityzmem walkę z syjonizmem i multikulturowością niezgodną z tradycja narodową i suwerrenością wewnętrzną wielu państw…

Mamy być tolerancyjni wobec zła i przemocy, bezwartościowych form demoralizacji i deprawacji społecznej…
Oświecenie w ustach satanistów (możecie ich też nazwać demokratami, socjalistami, liberałami,masonami syjonistami…) to nie jest forma oświecenia (duchowego) mistycznego opartego na zgodności człowieka z naturą i człowieka z wielowątkowością jego istnienia, ale jest formą zmiany świadomości ludzkiego myślenia poprzez uwstecznienia moralne nazwane moda, postępem, technokratyzacją i humanizmem…

Pierwszym etapem oświecenia w wymiarze okultystycznym jest zaślepienie – dokonuje tego każdy, kto spojrzy w słońce, pseudo Boga, naukę… Podążając za promieniami oślepiającego (ciekawość, chciwość, nakaz, tradycja…) go słońca wierząc w obietnice życia wiecznego, awansu społecznego (sztucznie utworzonej drabiny hierarchicznej) poprzez podporządkowanie religi, pracy, systemowi, mamonowi…

Każdy zaślepiony staje się w procesie indoktrynacji psychologicznej (opętanie) ślepcem, który nie zauważa już zmroku i ciemności własnej pustej już przenicowanej duszy…

Taki jest koszt oświecenia w wymiarze okultystycznym.

Godząc się na invitro, genetyczne formy manipulacji genami i komórkami odbieramy sobie duchowość kosztem mamienia dobrami doczesnymi…

Jest to forma demonizmu uwspółcześnionego gdzie bajka, magia i fantazja stają się faktem namacalnym…

Dostaliście dowód istnienia ciemnej strony zatracając wiarę na rzecz iluzji prowadzącej wprost do kresu człowieczeństwa…

Zostaliście ostrzeżeni
To już się wydarzyło, wydarza i będzie wydarzało…

Invitro nie jest wartością,nie jest metodą, nadzieją…
Jest kolejną formą deprawacji, której poprzez manipulacje sami zapragnęliście…
Mając możliwość skorzystania z przemilczanych naturalnych metod poczęcia…
Pytaniem nie jest, co maja zrobić kobiety bezpłodne, ale dlaczego są one bezpłodne?
Dlaczego genetyka i badania profilaktyczne, chemia i leki wpływają na choroby i ułomności prowadzące do bezpłodności…
Dlaczego kobiety żyjące poza indoktrynacją medyczna, badaniami profilaktycznymi w zgodzie z natura i zasadami pierwotnymi potrafią same zadbać o procesy związane ze swoją płodnością?! Dlaczego w krajach trzeciego świata tylko 0,05% kobiet jest niepłodnych z powodów naturalnych?!
Odpowiedzcie sobie sami na te pytania…

Zapominacie o prawdziwej nauce, sztuce, rozrywce, wartościach, zasadach…
Idziecie patrząc w słońce … mogąc patrzeć w siebie.

Wojciech Dydymus Dydymski

Fragment książki Alchemia Ducha – kiedy zaciera się granica pomiędzy dobrem a złem…
Większe fragmenty na:
http://radioromantyka.blogspot.com

20121031-101143.jpg

Kazimierz Poznański
________________________________________

WPROWADZENIE
Transformacja ustrojowa ruszyła szybko, tyle, że równie szybko doszło do katastrofy, najpierw w formie gwałtownej recesji, a potem półdarmowej wyprzedaży majątku na rzecz obcych inwestorów.
Minęło raptem nieco więcej niż dziesięć lat od chwili, gdy uwolniona od komunizmu Polska wpadła w obłęd reform, których zadaniem miało być stworzenie kapitalizmu. Tylko w obłędzie możliwe było, żeby budując „wyższy” kapitalizm, wdrożyć system, który nie dorównuje temu, co zostawił „niższy” komunizm. Wsparte żarliwą propagandą, nieudane pomysły reform trafiają do realizacji bez żadnych prób zastanawia się nad ich katastrofalnymi konsekwencjami dla gospodarki.

Istotę tych przemian ustrojowych najlepiej oddaje określenie „wielki przekręt”, gdyż w trakcie próby budowy kapitalizmu po komunizmie doszło do półdarmowej wyprzedaży większości narodowego majątku obcym inwestorom. Ten konkretny aspekt zmian ustrojowych, które toczą się wieloma torami naraz, jest najważniejszy przy ocenie dziesięciolecia po upadku komunizmu. Dziesięciolecia, w którym nastąpiło bezprecedensowe ogołocenie narodu z jego majątku. Popularna wśród kręgów, które określają się jako liberalne, opinia, że kapitał sprzedano bardzo tanio i do tego w obce ręce, bo waliła się w gruzy pozostawiona przez komunizm gospodarka, jest niepoważna. Polska znalazła się bowiem w głębokiej recesji nie przed reformami, ale dopiero gdy te reformy zostały podjęte, czyli po 1990 roku. Co więcej, gospodarka weszła w zapaść dokładnie, dlatego, że państwo porzuciło potrzeby produkcji na rzecz wyprzedaży majątku.
Do sprzedaży pozostającego w gestii państwa majątku narodowego prawie za darmo doszło, dlatego, że zagrożeni utratą swych posad decydenci mieli mało czasu na ukartowanie przetargów. W tym pośpiechu, najbardziej przydatni okazali się obcy nabywcy, bardziej dyskretni w działaniu i zasobni finansowo niż ich krajowi konkurenci. Spośród obcych inwestorów wybrano z kolei tych, którzy byli skłonni do zaoferowania najwyższych tzw. prowizji w zamian za zaniżone ceny.
Wiem, że „przekręt” to określenie z ulicy, także może razić, ale mamy tutaj do czynienia z działaniami, które nie zasługują na bardziej wyszukany język. Zresztą, słowo to weszło do powszechnego użytku, kiedy zaczęły się obecne reformy ustrojowe, między innymi pod hasłem wyplenienia afer ery komunistycznej. Ówczesne afery gospodarcze, nawet potraktowane łącznie, nie umywają się jednak swoją skalą do „przekrętu” związanego z dokonaną prywatyzacją majątku państwa.

Nie byle, jaki to przekręt, w którym majątek banków i przemysłu jest upłynniany przez aparat państwa za około dziesięć procent jego aktualnej wartości. Pozostałe dziewięćdziesiąt procent wycieka oczywiście do nabywców za granicę, zamiast zasilić mocno wygłodzoną gospodarkę, którą zostawił po sobie stagnacyjny komunizm. Na taką to ogromną stratę narażono społeczeństwo, żeby zainkasować prowizje, stanowiące tylko mały ułamek wartości sprywatyzowanego kapitału. Również te dziesięć procent, które po „wielkim przekręcić” trafia do budżetu państwa, nie jest zużywane na pomnażanie produkcyjnego majątku. W sferze budżetowej ma miejsce mały przekręt, w wyniku, którego znaczna część przychodu przechwytywana jest na użytek prywatny (np. na niebotyczne pensje zarządów w ciągle jeszcze licznych państwowych spółkach, jak również w niedawno zreformowanych lokalnych samorządach czy też w nowo powołanych kasach chorych).
Przyszłość gospodarki wydaje się nawet bardziej przygnębiająca niż smutna teraźniejszość tej panicznej wyprzedaży. Polska skazuje się bowiem na coroczny wyciek zysków z kapitału, które, obok płac za pracę, stanowią główny składnik dochodu narodowego. Ponieważ zagraniczni właściciele przejęli komunistyczne monopole, mają warunki do dyktowania płac i wypompowywania zawyżonych w ten sposób zysków na skalę nawet dziesięciu procent dochodu narodowego rocznie.

Łącznie, jednorazowe straty wynikłe z niedoszacowania sprzedawanego majątku oraz ciągłe straty z tytułu wyprowadzanych zysków, wielokrotnie przerastają znikome prowizje zarobione przez decydentów na pośrednictwie. Chodzi, więc tutaj o „wielki przekręt” nie tyle ze względu na skalę osobistych korzyści odniesionych przez mniejszość decydującą o sprzedaży majątku, ile ze względu na rozmiary strat dla wyłączonej z procesu decyzyjnego większości społeczeństwa.
Pozbawiona zysków, należnych teraz zagranicznym właścicielom, gospodarka staje się kapitalistyczna, choć w kraju zostają tylko dochody z pracy – czyli place. Z obcym kapitałem i lokalną pracą, Polska staje się krajem, który niejako musi żyć z dnia na dzień, z „gołej” pensji. Możliwości zakumulowania własnego kapitału wyłącznie w oparciu o zarobki pracownicze są nikłe i równie małe są szansę na wyrwanie się z niefortunnej sytuacji, gdzie tylko praca jest własna. Dziś szukanie pracy w bankach i fabrykach przypomina migrację za chlebem we własnym kraju, gdyż większość ich jest zagraniczną własnością. Zatrudnieni w ten sposób stają się jakby sezonowymi pracownikami nie w obcym kraju, ale we własnym. Przy normalnej emigracji zarobkowej, gdy jedzie się do zamożnego kraju jak np. Niemcy, można liczyć na wysokie płace. Przy wewnętrznej migracji trzeba zadowolić się niskimi, polskimi płacami, może nawet na zawsze.
Pierwszym wyraźnym sygnałem, na jak niewiele może liczyć lokalna praca jest obecna, druga z rzędu od chwili upadku komunizmu, recesja gospodarcza. Jak widać, fakt, że majątek trwały trafia głównie w obce ręce, to nie uchronił Polski od nowego wstrząsu, za który trzeba płacić nagłym wzrostem bezrobocia oraz płacową stagnacją. Gdyby starannie policzyć to bezrobocie, wyszłoby na to, że co czwarty lub, co piąty Polak zdolny do pracy znalazł się już bez pracy, oraz przeważnie bez żadnego zasiłku.
Mój język znowu może kogoś razić, tym razem z tego powodu, że trąci innym żargonem, nie z ulicy, ale raczej z katedry, tym marksistowskim. Wszak krytykuję kapitalizm, rozprawiając o płacach oraz zysku, czy o pracy oraz kapitale, jak to czynią w swych wywodach marksiści. Jest to jednak tylko czysto przypadkowa zbieżność, gdyż mnie, jako ekonomistę, nic nie łączyło z marksizmem ani wtedy, gdy był on jeszcze bardzo modny, ani też obecnie, gdy raczej wyszedł z mody.

Będąc z wykształcenia liberalnym ekonomistą wierzę w kapitalizm, tyle, że budzi mój niepokój wyłaniający się w Polsce zależny typ kapitalizmu bez własnych kapitałów i bez rodzimych kapitalistów, a więc swego rodzaju – jak go nazywam – „niekompletny kapitalizm”. Powinno być oczywiste, że jest to głęboki niepokój liberalnego ekonomisty, a nie marksisty, gdyż ten ostatni jest wrogiem zarówno kapitału jak i kapitalistów, bez różnicy, zarówno własnych jak obcych. Nikt poza – wywodzącą się z liberalizmu – szkolą ewolucyjną, w której dokładnie mieści się moje myślenie, z taką pasją nie podjął obrony kapitalizmu, również przed komunizmem, z jego ideą gospodarki bez rynków i własności. Szczególne zasługi miał w tym Hayek (1944), wskazując na praktyczną niemożność zrealizowania komunistycznego ideału. Schumpeter (1942) dowodził z kolei, że nawet gdyby komunizm dał się urzeczywistnić, to niewątpliwie byłby to regres.
Moje określenie siebie mianem liberalnego ekonomisty może zdziwić niektórych zadeklarowanych liberałów w Europie Wschodniej, w tym znaczną część polskiego środowiska intelektualnego, gdzie nie wypada być kimś innym. Nie zgadzają się na żadną, nawet umiarkowaną krytykę reform ustrojowych. Przeciwnie, egzaltują się swym, jak twierdzą, wielkim triumfem w budowie kapitalizmu. Ponoć szczęśliwie już zakończonej w większości krajów Europy Wschodniej.

Niewykluczone, że ta różnica w ocenie wynika stąd, że ich liberalizm wywodzi się nie z ewolucyjnej myśli, ale z nurtu, który nazywa się ekonomią neoklasyczną. Według mnie, przyczyny tych rozbieżności muszą być jednak inne, gdyż nawet posługując się neoklasycznymi kategoriami nie sposób przeoczyć ułomności polskiego „niekompletnego kapitalizmu”. To nie jest wcale sprawa tej czy innej tradycji liberalnej a raczej ich niechęci do nazywania rzeczy po imieniu.
Liberalizm, w żadnej postaci, nie wyklucza krytycznego spojrzenia na kapitalizm, gdyż ma bardzo wyraźną wizję „dobrych” instytucji. Liberalizm stoi tak samo murem za rynkami, jak i przeciw „złym” rynkom. Jest też w pełni świadom tego, że nie każda własność prywatna jest z definicji „dobra”. Podstawowym kryterium oceny jest stopień wolności gospodarowania, której to wolności nie da się nijak oderwać od swobody zawierania umów i od własności zasobów kapitału. Liberalizm, w tym szkoła ewolucyjna, zakłada, że wolność nie wyczerpuje wymogów właściwie rozumianego kapitalizmu; należy do nich też pewien system moralny. Instytucje, takie jak rynek czy własność, nie są bowiem darem natury, ale są ludzkimi wynalazkami, tworzonymi w zgodzie z obowiązującymi regułami moralnymi. Będąc produktem tych reguł, otwarte rynki oraz prywatna własność, czyli kapitalizm, są tym silniejsze, im solidniejsze są te moralne podstawy.
Ponieważ żywotność kapitalizmu wyrasta z szerokiego zasięgu własności, zrozumiała jest liberalna – również moralna – negacja feudalizmu, w którym kapitał – ziemia – był w rękach niewielu. Stąd też liberalne potępienie komunizmu, w którym liczy się nie tyle własność ziemi, co raczej kontrola nad maszynami jako kapitałem. W warunkach agrarnego feudalizmu zakres własności kapitału ogranicza się do arystokracji, a w przemysłowym komunizmie do kadry partyjnej.
Jednocześnie, ze względu na taką wąską bazę posiadania, w obydwu tych systemach siła robocza znajduje się w sytuacji faktycznego poddaństwa. Z racji ich szczególnej pozycji, tak feudalna arystokracja jak i komunistyczna partia, przypisują siłę roboczą do miejsca pracy i narzucają jej niekorzystne warunki wynagrodzenia. A zatem, mamy do czynienia z dwoma swego rodzaju formami poddaństwa, czy ekonomicznej zależności; jedna jest tradycyjna, a druga nowoczesna.
Jeśli się przyjrzeć Europie Wschodniej po komunizmie, to rodzą się wątpliwości, czy obecna zmiana ustrojowa to nie jest przypadkiem kolejna, obok komunizmu, nowoczesna „droga do poddaństwa”. Przez zamianę aparatu partii na obcych rezydentów, jako prawie wyłącznych dysponentów kapitału, nie poszerza się wąska baza własności. Nowi właściciele, z ich uprzywilejowaną pozycją ekonomiczną, dalej mogą dyktować warunki zatrudnienia i wynagrodzenia lokalnej pracy. Komunizm obiecywał wolność, ale dał poddaństwo dla ogółu rządzonych, podobnie jest z polskim postkomunizmem, tyle, że z jedną kardynalną różnicą. A to, dlatego, że teraz – po utracie tytułu własności do większości zasobów – podcięta została baza wolności tak dla rządzących jak i rządzonych. Nie chodzi, więc tylko o to, że mamy do czynienia z inną drogą do poddaństwa. W grę wchodzi, bowiem droga do większego poddaństwa, co nadaje zupełnie inny wymiar klęsce reform.
W kontekście tych przemian własnościowych może nasunąć się jeszcze bardziej zatrważająca myśl, mianowicie, że w „niekompletnym kapitalizmie” nie chodzi już wcale o relacje poddaństwa między dwoma odłamami obywateli narodu polskiego. Tu wchodzą w grę relacje między Polakami, właściwie bez własnego kapitału, oraz innymi narodami, które ten kapitał w większości przejęły. Istotą przemian ustrojowych nie jest, więc wcale uwolnienie narodu, ale jego zniewolenie.
Prawdziwe znaczenie tych zmian w gospodarce, w jej systemie instytucji, będzie dopiero w pełni docenione, kiedy chora gospodarka znajdzie już wyraz w chorej polityce. Z gospodarką głównie w rękach zagranicznych można oczekiwać, że polityka też przejdzie w ręce zagraniczne, gdyż nie da się oderwać polityki od gospodarki. Wtedy raczej trudny do ogarnięcia fakt pozbawienia narodu jego kapitału znajdzie już przełożenie na bardziej namacalny bieg życia politycznego.
Znajdą się, bowiem partie czy platformy, które przystosują się do odmienionej rzeczywistości wiążąc swój los z obcym kapitałem. Najłatwiej to przyjdzie tzw. liberalnym ośrodkom, których działania pozwoliły obcemu kapitałowi wykluczyć z gry polski kapitał. Mając na myśli wszechobecny obcy kapitał, wystąpią na niby w obronie nieobecnego polskiego kapitału. Dokładniej, w imię nieobecnej polskiej klasy kapitalistycznej, będą żądać zdławienia płac polskiej siły roboczej.

CZĘŚĆ PIERWSZA
WYMYŚLONY POSTĘP
Przejmowanie fabryk czy banków przez, zagranicznych właścicieli jest dzisiaj w świecie czymś normalnym, ale nie sposób uznać za normalne przejmowanie całej gospodarki jakiegoś kraju, a tym bardziej za półdarmo. Tak się niestety stało w Polsce, gdzie zamiast uratować dla przyszłych pokoleń to, co zostało z komunizmu – zmarnowano ten spadek.
W zamian za niewygórowane prowizje, właściwie napiwki, decydenci upłynnili kapitał za ułamek jego prawdziwej wartości. W ten sposób słaba gospodarczo Polska, cierpiąca na brak kapitału, została w zasadzie pozbawiona własnego kapitału. Nikt oczywiście nie zdemontuje fabryk i banków by wywieźć je za granicę. Dla co poniektórych stanowi to wystarczający powód, żeby nie martwić się o przebieg polskiej prywatyzacji. Chyba nie zdają sobie sprawy, że przez wyprzedaż tego majątku w obce ręce nastąpił masowy wywóz legalnych tytułów do przynależnej im własności. Tym samym wywieziono prawa do przejmowania zysków, które przynosi sprzedany przez państwo kapitał. Można by się ciągle pocieszać, że przez taką wyprzedaż ściągnięto bardziej doświadczonych kapitalistów z zagranicy. Ale można było ich zdobyć w inny sposób, taki, który nie wykluczyłby jednoczesnego stworzenia silnej własnej klasy kapitalistycznej. Gdyby obcy kapitał napłynął w formie budowy nowych fabryk czy zakładania nowych banków zagranicznych, Polska też uzyskałaby dostęp do większego doświadczenia, jakie reprezentują zagraniczni właściciele. Co więcej, zamiast wyprzedawać zastany kapitał obcym inwestorom uzyskano by dodatkowy kapitał, należy przypuszczać, że z techniką doskonalszą niż krajowa. Państwowy kapitał można by wtedy sprzedać rodzącej się lokalnej klasie kapitalistycznej, żeby ona zadbała o jego niezbędną techniczną modernizację. Sprzedając kapitał obcym oddano prawo do zysków jako ważnej części dochodu narodowego, za bardzo marne opłaty oraz bez jakiejś większej nadziei na trwałe przyśpieszenie produkcji przez jej dynamiczną modernizację. Nazwanie tego porażką byłoby zbyt łagodne, to jest właściwie katastrofa. W ten sposób po komunistycznej katastrofie przyszła zaraz postkomunistyczna. Poprzednie niepowodzenie głęboko wryło się w zbiorową psychikę ludzi, ale obecne dopiero zaczyna powoli docierać do świadomości polskiego społeczeństwa.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
WYWŁASZCZENIE NARODOWE
Właściwie żaden ważniejszy aspekt obecnej polskiej transformacji ustrojowej nie został dotąd poddany jakiejś rzetelnej analizie ekonomicznej, bo jest to niestety prawie całkowicie „niema” transformacja.
Ponieważ znajomość faktów jest słaba, mało kto sobie uświadamia, że skutkiem reform nie jest zwykły kapitalizm. Jeśli przyjąć za normę Europę Zachodnią, to stosunki własnościowe w zreformowanej Polsce są zupełną dewiacją. Ci, którzy to dostrzegają, są zwykle zdania, że Polska nie miała innego wyjścia. Mówią tak zupełnie niepomni, że to zdyskredytowany dzisiaj marksizm uzasadniał bezsensowne systemowe koncepcje odwołując się do przeróżnych „historycznych konieczności”.
Niespełnione zamierzenia
Nie ma kapitalizmu bez prywatnej własności, więc reformy zaczęły się od dylematu, w jaki sposób w prywatne ręce przekazać olbrzymi majątek państwa; czy w drodze rozdawnictwa obywatelom czy też przez sprzedaż indywidualnym inwestorom. Zwolennicy darmowej dystrybucji powoływali się na brak prywatnych oszczędności, z których można by opłacić zakup kapitału. Na rzecz sprzedaży miał przemawiać fakt, że tylko w ten sposób majątek trafi w najlepiej przygotowane ręce.
Pomysły rozdawnictwa nie znalazły w Polsce większego uznania wśród reformatorów. Wybrano rynkowy, jak się wydawało, wariant – sprzedaży bezpośrednio lub przez tzw. ofertę publiczną, czyli giełdę. Tym kanałem miały być upłynniane większe obiekty, dla mniejszych otwarto tzw. likwidację przez ratalny wykup. Z myślą o stworzeniu warstwy kapitalistycznej uznano, że we wszystkich przypadkach główny strumień akcji zostanie skierowany do inwestorów wewnętrznych.
Chociaż majątek państwa miał być sprzedany głównie krajowcom, to jednak, gdy ruszyła pierwsza transza, w latach 1990-1992, większość specjalnie wyselekcjonowanych obiektów trafiła do zagranicznych właścicieli. Podobno udzielono tych preferencji zagranicznym inwestorom, żeby przekonać obywateli do inwestycji. Być może manewr ten kogoś z obywateli przekonał, tyle, że sprzedaż w tym trybie dalej została skierowana prawie wyłącznie w zagraniczne ręce.
Dla ścisłości, w latach 1990-1992, w procesie prywatyzacji pojawiły się też zalążki dużego krajowego kapitału, skupiające producentów z różnych branż w tzw. holdingi. Nie wynikało to z preferencji aktualnych władz, ale raczej było konsekwencją procesów, które zaczęły się już w ostatnim roku rządów Rakowskiego. Przez jakiś czas krajowe holdingi wchłaniały nowe obiekty, ale w końcu same stały się przedmiotem zagranicznych przejęć (nawet tak dynamiczna grupa jak Elektrim).
Pod kontrolę zagraniczną przeszły też w końcu zasoby przekazane w 1995 r. na rzecz tzw. funduszy inwestycyjnych, wprowadzonych jako namiastka powszechnego rozdawnictwa. Obywatele otrzymali równe certyfikaty, które musieli następnie zamienić na udziały w jednym z funduszy restrukturyzujących przydzielone im przedsiębiorstwa. Po dwóch-trzech latach, fundusze skonsolidowały te udziały na tyle, by zacząć systematycznie wyprzedawać je zagranicznym inwestorom.
Efekty tej wielotorowej wyprzedaży, jeśli chodzi o przemysł, dały o sobie znać już w 1997 r., gdy obcy udział wyniósł 15 procent. Prawdziwa lawina wyprzedaży ruszyła w roku 1999. Stało się tak głównie, dlatego, że po raz pierwszy wystawiono do prywatyzacji sporo obiektów o bardzo dużej skali, polskie giganty. Na skutki nie trzeba było długo czekać, gdyż pod koniec 1999 r. udział obcego kapitału w przemyśle przekroczył 40 procent, a w 2000 r. doszedł do 50 procent.
Plany sprzedaży na najbliższe lata są niemniej ambitne, mają pójść resztki przejętej przez Francuzów telekomunikacji oraz energetyka, na którą ochotę mają zwłaszcza Niemcy. Nieprzerwanie szuka się też zagranicznych nabywców na huty stali oraz kopalnie węgla. Udział obcego kapitału może całkiem łatwo dojść do 60-70 procent przed rokiem 2003, gdy najprawdopodobniej nie zostanie już nic ważnego do prywatyzacji (może tylko jeszcze państwowe koleje).
Jeśli chodzi o banki, to na początku reform były one praktycznie wyłączone ze sprzedaży dla zagranicy; zmiana nastąpiła dopiero po sprzedaży Banku Śląskiego w 1994 r. W 1997 r., udział sektora zagranicznego w bankowości wciąż jeszcze wynosił poniżej 20 procent. Ale już pod koniec 1999 r. kontrola zagraniczna banków, mierząc tzw. aktywami wyniosła 56 procent, a biorąc za podstawę obliczeń tzw. kapitał własny -65 procent, a obecnie, czyli w 2001 r., aż 75 procent.
Wolniej odbywa się przejmowanie sektora ubezpieczeniowego, gdyż dopiero w 1999 r. sprzedano pierwsze udziały państwowego monopolisty, PZU. Ale, zanim doszło do tej -wstrząsanej sporami – sprzedaży, udział zagraniczny już był pokaźny, przede wszystkim dzięki tworzeniu własnych sieci. Można szacować, że przed sprzedażą ten udział był w granicach 30 procent, tak, że po prywatyzacji PZU podniósł się on do 45 procent, z tym, że lada moment może się dalej podnieść. Podczas gdy w finansach – ubezpieczeniach i bankowości – pewna część obcych udziałów pochodzi z zakładania własnych sieci, w przemyśle budowa zagranicznych fabryk pod klucz jest minimalna. Nawet w tak dynamicznej dziedzinie jak motoryzacja, powstała tylko jedna średniej wielkości wytwórnia w Gliwicach, General Motors. Główny producent, włoski Fiat, poprzestał na modernizacji Tych, a zbankrutowany Daewoo pozostawił na wpół rozgrzebany Żerań.
Owszem, napłynęły z zagranicy spore „świeże” inwestycje do Polski, ale głównie w sektorze handlu. Skala ich jest taka, że gwałtownie rugowana jest lokalna sieć handlu detalicznego, która przetrwała nawet czasy komunizmu. Jak dotąd, zagraniczni inwestorzy interesują się głównie supermarketami, które już w tej chwili zapewniają im około 25 procent całych obrotów. Przy obecnym tempie, handel zostanie niedługo zdominowany przez zagranicę tak jak przemysł czy finanse.
Tło regionalne
Patrząc na resztę Europy Wschodniej, rzucają się w oczy Węgry, najbardziej zaawansowane w wyprzedaży zagranicznej. W 1999 r. zagranica miała pod swoją kontrolą 70 procent sektora bankowego, czyli całą jego finansowo zdrową część (Załącznik 1). W przemyśle udział ten też był już wtedy w 70 procentach zagraniczny, przy czym znowu poza zasięgiem obcych inwestorów znalazły się zakłady borykające się z trudnościami – utrzymywane przy życiu przez budżet.
Ścieżkę szybkiej wyprzedaży za granicę przyjęły też byłe republiki bałtyckie, w tym zwłaszcza Estonia, gdzie udział obcego kapitału jest bliski 80 procent, tak w przemyśle, jak i w bankach.
W innych krajach bałtyckich – Łotwie i Litwie – udział ten w przemyśle jest niższy, ale w sektorze bankowym sytuacja jest podobna (przy czym większość kapitału bankowego w tych trzech krajach została przejęta przez dwa szwedzkie banki, niedawno zresztą połączone w jeden bank).
W krajach, w których prywatyzację oparto na kuponowym rozdawnictwie, przejmowanie zasobów przez zagranicę okazało się wolniejsze. Tak się stało w Czechach, choć zasoby przekazane na bezpłatny rozdział obywatelom równały się wartościowo tym wystawionym na sprzedaż. Mimo tych początkowych komplikacji, w 1999 r. obcy kapitał kontrolował 35 procent przemysłu oraz 45 procent bankowości, gdzie udział ten nagle podniósł się do 65 procent w 2001 r.
W Rosji, gdzie przyjęto za wzór czeski program, fabryki oraz banki zostały przejęte głównie przez kierownictwo oraz załogi, nie zostawiając nic dla większości obywateli. Główna część kapitałów została następnie wyprowadzona by zasilić biznesy krajowych tzw. oligarchów, wywodzących się z dawnej nomenklatury. Oligarchia musiała, choć tylko częściowo, wesprzeć się na zagranicy ze względu na nielegalny charakter bardzo wielu operacji (np. prania pieniędzy).
Gdy w Rosji wyłonił się swego rodzaju „nomenklaturowy kapitalizm”, w Bułgarii czy Rumunii – ale również na Ukrainie – była nomenklatura przejściowo utrzymała kontrolę produkcji, ale bez prawa własności. Słabsza od swych rosyjskich odpowiedników, nomenklatura także musiała ulec – od dwóch lat zaczęła się wyprzedaż. W Bułgarii i Rumunii, większość banków jest już przejęta przez zagranicę, a na Ukrainie, obcy, głównie Rosjanie, wykupują przemysł, zwłaszcza ciężki.
Szczególnie trudny, jeśli chodzi o zagraniczne przejęcia okazał się wariant przyjęty w byłej Jugosławii, gdzie postanowiono zmienić tzw. samorządowy model przez sprzedaż akcji pracownikom. Widać to w Serbii, gdzie dotąd właściwie brak obcego kapitału, a akcje znalazły się przeważnie w rękach załóg i dyrekcji. Z kolei, w Słowenii, gdzie prywatyzacja została właściwie zakończona, udział zagranicy w przemyśle jest w granicach 15 procent, a w bankach – 10 procent.
Chorwacja oraz Bośnia, stanowią przykład gdzie załamał się ten samorządowy model. Jeśli chodzi o samą Bośnię, to w wyniku wojny stała się ona międzynarodowym protektoratem, w ramach, którego dano preferencje zagranicznym nabywcom, głównie w górnictwie. Podobnie stało się w Kosowie, a Serbia, jako przedmiot ataku, omal nie podzieliła losu swej prowincji. To może zabrzmieć drastycznie, ale tworzenie protektoratów jawi się jako alternatywna metoda prywatyzacji.
Najbardziej trudny dla inwestorów zagranicznych okazał się model Chin, gdzie po prostu nie doszło do prywatyzacji. Chiny uczyniły swoją gospodarkę nie mniej prywatną niż Europa Wschodnia, prawie wyłącznie przez zezwolenie własnym obywatelom na otwieranie biznesów. Te biznesy okazały się tak prężne, że zupełnie przyćmiły sektor publiczny, który utrzymano w dużym stopniu z pomocą zagraniczną, gdyż głównie tam zezwolono na zagraniczne inwestycje.
Wariant budowy kapitalizmu bez prywatyzacji był dostępny dla Polski jak i dla reszty Europy Wschodniej. Żadne czynniki ekonomiczne teoretycznie nie przemawiały za tym, że tylko Chiny mogły pójść tą drogą. Na pewno nie ma to nic wspólnego z tym, że Chiny są wielkie a Polska, czy inne gospodarki regionu, małe. Chętnie używają tego argumentu polscy tzw. liberałowie, choć oczywiście w ekonomii liberalnej nie ma osobnych teorii dla małych i dużych gospodarek.
Wysuwa się też argument, że Chiny są inne, gdyż nie przechodzą politycznej transformacji. Ciągle działa tutaj monopartia, nikt też o nic nie pyta rządzonych. Tyle, że w Europie Wschodniej też nie doszło do referendum w sprawie prywatyzacji, a zwłaszcza wyprzedaży za granicę. Co więcej, w odróżnieniu od Polski czy Czech władze chińskie nie starały się narzucić doktrynerskich programów. Mniej demokratyczne Chiny wybrały, więc bardziej demokratyczną drogę reform ekonomicznych.
Reszta świata
Wychodząc poza świat byłego komunizmu, można zacząć od gospodarki Irlandii, która stanowi ulubiony przykład tzw. liberałów. Ich zdaniem, wyjątkowo szybko rozwijająca się Irlandia to dowód na to, że strategia wyprzedaży zagranicę jest najbardziej racjonalna dla kraju, który, jak Polska, startuje do kapitalizmu z poważnym opóźnieniem. W Irlandii 40 procent kapitału przemysłowego jest obecnie w rękach zagranicznych, a w bankach ten udział wynosi nawet 50 procent.
Gdyby jednak przyjrzeć się średniej dla całej Unii Europejskiej, to obraz ten wygląda zupełnie inaczej. Udział obcego kapitału w przemyśle nie wykracza poza 15 procent (w Niemczech jest on poniżej 10 procent). W bankach stanowi on średnio tylko 13 procent (ale w Austrii – 4 procent, a w Niemczech niewiele więcej). W Hiszpanii oraz Portugalii, bardziej zbliżonych gospodarczo do poziomu rozwoju Europy Wschodniej, udział zagraniczny w bankach wynosi poniżej 15 procent.
Jeszcze większy kontrast można dostrzec w nie bankowych finansach, jak np. w ubezpieczeniach. W krajach unijnych w ubezpieczeniach dominuje własny kapitał, często publiczny. W Europie Wschodniej, w tym również w Polsce, bez najmniejszych przeszkód wpuszcza się obcy kapitał do tego sektora. Węgry zdołały już całkowicie pozbyć się własnych ubezpieczeń, a Czechy właśnie sprzedały obcemu inwestorowi swego państwowego monopolistę ubezpieczeniowego.
Prawdziwym ewenementem jest rynek emerytalny, który w Europie Zachodniej opiera się głównie na państwowych systemach składkowych. W Europie Wschodniej podobny system zastępowany jest przez tzw. chilijski model, w którym prywatne – otwarte – fundusze emerytalne inwestują wpłaty. Tak się stało w Estonii, na Węgrzech, a ostatnio – w Polsce, przy czym we wszystkich przypadkach nowo tworzone fundusze są głównie pod kontrolą zagranicznych inwestorów.
Tak wysokiej penetracji gospodarki przez obcy kapitał nie tylko nie można spotkać w Europie Zachodniej, ale nigdzie prywatyzacja nie została skazana na zagranicznych inwestorów. Nie została skazana z pewnością w Austrii, gdzie w trakcie zaczętej w końcu lat 60-tych masowej prywatyzacji żaden znaczący zakład czy bank nie został sprzedany zagranicznym nabywcom. Podobnie w Wielkiej Brytanii, na której to przykładzie ponoć oparli się dzielni polscy reformatorzy.
Prawie bez wyjątku, obcy kapitał musiał budować obiekty i sieci od podstaw, także w Irlandii, gdzie, jak podałem, obcy udział własnościowy w bankowości jest bardzo wysoki, tyle, że zagraniczne banki powstały prawie wyłącznie z nowych inwestycji. Stare irlandzkie, w sensie własności, banki dalej, więc obracają głównie lokalnymi oszczędnościami, natomiast napływowe zagraniczne instytucje finansowe pracują głównie na wkładach, które napływają z zagranicy.
W średnio rozwiniętej, podobnie jak Polska, Turcji, obcy kapitał też kierowany jest nie na wykup, ale głównie w budowę nowych obiektów. Przez ostatnich dziesięć lat tureccy inwestorzy nabyli 85 procent prywatyzowanego majątku. Skorzystały zwłaszcza rodzinne konglomeraty, łączące produkcję i sprzedaż z finansami. Daje to im kontrolę nad całą gospodarką do tego stopnia, że są w stanie dosyć skutecznie tamować ewentualną inwazję zagranicznego kapitału.
Jeśli chodzi o pozaeuropejskie kraje średnio rozwinięte to sytuacja w Europie Wschodniej różni się też od krajów Azji Wschodniej. W Korei Południowej udział obcego kapitału w przemyśle czy bankach nie przekracza 5 procent. Podobnie jak na Tajwanie, gdzie np. w bankach jest 4 procent obcego kapitału, a blisko 60 procent należy ciągle do państwa. W Malezji rola obcego kapitału w bankach jest większa – na poziomie 17 procent, a najwyższa chyba na Filipinach -35 procent.
Trendy, widoczne w Europie Wschodniej, są natomiast bardzo zbliżone do zmian w Ameryce Łacińskiej, gdzie od lat trwa masowa prywatyzacja, w tym w bankowości. Np. w Brazylii, w wyniku prywatyzacji, obcy udział wynosi na razie 15 procent, ale rośnie; w Meksyku jest on bliski 35 procent, podobnie zresztą jak w Chile. W Argentynie odpowiedni udział osiągnął już 40 procent, a w Wenezueli, ostatnio, zaledwie po dwóch latach prywatyzacji banków, aż 55 procent.
Silne podobieństwa można też znaleźć w sferze ubezpieczeniowej, oraz w dziedzinie emerytur. Dotyczy to zwłaszcza Chile, gdzie 50-60 procent zasobów funduszy jest kontrolowane przez zagranicznych udziałowców, przy czym narzuty za obsługę premii sięgają 25 procent. Zagraniczny kapitał ma kontrolę nad 30 procentami rynku emerytalnego w Ameryce Łacińskiej (większość tych środków pozostaje przy tym w gestii jednego banku amerykańskiego, czyli Citibanku).
Wybierając sprzedaż większości własnych kapitałów zagranicznym inwestorom, Polska nie zbliżyła się bynajmniej do Europy Zachodniej, choć taki był zamiar. Weszła natomiast na drogę, na której znalazły się kraje Ameryki Łacińskiej, gdzie, jak widać, prywatyzacja – choć wolniej – prowadzi głównie do obcych przejęć. W ten sposób, można powiedzieć, następuje nie tyle oczekiwana „europeizacja” polskiego kapitalizmu, ale jego swoista „latynizacja”.
Podsumowanie
Obraz, który się wyłania z międzynarodowych porównań podważa rozpowszechniony pogląd, że Polska przyjęła jedyną dostępną drogę zmian własnościowych. To, co się stało nie było żadną historyczną koniecznością w tym sensie, że żadne teoretyczne rozwiązanie z wyjątkiem przyśpieszonej, masowej prywatyzacji opartej na wyprzedaży większości majątku za granicę nie dawało nadziei na stworzenie dynamicznej gospodarki, w której rośnie ogólny dobrobyt.
Na to, że ten szeroko przyjęty pogląd jest mitem – nazwijmy go mitem nieuchronności – wskazuje chociażby fakt, że wśród byłych komunistycznych krajów Słowenia, zamiast prywatyzacyjnego wynarodowienia, wybrała wariant narodowej prywatyzacji. Choć zwolennicy masowej wyprzedaży majątku za granicę bardzo krzywią się na porównania z Chinami, przykład budujących kapitalizm Chin również dowodzi, że, choćby teoretycznie, istniał jeszcze inny wybór.
Jedyny współczesny model budowy kapitalizmu, który się naprawdę sprawdził wśród średnio rozwiniętych krajów przyjęła dotąd Azja Wschodnia. W żadnym zaś razie Ameryka Łacińska, którą prześladują niepowodzenia. To, że w Azji Wschodniej kapitał pozostał własny a w Ameryce Łacińskiej właśnie trwa jego radykalna wyprzedaż na rzecz zagranicy, może sugerować, że przyjmując „latynoski” wariant, Polska zeszła być może na prawdziwe gospodarcze bezdroża.
Ta „latynoska” ścieżka reform nie może być dla Polski optymalna, nawet gdyby przyjąć, że to jest przejściowa faza, w której społeczeństwo ma się nauczyć kapitalizmu od obcych. Trudno jest bowiem zrozumieć jak ma się ono nauczyć być kapitalistami bez własnego kapitału, czy to nie jest jak lekcja pływania bez wody. Wygląda, więc na to, że nie chodzi o jakąś fazę przejściową, ale raczej o bardzo trwałą sytuację. I jako taką trzeba też ją chyba dzisiaj oceniać.
ROZDZIAŁ DRUGI
SPRZENIEWIERZONY MAJĄTEK
Wielu ekonomistów nalegało, aby majątek państwa rozdać równo obywatelom, którzy go stworzyli, ale zamiast tego, niejako w imieniu obywateli, państwo w istocie rozdało cały ten majątek cudzoziemcom.
Skoro zagranicy sprzedawany jest wspólnie wytworzony majątek, jego wycena powinna być znana publicznie, ale nie jest. Ciągle mało, kogo ten fakt oburza, gdyż przyjął się pogląd, że komunizm zostawił złom. Cena nie jest ważna, ważne jest to, by mało warte fabryki i banki oddać w dobre ręce. Bez względu na to, jaka jest prawda, należy jednak zbadać jak wyceniono narodowy majątek. Ponieważ chodzi o zbiorowe wywłaszczenie, kalkulację tę nazywam „rachunkiem wywłaszczenia”.
Szok cenowy
Proponuję zacząć od zapoznania się z przychodem za sprzedany majątek państwa, bo takie dane są łatwo dostępne z budżetu państwa. Za cały okres 1990-1999, gdy sprzedano mniej więcej połowę sektora przemysłowo-bankowego, wpłynęło około 9-11,5 miliardów dolarów. Należy, więc przyjąć, że w momencie zakończenia procesu prywatyzacji, powiedzmy w roku 2004, przychód z prywatyzacji w najlepszym razie ulegnie podwojeniu do łącznej sumy równej 18-23 miliardów dolarów.
Można by powiększyć stronę wpływów, gdyż zagraniczni inwestorzy pozyskują kapitał nie tylko od państwa, ale też z zakupów giełdowych, czy z zamiany długów. Należałoby wtedy jednak odjąć koncesje państwa na rzecz obcych nabywców (np. ulgi podatkowe, czy wyłączenia celne). Nikt nigdy nie zadał sobie trudu, żeby wyszacować wartość tych zachęt finansowych, choć nie można wykluczyć, że mogą one z upływem lat dorównać wpływom ze sprzedaży majątku zagranicy.
Trzymajmy się jednak tej sumy 18-23 miliardów, która zostanie uzyskana z wyprzedaży, i zastanówmy się czy suma ta może być adekwatna do wartości kapitału. Ponieważ kapitał powstaje z nieskonsumowanej części dochodu narodowego, czyli z oszczędności, najlepiej jest porównać ten przychód z rocznymi oszczędnościami. Stanowią one 20 procent dochodu narodowego, np. w 1998 r., przy dochodzie ok. 160 miliardów dolarów, wyniosły 32 miliardy dolarów.
Wynikałoby stąd, że polski majątek sprzedawany jest za mniej niż roczne oszczędności. Przy takiej cenie, Polacy mogliby kupić swój dotąd „własny” kapitał stosunkowo małym wysiłkiem, bo roczne oszczędzanie 20 procent dochodów to nie jest niesłychane wyrzeczenie. Żeby te oszczędności trafiły do faktycznych nabywców kapitału, potrzebne byłoby pośrednictwo banków, ale nawet niewydolne banki, mogłyby z pewnością zrobić to wszystko w ciągu – powiedzmy -dwóch, trzech lat.
Gdyby ktoś miał nadal wątpliwości, że majątek sprzedawany jest za śmiesznie niskie ceny proponuję, żeby się zastanowił co by było gdyby np. Austria zaoferowała swoje banki i fabryki Polsce za ekwiwalent swoich rocznych oszczędności. Skoro jej gospodarka jest dwa razy większa od polskiej, Polska mogłaby, na polskich warunkach, za swoje dwuletnie oszczędności, wykupić austriacki przemysł i banki, przy czym, nie byłby to już jakiś ewentualny komunistyczny szmelc. Powyższa operacja byłaby absurdalna, gdyż przy właściwej – rynkowej – wycenie, nie można by kupić Polskich banków/fabryk za roczne oszczędności, ani tych w Austrii za dwuletnie. Stworzenie kapitału, w każdym przypadku, wymagało wykorzystania wieloletnich oszczędności. Gdyby przyjąć, że zbudowanie polskiego kapitału wymagało inwestowania narodowych oszczędności przez dziesięć lat, to wypadłoby, że jest on sprzedawany za 10 procent prawdziwej wartości.
To wyliczenie, choć przybliżone, właściwie powinno wystarczyć, ale można sięgnąć do innej – bardziej dokładnej -metody, przez wykorzystanie koncepcji tzw. współczynnika kapitałochłonności. Określa on liczbę jednostek kapitału niezbędną do wytworzenia jednej jednostki dochodu narodowego rocznie. W przemyśle z reguły wynosi on trzy lub cztery, czyli że potrzeba trzech bądź czterech dolarów kapitału, by rocznie wytworzyć jednego dolara dochodu narodowego.
Przyjmijmy, że współczynnik kapitałochłonności w bankowości jest taki jak w przemyśle, oraz, że te dwa sektory dają połowę rocznego dochodu Polski, a więc połowę 160 miliardów dolarów, czyli 80 miliardów dolarów. Gdyby przyjąć współczynnik równy 3/1, wtedy, by rocznie wyprodukować taką wartość, sektory te musiałyby dysponować majątkiem wartym trzy razy więcej, czyli 240 miliardów dolarów, albo 360 miliardów dolarów, gdyby przyjąć współczynnik 4/1 (Załącznik 2).Chciałbym tutaj przypomnieć, że identyczne założenia przyjęli Niemcy Zachodni, kiedy zabrali się do prywatyzacji majątku Niemiec Wschodnich. Stosując współczynnik 3/1 ustali, że pozostawiony przez komunizm zasób wart był 320 miliardów dolarów, czyli zbliżony był do tego, który wyliczyłem dla Polski. Ma to sens, gdyż dochód narodowy obu go- spodarek, mimo dużej różnicy w poziomie ich populacji, był bardzo zbliżony w momencie, gdy upadał w nich system komunizmu.
W kontekście mojej analizy całkiem jałowe jest zastanawianie się, w jakim stopniu majątek Polski, czy Niemiec Wschodnich, był fizycznie zużyty. Faktem jest, że zwłaszcza w Polsce, w wyniku załamania inwestycyjnego w końcówce komunizmu, kapitał trwały – w tym maszyny – był bardzo zużyty fizycznie. Zastosowany tutaj współczynnik wartości kapitału przypadający na jednostkę dochodu narodowego, odnosi się jednakowoż nie do zużytego, ale do niezużytego kapitału.
Teraz można już bliżej ustalić, jaki okres oszczędzania był niezbędny dla stworzenia kapitału, który zostawił komunizm. Wystarczy podzielić faktyczną wartość kapitału, 240-360 miliardów dolarów przez roczne oszczędności wynoszące 32 miliardy dolarów. Wypada, że taki zasób kapitału wymagałaby 7,5 albo nawet 11 lat oszczędzania. Wynikałoby więc stąd, że kapitał polskich banków i fabryk idzie za granicę za około 9-12 procent jego faktycznej wartości.
Wieczny wyciek
Nie wystarczy zbadać sam sposób wyceny sprzedawanego majątku, gdyż ze sprzedażą wiąże się jednocześnie przekazanie tytułu do wywozu dochodów z kapitału. Ci, którym nie przeszkadza wyprzedaż dowodzą, że taki wywóz jest nierealny, gdyż inwestorzy będą reinwestować dochody. Ale nawet gdyby gospodarka była wyjątkowo atrakcyjna, odpływ taki jest nieunikniony, gdyż w realnym świecie pieniądze inwestuje się nie po to żeby inwestować, ale także żeby konsumować.
Aby rachunek wywłaszczenia był pełny należałoby uwzględnić odpływ głównej formy dochodów z kapitału -zysków, jak również tzw. rent, które powstają, gdy rynki są niedoskonałe. Prawda jest, bowiem taka, że choć rynki zastąpiły plany, zachowana została ogromna monopolizacja gospodarki. Zagraniczni inwestorzy nabyli nie tylko państwowy kapitał, ale przejęli jednocześnie pozycje monopolistyczne, oraz związane z nimi renty, które należały kiedyś do partii/państwa.
Państwo, jako druga obok rynku główna instytucja, też jest niedoskonałe, otwierając kolejne możliwości osiągania rent. Dowodem na obecność tych, nazwijmy je, państwowych rent może być dopiero, co przeprowadzona analiza zdyskontowanej sprzedaży majątku zagranicznym inwestorom. Albowiem, gdyby się bliżej zastanowić, finansowe korzyści, jakie zagraniczni nabywcy odnieśli na skutek państwowego „upustu” cenowego, to też rodzaj monopolistycznej renty.
W ostatecznym rachunku źródłem rent – czy to rynkowych, czy państwowych – są płace. W przypadku tych rynkowych, płace są np. drenowane przez wygórowane ceny narzucane przez monopolistów. W przypadku rent państwowych również cierpią płace, gdyż nie płacąc podatków, bądź zawyżając koszty wykonawstwa w ramach zamówień rządowych, ci sami monopoliści uszczuplają środki na uzupełnienie płac (np. w formie bezpłatnego lecznictwa, czy ogólnego szkolnictwa).
Ponieważ nie można liczyć na to, że zyski/renty będą stale reinwestowane w kraju, państwo mogłoby próbować zablokować odpływ dochodów za granicę. To prawda, że istnieje taka teoretyczna możliwość, gdyż zagraniczne firmy ze względu na swą lokalizację podlegają miejscowej legislacji. Ale przecież nie można traktować tej możliwości serio, gdy państwo właśnie dowiodło półdarmową sprzedażą majątku, że wcale nie liczy się z potrzebami narodowej gospodarki.
Zresztą dominująca pozycja obcego kapitału pozwala mu na „szantaż gospodarczy” państwa, a na dodatek kapitał ten jest bardzo trudny do kontrolowania. Z łatwością może on wyprowadzać swoje zyski/renty choćby przez manipulacje w handlu zagranicznym, który już dzisiaj jest w 2/3 w obcych rękach. Robi się to przez tzw. ceny transferowe (zawyżając ceny swych dostaw importowych z własnych filii oraz zaniżając ceny opartego o ten przywóz eksportu do tychże filii).
Inną możliwość niewidzialnego wywozu stwarzają zagraniczne banki. Ze względu na ciągle bardzo „drogi” krajowy kredyt, banki te przechwytują zyski/renty z reszty gospodarki. Stąd może fakt, że w ostatnich latach realna wartość giełdowa spółek przemysłowych malała, a bankowych rosła. Wywóz tych przychodów jest możliwy przez ukartowane transakcje między polskimi a zagranicznymi bankami-matkami, wykazującymi zawyżone, albo nieistniejące, koszty własne.
Żeby się zorientować, o jakim wycieku mówimy, można przyjąć, że czyste zyski to 10 procent dochodu narodowego. Skoro banki i przemysł dają połowę dochodu, przypada na nie połowa zysków, czyli 5 procent dochodu narodowego. Zagraniczni inwestorzy zdobyli tytuł do tych 5 procent, a wraz z rentami może łącznie nawet do 10 procent. Przy 160 miliardach dolarów dochodu narodowego, chodzi o potencjalną sumę rzędu 16 miliardów dolarów – sumę rosnącą wraz z gospodarką.
Już dzisiaj, w połowie drogi do pełnej wyprzedaży, drenaż zysków z Polski (nie uwzględniając rent) można szacować na 2-3 miliardy dolarów (Rutkowski 2001). Jest to bardzo realistyczna ocena, gdyż na Węgrzech, z jedną trzecią polskiego dochodu narodowego, w 1998 r. z tytułu repatriacji dochodów z zagranicznego kapitału, bilans płatniczy pogorszył się o 1.5 miliarda dolarów. W związku z tym, rząd węgierski został zmuszony do zaciągania kredytów, oczywiście zagranicznych.
Ten odpływ zysków/rent jest przy tym jednokierunkowy, gdyż Polska, podobnie jak Węgry, nie tworzy za granicą większych zasobów kapitałowych. W 1998 r. Europa Wschodnia wydała zaledwie 1/4 miliardów dolarów na zakup kapitału zagranicą, oczywiście bez żadnego dyskonta. To jest nic w relacji do sprzedaży, gdyż w tymże roku region sprzedał kapitał wart 54-63 miliardy dolarów ze średnim dyskontem na poziomie dziewięćdziesiąt procent za ok. 5-6 miliardów dolarów.
Zupełnie inna jest sytuacja w Europie Zachodniej, gdzie nawet słabiej rozwinięta Hiszpania zaczęła właśnie wykazywać dodatni bilans kapitałowy, głównie przez inwestycje w Ameryce Łacińskiej. Niedawno sprywatyzowana hiszpańska Telefonica przystąpiła tam do akwizycji za 27 miliardów dolarów. Za tą sumę mogłaby ona „kupić” Polskę, choć chodzi tylko o jedną firmę, której biznes nie tak dawno był tylko parę razy większy od jej prywatyzowanego polskiego odpowiednika.
Jałowa machinacja
Żeby dokończyć „rachunek wywłaszczenia”, należałoby się jeszcze zastanowić, czy w zamian za wyzbycie się zysków/rent Polska skorzysta z wyższej wydajności kapitału. Można założyć, że zagraniczni kapitaliści są lepiej przygotowani do użytkowania kapitału. Ale po to, żeby wyprzedaż miała sens, te ewentualne korzyści w formie wyższej wydajności musiałyby dać efekt produkcyjny większy od łącznych strat na darmowej wyprzedaży kapitału oraz rocznym drenażu zysków/rent.
Pobieżna analiza sugeruje, że jest mało prawdopodobne, żeby korzyści z wydajności usprawiedliwiły masową wyprzedaż obcym, gdyż nie widać jakiegoś skoku w inwestycjach. Tylko wtedy jednak mogłaby nastąpić niezbędna poprawa wydajności, gdyż lepszą technikę wdraża się głównie przez inwestycje. Nie widać też, żeby inwestycje szły do dziedzin, gdzie koncentrują się zmiany techniczne; odwrotnie często ma miejsce likwidacja nowoczesnych dziedzin produkcji, np. elektroniki.
Kto wie, czy wejście obcego kapitału nie doprowadzi do trwałego cofnięcia technicznego, gdyż malejący wysiłek inwestycyjny prowadzi do upadku tzw. zaplecza badawczego. Gwałtownie spadła liczba naukowców oraz wysokość nakładów, czego wyrazem jest spadek liczby krajowych patentów. Liczba zgłoszonych do opatentowania wynalazków spadła z 4100 w 1990 r. do 2800 w 1995 r., o jedną trzecią (na Węgrzech ta liczba spadła w 1990-1995 z 2300 do 1100, czyli o ponad połowę).
Dobitny jest przykład ABB (Hofheinz 1994), która kupiła 58 fabryk silników w Europie Wschodniej, w tym prawie wszystko, co miały Polska i Czechy. Nie odnowiono produkcji, wystarczyła reorganizacja, na którą wydano -głównie w formie wynagrodzeń dla własnych kierowników – 300 milionów dolarów, czyli ok. 20 milionów dolarów na jedną nabytą fabrykę. Polski potentat Zamech, były rywal, stał się podrzędną bazą, prawie bez samodzielnych linii produkcyjnych.
Te informacje to oczywiście zbyt mało, żeby formułować solidne wnioski na temat efektów wyprzedaży majątku, zacznijmy więc kolejny etap „rachunku wywłaszczenia”. Mianowicie, spróbujmy ustalić, gdzie znalazłaby się gospodarka, gdyby w ogóle nie doszło do prywatyzacji a utrzymałby się trend w produkcji widoczny w końcówce komunizmu, czyli za Jaruzelskiego, pozostawiając na boku kwestię ewentualnych różnic w strukturze produkcji (tj. jakości i asortymentu wyrobów).
Dla polskich tzw. liberałów takie sięganie do przeszłości jest nie do pomyślenia, gdyż ich zdaniem gdyby nie ostatnie reformy rynkowe, nastąpiłby w Polsce istny koniec świata. Nie ma jednak dowodu na to, że groziła apokalipsa. Z pewnością produkcja mogłaby dalej rosnąć 4 procent jak w latach 1983-1989. Przyjmując 4 procent, zaczynając od punktu gdy gospodarka dźwignęła się już z kryzysu lat 1990-1992, wpadłoby, że w 2004 r. dochód narodowy wyniósłby około 190 miliardów dolarów. A gdzie byłaby Polska, gdyby nic nie straciła na sprzedaży majątku z 90-procento-wym dyskontem. Przyjmując za podstawę 240 miliardów dolarów faktycznej wartości kapitału, ta strata wynosi 216 miliardów dolarów. Gdyby cała ta suma została zainwestowana, przy współczynniku kapitałochłonności 3/1, dochód narodowy podniósłby się o jedną trzecią, czyli o około 72 miliardy dolarów. Mielibyśmy, więc w 2004 r. nie 190 ale raczej 262 miliardów dolarów dochodu narodowego.
Wyższa wydajność musiałaby, więc zapewnić przynajmniej ten sam poziomu dochodu narodowego, a także dodatkowy przyrost wyrównujący coroczny wyciek za granicę zysków/rent. Gdyby przyjąć, że wyciek stanowi 10 procent wartości całego dochodu narodowego, wtedy dodatkowy przyrost dochodu narodowego musiałby wynieść około 26 miliardów dolarów, dając końcowy poziom wymaganego dochodu narodowego w 2004 r. równy 262 + 26, czyli 288 miliardów dolarów.
Można teraz łatwo sprawdzić, czy Polska znajdzie się na takim poziomie rozwoju w 2004 r., kiedy zakończy się już proces prywatyzacji. W tym celu załóżmy optymistycznie, że w okresie 1999-2004 r. gospodarka rośnie nie 4 ale 5 procent rocznie, czyli więcej niż w ostatnich dwóch latach. Przy takim tempie dochód narodowy osiągnie tylko 210 miliardów dolarów, zabraknie więc 78 miliardów dolarów by pokryć straty z wyprzedaży oraz wyrównać drenaż zysków/rent.
Ale nie można wykluczyć, że 5 procent stopy wzrostu to zbyt optymistyczne założenie, albowiem są dowody, że gospodarka właśnie weszła w kolejny kryzys, drugi po tym z lat 1990-1992. Obym był złym prorokiem, ale jeżeli w kolejnym kryzysie – też dzieła Balcerowicza – produkcja spadnie nawet nie 20 procent jak w latach 1990-1992 ale 10 procent, wtedy Polska w 2004 r. osiągnie tylko 190 miliardów dolarów, czyli tyle ile miałaby bez półdarmowej wyprzedaży swego majątku za granicę.
Niewiele, więc trzeba, żeby się okazało, że tzw. liberałowie zaordynowali Polsce program budowy kapitalizmu, który nie da im żadnej namacalnej poprawy poziomu życia w porównaniu z rozwojem bez reform, natomiast zostawi społeczeństwo bez wypracowanego przez całe pokolenia kapitału. Nie pozostałoby wtedy nic innego do powiedzenia niż to, że ten program polega na wywłaszczeniu narodu z kapitału bez żadnej rekompensaty, lub prościej – na jego konfiskacie.
Podsumowanie
Można teraz wykazać bezzasadność kolejnej potocznej opinii dotyczącej reform ustrojowych, głoszącej jakoby Polacy musieli oddać majątek narodowy za bezcen w obce ręce, gdyż nie było ich stać na jego wykupienie. Skoro jednak Polacy stworzyli ten majątek to nie powinni mieć problemu, żeby przy odpowiedniej polityce prywatyzacji, wykupić go samemu. Nie mieli natomiast szansy na wykupienie wielokrotnie większego majątku trwałego Austrii, gdyż go przecież nie zbudowali.
Jakże obłudne jest mówienie o finansowej niemożności Polaków, w świetle tego, że majątek przemysłu i banków został sprzedany za jedną dziesiątą jego aktualnej wartości. Na to, żeby wykupić majątek po pełnych cenach Polacy potrzebowaliby sporo czasu, ale na tak nisko wyceniony majątek, wystarczyłyby roczne oszczędności społeczeństwa. Nie jest prawdą, że zostawiony przez komunistów kapitał był nic nie wart, prawdą jest, że on został sprzedany za bezcen, tyle, że nie Polakom.
Prawdziwa „nędza” transformacji wychodzi na jaw, gdy zrozumiemy, że sprzedając za nic, reformatorzy stracili środki na pomnożenie narodowego kapitału. Przy ekwiwalentnej sprzedaży, za każdy stary obiekt można by postawić dokładnie drugi tak samo stary, tak, że majątek by się podwoił. Wtedy nie musiałoby dojść do utraty kontroli nad majątkiem narodowym, gdyż jedno poszłoby do obcych a drugie trafiłoby do lokalnych właścicieli, więc podział byłby pół – na – pół.
Dopiero teraz, gdy Polska nie ma własnego majątku, pojawia się prawdziwy problem, jak lokalni inwestorzy mają zakumulować kapitał, zwłaszcza ten większej skali. Trudno to będzie zrobić bez zysków, zwłaszcza, że zagraniczni właściciele nie wpadną na pomysł, żeby zaproponować odsprzedaż banków i fabryk, skąd pochodzą zyski, za jedną dziesiątą wartości. Wymyślona przez tzw. liberałów niewydolność finansowa Polaków po komunizmie, jedynie teraz staje się faktem.
ROZDZIAŁ TRZECI
NIEKOMPLETNY KAPITALIZM
Odejście od komunizmu dokonało się głównie w sferze językowej, czy w wyobraźni, ponieważ tak naprawdę reformy ustrojowe pozostawiły pewne główne defekty komunizmu nietknięte
To, że w wyniku nieudolnych reform zamieniono w Polsce zwyrodniały komunizm na kapitalizm w jego absolutnie wynaturzonej wersji można najlepiej zrozumieć porównując nowy system nie tyle z sytuacją w ustabilizowanych krajach kapitalistycznych, co z powalonym właśnie komunizmem. A to, dlatego, że komunizm stanowi bezsporne wynaturzenie, więc można by się spodziewać, że jako wynaturzenie, „niekompletny kapitalizm” musi mieć z nim raczej wiele wspólnego.
Patologia społeczna
Nie od dzisiaj odczuwam głęboki niepokój jeśli chodzi o przebieg zmian ustrojowych w Polsce.
Od samego zarania reform znalazłem się w gronie tych amerykańskich ekonomistów, jak np. Murrell (1992), którzy z wielką rezerwą patrzyli na rozwój wydarzeń. W tej początkowej fazie przedmiotem naszych wątpliwości była skrajność „terapii szokowej”. Swym radykalizmem zbytnio przypominała komunistyczne kampanie szturmowe, nie wróżąc tym samym nic dobrego dla losów gospodarki.
Tak też się stało, gdyż w wyniku zbyt gwałtownych posunięć polska gospodarka wpadła od razu w głęboką recesję gospodarczą. Ale recesje są krótkotrwałe, przychodzi po nich rozwój, natomiast instytucje społeczne, gdy powstaną to łatwo nie odchodzą, w każdym razie nie bez silnego oporu. Debata nad recesją przesłoniła niestety ważniejszy fakt, że od pierwszej chwili reformy zaczęły rodzić chory kapitalizm, przekreślając szansę na prężny rozwój na dłuższą metę.
Kiedy zaczęła się transformacja, wyglądało na to, że reformy zapewnią wdrożenie jakiegoś wypróbowanego od dawna wariantu kapitalizmu. Więcej, wyglądało na to, że reformatorzy mają całkowicie wolny wybór jeśli chodzi o konkretną formę kapitalizmu. Zastanawiano się, więc, czy wybrać model tzw. anglosaski, gdzie rola państwa jest bardzo ograniczona, czy raczej tzw. kontynentalny model kapitalizmu, gdzie państwo jest bardzo aktywne, jak np. w Niemczech czy Francji.
W pierwszym roku transformacji sam zacząłem poważnie rozważać najbardziej prawdopodobny kierunek przemian ustrojowych w Polsce. Założyłem wtedy kilka możliwych rozwiązań, nawet taką ewentualność, że żaden z wypróbowanych wariantów kapitalizmu nie musi być wcale wprowadzony. Uznałem, że skoro nie tak dawno „przytrafił” się Europie Wschodniej taki groźny „niewypał” jak komunizm, nie można wykluczyć, że znowu coś może nie wypalić.
Jednym z niepożądanych wariantów byłby tzw. kapitalizm polityczny, w którym władza używana jest do zdobycia prywatnej kontroli nad publicznym kapitałem. W ten sposób nastąpiłoby automatyczne uwłaszczenie byłej nomenklatury, niejako na wzór wielu krajów, które doszły do kapitalizmu z pominięciem komunizmu (np. we Włoszech po ich politycznej unifikacji albo jeszcze wyraźniej w Turcji czy w Malezji, gdzie korpus oficerski zasilił szeregi kapitalistów).
Innym patologicznym wariantem, który należało brać pod uwagę byłby kapitalizm, w którym majątek państwa jest przejmowany głównie przez zagranicznych inwestorów. Wbrew deklaracjom na temat prześcigania rozwiniętego kapitalizmu, rządy komunistyczne nie wydobyły wschodnioeuropejskich krajów ze stanu ogólnego zacofania, w jakim w niego weszły. A, jak wiadomo, w zacofanych krajach znaczna część czynnego kapitału, znajduje się z reguły w rękach zagranicznych.
Dzisiaj widać, że transformacja nie odbywa się głównie drogą politycznego kapitalizmu, gdyż kapitał narodowy przejmowany jest nie przez byłe czy nawet nowe elity władzy, ale przede wszystkim przez zagranicznych inwestorów. Transformacja wepchnęła region na drogę tzw. zależnego kapitalizmu, jak to często ma miejsce właśnie w krajach zacofanych. Tyle, że w zacofanej gospodarczo Europie Wschodniej w grę wchodzi zagraniczna dominacja na zupełnie wyjątkową w historii skalę.
Upajając się samym faktem upowszechnienia prywatnej własności kręgi, tzw. liberalne twierdzą, że w Polsce rodzi się system, który być może odbiega od normy, od tego, co ma miejsce np. w Europie Zachodniej, ale nie jest bynajmniej wynaturzeniem. Odwrotnie, buduje się w Polsce „najwyższy etap kapitalizmu”, czyli kapitalizm globalny, gdzie kapitał jest rozproszony i anonimowy. W tej sytuacji wszelkie narzekanie na brak własnych kapitałów jest dowodem niezrozumienia nowych czasów.
Opinia, że powstaje „najwyższy etap kapitalizmu”, to zwykłe nieporozumienie, zapożyczone z marksowskiej idei internacjonalizmu. To marksowski internacjonalizm polityczny zakłada zanik odrębnych narodów oraz narodowych interesów. W tej fikcji, bez narodowi robotnicy – proletariusze – łączą się ponad głowami kapitalistów. W nowej fikcji, w której chodzi raczej o gospodarczy internacjonalizm, łączą się natomiast bez narodowi kapitaliści, nad głowami robotników.
Zamiast spekulować na temat tego, czy polskie reformy wydały „najwyższy etap kapitalizmu”, lepiej jest zastanowić się czy tworząc kapitalizm bez rodzimych kapitalistów nie zachowano głównej cechy komunizmu. Tą cechą jest nie tyle likwidacja prywatnej własności na rzecz publicznej, ale stworzenie nowej struktury społecznej. Z eliminacją prywatnej własności nastąpiła rzecz ważniejsza – usunięcie klasy kapitalistycznej, zwłaszcza tej z pokaźnymi zasobami kapitału.
Jeżeli uznać społeczną strukturę komunizmu za patologię, to rodzący się obecnie porządek też niestety stanowi patologię. W wyniku oddania większości kapitału nie odradza się, bowiem zniszczona przez komunizm burżuazja. Mimo niewątpliwego nawału reform, pozostała w Polsce spłaszczona – niekompletna – struktura społeczna z powalonego komunizmu. Pojawia się śladowy drobny kapitał, ale jego obecność nie stanowi istoty kapitalizmu, gdyż taki istniał nawet w ustroju feudalnym.
Dalszy regres
Podstawowa cecha komunistycznej patologii została w gruncie rzeczy nie tylko utrwalona ale i pogłębiona. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać niemożliwe, żeby kapitalizm, jako „naturalny” ład, który jednostki niejako tworzą same z siebie, mógł wyostrzyć patologie komunizmu. W istocie rzeczy, kapitalizm w jego najlepszej wersji bezsprzecznie góruje nad komunizmem w swej najlepszej formie, ale nie jest już tak bezsporne, że nawet w swej całkowicie wypaczonej wersji kapitalizm bezapelacyjnie góruje nad każdą formą komunizmu.
Tak jest w przypadku polskiego „niekompletnego”, czy „bezklasowego” kapitalizmu, gdyż dokonane właśnie przekazanie większości kapitału zagranicy wprowadza ważną zmianę w zastanych relacjach własności. Żeby jednak uchwycić ten aspekt transformacji, należałoby ustalić, kto za komunizmu sprawował władzę nad kapitałem, bo jak był kapitał, to musiał przecież do kogoś należeć, przynajmniej w sensie prawa decydowania o sposobie jego wykorzystania w produkcji.
Formalnie własność kapitału w komunizmie była publiczna, ale faktycznie znajdowała się w gestii partii, co zapewniał monopol władzy politycznej. Partia była, więc jedynym najemcą a społeczeństwo podporządkowaną siłą roboczą. Nie należy popadać w iluzję, że ponieważ majątkiem zarządzali niewybieralni partyjni, to majątek był niczyj. Taka niebezpieczna iluzja sugeruje, że w drodze prywatyzacji zagraniczni inwestorzy posiedli jedynie zupełnie bezpański kapitał.
Wraz z dokonującym się przejściem do „niekompletnego” kapitalizmu partia, jako sprawująca monopol władzy siła polityczna, traci w drodze prywatyzacji swoje funkcje kontrolne na rzecz siły ekonomicznej w postaci cieszących się monopolem własności obcych inwestorów. Jak widać, istotą zmian własnościowych jest wymiana – czy lepiej substytucja – aparatczyków partii, jako nieformalnych dysponentów, na zagranicznych – formalnych – właścicieli kapitału.
Komunizm wywłaszczył rządzonych na rzecz partii, ale kontrola nad majątkiem utrzymana była w ramach państwa narodowego, teraz natomiast wywłaszczeniu ulega cały naród, łącznie nawet z rządzącymi, więc kontrola kapitału wychodzi poza te ramy. Powinno się, więc raczej zaprzestać mówienia o prywatyzacji, co brzmi raczej pozytywnie, a zacząć mówić o masowym wywłaszczaniu całego narodu na rzecz obcych inwestorów – albo lepiej o „prywatyzacji przez wywłaszczenie”.
Niepodzielna kontrola kapitału pozwalała partii na drenowanie społeczeństwa, czynnika pracy, w celu akumulowania tzw. nadwyżki. W tym zachowaniu wyrażała się rola partii jako swoistego substytutu klasy kapitalistycznej, której głównym motywem jest maksymalizacja „wynagrodzenia” kapitału. Rozszerzała się też baza dla pomnażania kapitału, gdyż nadwyżka – choć niezbyt efektywnie – była inwestowana przez kadry głównie w dobra kapitałowe, w tym w przemysł ciężki.
W wyniku roszady między kadrami partyjnymi a obcymi właścicielami, ci ostatni zyskują kontrolę nad podziałem dochodu narodowego, którą sprawowała partia/państwo. Można założyć, że tak jak byłe kadry, a może nawet bardziej, zagraniczni inwestorzy zainteresowani będą maksymalizacją „wynagrodzenia” kapitału. W nowym wydaniu nadal, więc będzie istniało dążenie do narzucenia sile roboczej – pracy -wyjątkowo niekorzystnego podziału, kosztem płac.
W komunizmie takie wyduszanie „niezasłużonej” wartości (czyli – rent) dokonywało się w danym kraju między konkurującymi czynnikami produkcji, przepłacanym kapitałem i niedopłaconą pracą. Przepływ zysku, jako zasłużonego „wynagrodzeniem” kapitału, też był tylko wewnętrzny. Natomiast w kapitalizmie bez kapitalistów „niezasłużona” wartość, premiująca kapitał kosztem pracy, oraz zysk – są już przerzucane między czynnikami produkcji w różnych krajach.
W zbudowanym w miejsce komunizmu systemie, obieg gospodarczy nie jest, więc już zamknięty, ale ma wbudowany na stałe „wyciek”. Podział na zyski i płace wiąże się bowiem nieuchronnie ze stałym odpływem efektów produkcji, wartości, poza granice danego kraju. Ponieważ zyski oraz renty wydawane są poza granicami, krajowa siła robocza nie może liczyć nawet na pośrednie korzyści z ich wydatkowania (na przykład w formie obsługi luksusowej konsumpcji).
Jest to narodowy problem, ponieważ w trakcie budowy kapitalizmu kraje Europy Wschodniej jako całość zostają pozbawione własnego kapitału. Nie da się, więc inaczej dyskutować o tym zjawisku niż w kategoriach narodowych. Zwłaszcza, że kapitalizm oraz państwo narodowe są nierozerwalne; w każdym razie powstały jednocześnie. Nie ma narodu bez pewnej formy nacjonalizmu jako źródła pojęcia interesu narodowego, cementującego ludzi w koherentną zbiorowość.
Nie można sobie wyobrazić, żeby jakieś społeczeństwo wyzbyło się większości majątku trwałego na rzecz zagranicy przy rozbudowanej świadomości interesu publicznego. Pokutuje opinia, że transformacja ustrojowa w Polsce zaczęła się od zrywu narodowego, w którym sprawą nadrzędną stało się dobro publiczne. Ale musiało stać się inaczej, w rzeczywistości główną siłą napędową tego procesu musiało być raczej zaprzeczenie takiej świadomości, wręcz zwrot w stronę pełnej prywaty.
Nietrwałość struktur
Mimo, że „niekompletny kapitalizm”, bardziej zgodny z logiką ekonomiczną, z faktyczną własnością, może okazać się bardziej wydajny niż wsparty na logice politycznej, czyli gołej władzy, komunizmu – nie wystarczy to dla utrzymania systemu. Warto przypomnieć, że w latach komunistycznych bunty robotnicze nasilały się po okresie poprawy ekonomicznej (np. późne lata Gierka). Komunizm został odrzucony, mimo że do końca dochód narodowy rósł, często nawet bardzo znacznie.
O społecznej ocenie systemów decydują nie tyle ocen ogólnego stanu gospodarki, co opinie na temat dystrybucji dochodu narodowego. W okresie komunizmu niezadowolenie społeczne nabierało wydźwięku nacjonalistycznego, gdyż atakowano partię za to, że dławiła płace robotników na rzecz radzieckich mocodawców (np. sprzedając za bezcen statki). Przed podobną groźbą stoi „niepełny kapitalizm”, gdyż pomówienie o eksploatację może pojawić się prawie w każdej chwili.
Fakty mogą się nie liczyć, gdyż społeczeństwa łatwo stają się podejrzliwe, jeśli chodzi o intencje obcych państw, gdy ich obecność w danym kraju jest nazbyt widoczna. Trudno zaś o bardziej dobitne dowody takiej obecności niż obecna struktura własności w polskiej gospodarce. Zwłaszcza że własność skupia się w rękach międzynarodowych korporacji, tak potężnych, iż każdy ich ruch może wstrząsnąć podstawami raczej niewielkiej gospodarki Polski.
Na dodatek, wbrew różnym mrzonkom, włączając ideę umiędzynarodowienia kapitału, gospodarki są wciąż głównie narodowe, a narody jak wiadomo są nierówne. Nawet takie ponadnarodowe struktur, jak Unia Europejska, działają na zasadach proporcjonalności głosów do skali kraju-członka. Fakt, że zagraniczni właściciele kapitału mogą liczyć na wsparcie przez ich państwa pochodzenia, a także przez najróżniejsze „ponadnarodowe” struktur , pogłębia nierówność sił.
Idea umiędzynarodowienia – globalizacji – kapitału, zakładająca ogólną, światowa harmonię interesów jest tak samo złudna, jak komunistyczna wizja ogólnej harmonii w formie „międzynarodówki” prac . Depcząc narodowe odczucia, komunistyczny internacjonalizm wyzwolił destrukcyjny nacjonalizm, który obrócił się przeciwko systemowi. Bazując na swej alternatywnej wizji „międzynarodówki” kapitału, obecny system też może wyzwolić podobne niszczące nastroje. Komunizm właściwie upadł bezgłośnie, wręcz banalnie, ale okazać się może, że ostateczne rozstanie z jego spadkiem, czy przedłużeniem w postaci „niepełnego kapitalizmu”, z obcym kapitałem, może przybrać formę prawdziwego politycznego wstrząsu. To są tylko spekulacje, ale historia daje wiele do myślenia, gdyż w okresie przedwojennym, gdy gospodarka polska była kapitalistyczna, zbliżone okoliczności własnościowe stały się przyczyną ostrych ataków na obcy kapitał.
Warto przypomnieć, że przed wojną udział obcego kapitału był w Polsce bardzo wysoki a duża jego część była w rękach niepolskich grup etnicznych. Nie był to jednak „niekompletny kapitalizm”, gdyż kapitał zagraniczny – w sensie rezydencji -nie stanowił, jak teraz, większości. W szczególności nie w sektorze finansowym, czyli w bankach i ubezpieczeniach, gdzie wynosił ledwie 10-15 procent.
W przemyśle zagranica miała 30-35 procent kapitału (Landau i Tomaszewski, 1967).
Nawet ten stan, w dopiero co wyzwolonej Polsce wywołał głęboką troskę. Polski żywioł kapitalistyczny czuł się zagrożony nie tylko ze strony wielkich korporacji zagranicznych, ale również przez miejscowe mniejszości etniczne (np. na Górnym Śląsku czy na Kresach). Był to okres bardzo aktywnych zabiegów słabo rozwiniętej polskiej klasy kapitalistycznej o poszerzenie wpływów, zwłaszcza przed wybuchem gwałtownego kryzysu światowego, tzw. Wielkiej Depresji lat 30-tych.
Obawy o nadmierne wpływy zagranicy zdominowały nastroje w latach kryzysu właściwie na całym kontynencie Europy, ale i poza nią, w szczególności w Ameryce Łacińskiej, bez względu na to czy obcy stan własności był dominujący. Podobne nastroje wywoływała wówczas nawet jakakolwiek bardziej wyraźna obecność obcych towarów. Nastawienia te stały się pożywką dla dwóch radykalnych nurtów, komunizmu, ale również odbiegającego od komunizmu – faszyzmu.
W przypadku faszyzmu zyskały aprobatę koncepcje rasistowskiego państwa oraz akceptacja koncepcji totalnej wojny jako instrumentu polityki zewnętrznej, wymierzonej przeciw odbieranym jako zagrożenie państwom. Komunistom nacjonalistyczne sentymenty ułatwiły pozyskanie społecznego przyzwolenia dla totalnego państwa, uprawnionego do użycia nadzwyczajnych środków w stosunkach wewnętrznych, wobec postrzeganych jako groźba klas posiadających.
W Niemczech, liderze faszyzmu, wyrosły one z poczucia, że gospodarka jest łupem silniejszych konkurentów, nacjonalizm posłużył do wykreowania bardziej chorobliwych nastrojów nacjonalistycznych. W Rosji, jako liderze, wyrosłego z podobnego poczucia, komunizmu, nacjonalizm był doktrynalnie czymś raczej obcym. W miejsce tego snuto uniwersalną wizję jednolitej szczęśliwej masy „równych” ludzi zamiast, jak w faszyzmie, wizji uniwersalizmu jednej „najwyższej” rasy.
Podsumowanie
Jak widać, inny skutecznie wylansowany pogląd, że polskie reformy ustrojowe stanowią radykalne przejście od komunistycznej nienormalności do kapitalistycznej normalności, nie wytrzymuje prostej konfrontacji z faktami. Samo przejście do systemu kapitalizmu, jak widać, nie gwarantuje, systemowej normalności. Prawdę mówiąc, w jakimś sensie, to co się ostatnio stało z systemem gospodarczym, spowodowało nawet pogłębienie dotychczasowej nienormalności.
Komunistyczna likwidacja prywatnej własności w drodze nacjonalizacji dokonanej przez pierwsze władze po wojnie była jednocześnie wywłaszczeniem obcych właścicieli, jak również etnicznych mniejszości. Przynajmniej w Polsce czy w Czechach zmiany te były też w dużym stopniu konsekwencją przymusowej deportacji ludności niemieckiej według podyktowanego przez zwycięski Związek Radziecki, za zgodą pozostałych aliantów, podziału terytoriów pobitych Niemiec.
Jeśli można mówić o braku ciągłości w procesie odejścia od komunizmu, to chyba głównie właśnie w owym „narodowym” aspekcie przemian własnościowych. Komunizm dokonał po wojnie wywłaszczenia obcego kapitału jako ważnej, ale nie dominującej sfery własności, formalnie na rzecz całego narodu, faktycznie na rzecz partii. Postkomunizm oznacza natomiast prawie pełne uwłaszczenie zagranicznych podmiotów kosztem całego narodu, już bez tej partii.
Mamy więc wreszcie polski kapitalizm, tyle, że zachowano ustanowiony przez komunizm podstawowy układ struktury własności. Nadal brak silnej lokalnej klasy kapitalistycznej obracającej rodzimym kapitałem w celach produkcyjnych a nie w celu zagranicznej wyprzedaży. W tym sensie polska gospodarka pozostaje w objęciach systemu, który z przekory, ale również trochę złośliwie, mam bardzo ochotę nazwać nie tyle „późnym”, co „najpóźniejszym” komunizmem.
CZĘŚĆ DRUGA
ZMARNOWANE PAŃSTWO
Powstanie „niekompletnego kapitalizmu”, w którym brak silnej rodzimej klasy kapitalistycznej, nie byłoby możliwe bez manipulacji społeczną świadomością, przez główny odłam inteligencji, określającej się jako „liberalna”. Inteligencja wystąpiła w tej roli po części ze względu na własne interesy, gdyż wyprzedaż zagranicy za bezcen narodowego majątku stworzyła dla pewnych jej odłamów okazję do osobistych korzyści. Dla innych, przyłączenie się do tej totalnej manipulacji stało się jedynym sposobem uniknięcia marginalizacji w pozbawionym funduszy świecie nauki i kultury. Głównie wspólnym wysiłkiem tych ludzi powstało w społeczeństwie zamieszanie, czy wręcz cofnięcie myślowe, o tyle dziwne, że dopiero niedawno skończyło się pranie mózgów, które uprawiała, z pomocą rzesz inteligencji, komunistyczna machina propagandowa. Nowa kapitalistyczna machina nie poszłaby w ruch, gdyby nie zabiegi tych, którzy mieli coś do zyskania na wywłaszczeniu narodu na rzecz obcych inwestorów za bezcen. Chodzi o zastępy ludzi bezpośrednio związanych z rozdysponowaniem majątku państwa, ludzi, których można określić mianem „handlarzy złomem”. To im posłużyła wyjątkowo absurdalna teza, że trzeba sprzedawać tanio i obcym, gdyż ponoć na wskroś nieracjonalny komunizm właściwie nie zostawił zasobów kapitału, tylko złom, no i bezradną dyrekcję na straży tego złomu. Gdyby to jednak było prawdą, wtedy gospodarka polska mogłaby istnieć tylko na papierze, bo jak nie ma kapitału to nie ma produkcji. Tak samo przydatna okazała się niedorzeczna teza, że należy zaufać przywódcom reform w postaci dynamicznej grupy tzw. liberałów. A to, dlatego, że w przeciwieństwie do nieracjonalnej władzy za komunizmu, gdy rządzili za zasługi ludzie z partyjnego klucza, teraz decyzje są racjonalne, gdyż znalazły się w rękach wybranych z konkursu technokratów. Tymczasem po upadku komunizmu doszło do negatywnej selekcji kadr decydentów, nie tylko w sensie fachowości, ale też postaw moralnych, w tym poszanowania interesu publicznego. Bez przyjęcia tego wszystkiego do wiadomości nie sposób jest ogarnąć nawet częściowo rozgrywającego się na naszych oczach najnowszego dramatu polskiej gospodarki, oraz – niestety – polskiej historii.
ROZDZIAŁ CZWARTY
WYMUSZONA RECESJA
Dławiące gospodarkę, nigdy nie skorygowane błędne decyzje reformatorów, są odpowiedzialne za wyprzedaż majątku za granicę, ponieważ jego zagospodarowanie przez krajowych inwestorów okazało się niewykonalne
W świetle poprzedniego wywodu może okazać się nie całkiem zrozumiale, dlaczego to majątek narodowy poszedł głównie w obce ręce, skoro ceny jego sprzedaży były iście wyprzedażowe. Krajowych inwestorów powinno być stać na okazyjne zakupy kapitału, a jednak odeszli z kwitkiem. Stało się tak dlatego, że działania tego aparatu państwowego, który zaniżył ceny, nie dały krajowym kapitalistom szans konkurowania po przejęciu majątku z potężnymi niepolskimi rywalami.
Radość niszczenia
Żeby rozwikłać problem skąd się wzięło przejęcie kapitałowe przez zagranicę, trzeba wpierw zrozumieć, co się stało z gospodarką po 1990 r., gdy Balcerowicz zdecydował się na swoją „terapię wstrząsową”. Przed 1990 r. przez kilka lat komunistyczna gospodarka parła do przodu w całkiem przyzwoitym tempie. Jak to się, więc stało, że nagle, w drodze z podrzędnego komunizmu do nadrzędnego kapitalizmu, którą ten człowiek wytyczył, gospodarka wpadła we wprost niespotykaną recesję.
Mimo że pochłonęła ona jedną piątą dochodu narodowego, dominuje niedorzeczny, wywodzący się z odpowiedzialnych za program reform tzw. liberałów, pogląd, że recesja, przypadająca na lata 1990-1992, nie zasługuje na to miano, gdyż jest fikcją statystyczną. Nie było żadnej recesji, ale tylko eliminacja zbędnych produktów. Produktów, które wytwarzano za komunizmu, mimo że nikt ich nie chciał; mimo to były corocznie wliczane do dochodu narodowego (Balcerowicz 1997).
Głównym powodem, dla którego partia/państwo za komunizmu dopuszczała do nadmiaru produkcji, była ponoć jej obsesja, żeby nie zważając na potrzeby społeczeństwa nieustannie zwiększać wskaźniki produkcji dóbr kapitałowych, tj. maszyn i urządzeń. Doszło, więc do tego, co się nazywa „nadmiernym uprzemysłowieniem”, wyrażającym się w większym procentowo udziale przemysłu w tworzeniu dochodu narodowego niż np. w wolnej od takiej obsesji Europie Zachodniej
Niepotrzebna produkcja była możliwa, gdyż partia/państwo szczodrze subsydiowała producentów, którzy z racji nie-sprzedanej produkcji mieli deficyty. Ci producenci oczywiście marnowali zasoby pracy i kapitału, stąd zaordynowane w trakcie „terapii” Balcerowicza odcięcie subsydiów, nie tylko usunęło zbędną produkcję, ale uwolniło środki na wzrost potrzebnej produkcji. Mamy powód do radości, gdyż po odchudzającej kuracji, następuje zaraz ekspansja gospodarki.
Ponieważ recesja lat 1990-1992 uderzyła głównie w przemysł, zwłaszcza w dziedziny produkujące dobra kapitałowe, ich udział w dochodzie narodowym istotnie spadł. Mogłoby to być uznane za statystyczne potwierdzenie tezy o nadmiernym uprzemysłowieniu oraz za oczywistą oznakę postępu. Gdyby oczywiście nie fakt, że w wyniku recesji, oraz dalszych wydarzeń, udział tego działu kapitałowego – maszyn i urządzeń – spadł poniżej wskaźników zachodnioeuropejskich.
Kierując się tą logiką, należałoby dalej poprawiać strukturę polskiej gospodarki przez obniżenie produkcji w innych działach, które miałyby wyższy udział w tworzeniu dochodu narodowego niż w Europie Zachodniej. Gdyby w wyniku kolejnej „zdrowej”, usuwającej zbędną produkcję, recesji nastąpiło statystyczne przestrzelenie w jakiejkolwiek dziedzinie, należałoby zacząć usuwać stamtąd niepotrzebne nadwyżki, tym samym powodując kolejną – należy rozumieć fikcyjną – recesję.
To jest absurdalny sposób myślenia, gdyż nie jest możliwe, żeby Polska była nadmiernie uprzemysłowiona przez -ponoć nawiedzonych – komunistów. Żaden potrzebny – raczej już zbędny – ekonomista, nie mógłby, bowiem obronić tezy, że średnio rozwinięta gospodarka polska, mogła cierpieć na nadmiar przemysłu, czyli dóbr kapitałowych. Odwrotnie, główny problem takiej gospodarki to niedostatek dóbr kapitałowych, stąd też potrzeba sięgania do ich przywozu z zagranicy.
Prawda jest taka, że jeśli w ogóle mówić o obsesji partii/państwa to wyrażała się ona w dławieniu produkcji nieprzemysłowej, czyli usług. Uważano, że usługi nie dają produkcji, choć z czasem uznano, że ze względu na aspiracje ludzi trzeba tolerować ich rozwój. Skoro jednak problem polegał na niedorozwoju sektora usług, zamiast „poprawiać” proporcje gospodarcze niszcząc przemysł, należało tę strukturę najzwyczajniej zmienić, rozwijając sektor usług szybciej niż przemysł.
W taki sam, żałosny sposób, załamują się inne elementy koncepcji recesji jako kuracji odchudzającej, jak choćby teza, że istnieje jakaś proporcjonalna zależność między zbędną produkcją a głębokością ponoć tylko statystycznego załamania w produkcji. Nie jest ona całkowicie pozbawiona sensu, gdyż jakaś produkcja za komunizmu była nietrafiona. Z pewnością mogło być jej nawet więcej niż w typowej gospodarce rynkowej, gdzie też nie wszystko w produkcji jest zgrane.
Trudno jednak na tej bazie poważnie dowodzić, że spadek polskiego dochodu narodowego o jedną piątą miał źródło wyłącznie w zbędnej produkcji. Żeby to było możliwe, przez cały okres komunizmu partia/państwo musiałaby gdzieś składować zbędne nadwyżki, czyli tą jedną piątą rocznej produkcji. Już po pięciu latach, nawet bez wzrostu produkcji, zgromadzono by góry wyrobów będące równowartością rocznego dochodu narodowego, a komunizm trwał trzydzieści pięć lat.
A w ogóle, to gdzie leżały te zwałowiska zbędnych samochodów, po które za komunizmu ustawiały się kolejki. Ich produkcja spadła w latach 1990-1992 o jedną trzecią; co roku, całymi latami, trzeba było, więc gdzieś co trzeci samochód składować. Albo gdzie gromadzono jedną piątą produkcji pilnie wtedy poszukiwanej żywności, gdyż ta po 1990 r. zmalała o jedną piątą. Co z dwoma trzecimi nieosiągalnych nowych mieszkań, skoro liczba ich po 1990 r. zmalała dokładnie o dwie trzecie.
Kuracja głodowa
Gdyby teoria fikcyjnej recesji była prawdziwa, wtedy podleczone banki oraz fabryki nadawałyby się szybko do przejęcia przez krajowych inwestorów. Ale oni wcale ich nie przejęli na własny użytek, więc musiała to być chyba autentyczna recesja, za którą stał prawdziwy spadek produkcji, głównie tej potrzebnej ludziom. Co więcej, za tą autentyczną recesją – właściwie katastrofą – musiała się kryć jakaś bardzo błędna polityka, czyli fatalnie chybiona terapia Balcerowicza.
Terapia Balcerowicza istotnie chybiła, gdyż została oparta na błędnym aksjomacie, że należy uruchomić wszystkie dostępne instrumenty państwa, by zdusić wysoką w 1989 r. inflację. Jednak walcząc z inflacją, żeby uniknąć recesji, zwykle rozluźnia się kredyt. W Polsce zaś cenę kredytu drastycznie podniesiono, a podaż kredytu ograniczono o jedną czwartą. Zabrakło nawet środków na prowadzenie tzw. bieżącej działalności, zakup materiałów czy opłacanie robotników.
Nie tylko gwałtownie wyschły źródła pieniądza, ale – też pod hasłem zwalczania inflacji – dopuszczono przez obniżenie stawek celnych do równie raptownego otwarcia gospodarki na import. Przed 1990 r. rynek krajowy był chroniony wysokimi barierami, podczas gdy nagle w latach 1990-1991 cła ustalono na poziomie zaledwie 6-8 procent (Kołodko 1999). W ten sposób, cała rzesza krajowych producentów została wypchnięta z polskiego rynku przez zagranicznych dostawców.
Kryzys płynności oraz jednoczesna utrata rynków, musiały podciąć gospodarkę, która zresztą już była w słabej kondycji. Nie należy się dziwić, że, mając przed oczami widmo bankructwa, krajowi producenci zaczęli ograniczać produkcję. W tych warunkach, lokalni inwestorzy mogliby się zaangażować w kupno zagrożonego bankructwem majątku państwa tylko gdyby byli pewni, że problemy z uzyskaniem kredytu czy sprzedażą w kraju będą tylko przejściowe.
Mogłoby się wydawać, że skoro po 1992 r. gospodarka zaczęła znowu iść do przodu, powinien rozbudzić się apetyt lokalnych inwestorów na trwałe przejmowanie majątku państwa. Niestety, zabójcza polityka Balcerowicza została w zasadzie utrzymana, z pewnością w sferze kredytu. Kredyt pozostał niezmiennie trudno dostępny oraz tak kosztowny, że nawet w tej chwili stopa procentowa w Polsce jest prawie trzy razy wyższa niż w krajach Unii Europejskiej.
Nie nastąpiła też żadna korekta jeśli chodzi o ochronę rynku wewnętrznego; odwrotnie, nie licząc pewnych krótkich okresów, utrzymano politykę redukcji barier importowych. Po radykalnej obniżce ceł na prawie wszystkie towary w 1990 r. nastąpiła w 1992 r. ich częściowa odbudowa. Ale zaraz potem wszedł niestety w życie układ z Unią Europejską, który zobowiązał Polskę, żeby w ciągu niespełna pięciu lat zrównała swe taryfy celne z bardzo niskimi cłami unijnymi.
Trzon niesprywatyzowanego – państwowego – majątku znalazł się, więc w stanie permanentnego kryzysu, jak w przypadku hutnictwa. Zaraz po 1992 r., radziło sobie nieźle, ale w miarę obniżek ceł, do zera, oraz licznych zwolnień, import zdołał zalać już jedną trzecią rynku. Zaczęły się, więc kłopoty finansowe, zwłaszcza, że odbiorcy stali zaczęli zalegać z płatnościami. Na żadną z hut nie może porwać się krajowiec, ale obce koncerny prawie już zdobyły polski rynek, więc też się nie palą.
Polscy reformatorzy nie cofnęli się przed kompletnym odsłonięciem rynku stalowego, chociaż unijne państwa stosują skuteczne bariery w tej dziedzinie. Np. w użyciu są tzw. specjalne antydumpingowe cła, obejmujące 30 procent żelaza/stali i 44 procent produktów metalowych. Bariery używane są też w innych gałęziach przemysłu, stąd, podczas gdy oficjalna, średnio ważona skala ceł wynosi w całym przemyśle 5,1 procent, prawdziwa stopa jest bliższa 9 procent.
Skutki nagłego odsłonięcia się na bezlitosną konkurencję z importu dobitnie widać w rolnictwie. Rolnictwo znalazło się w trwałej zapaści w Polsce nie dlatego, że produkowało zbędne wyroby. Przeciwnie, produkowało wyroby potrzebne, świetnie radzące sobie na rynkach eksportowych, także dolarowych. Powód był inny: zalew produktów rolnych z Europy Zachodniej, połączony, na początku zmian ustrojowych, z bezpłatnymi dostawami „interwencyjnych” nadwyżek.
Podczas gdy Polska jest przymuszana przez unijną biurokrację do otwarcia swych rolniczych rynków, unijne rolnictwo jest nadal chronione przed importem jak dziesięć lat temu, czyli wyjątkowo szczelnie. Np. producenci wołowiny korzystają z cła w wysokości 125 procent oraz z zakazu przywozu znacznie tańszej, hormonalnie hodowanej wołowiny z Kanady oraz ze Stanów Zjednoczonych. Z kolei, mleczne produkty obłożone są zaporowym cłem na poziomie 58 procent.
Co więcej, kraje unijne, tak w hutnictwie jak w rolnictwie, zachowały różne instrumenty wspomagania eksportu (np. tanie kredyty czy gwarancje kredytowe), z których Polska zrezygnowała. Skutki tego są widoczne zwłaszcza jeśli chodzi o wschodni kierunek handlu, szczególnie Rosję i Ukrainę. Polska była kiedyś na tych rynkach potęgą, w tym w żywności, a dzisiaj, głównie z wyboru, jest karłem, tracąc swą pozycję głównie wobec wspieranych przez państwa konkurentów z Unii.
Nieuczciwa walka
Wystawieni na miażdżącą konkurencję z importu oraz borykający się z brakiem kredytu, miejscowi inwestorzy mieli tylko jedną szansę w staraniach o państwowy majątek. Tą jedyną szansą byłaby dla nich polityka przemysłowa państwa wyrównująca warunki konkurencji o majątek z opływającymi w fundusze obce firmy będące źródłem importowego zagrożenia (patrz sugestie Kornaia, 1991). Stało się jednak dokładnie odwrotnie – państwo przyjęło „politykę anty przemysłową”.
Zamiast chronić lokalnych nabywców zniesiono jakiekolwiek formalne wymogi dla zagranicznego udziału w prywatyzacji. To była dobrowolna decyzja polskich władz, nie mająca nic wspólnego z negocjacjami akcesyjnymi z Unią. Nie ma też precedensu wśród członków Unii znoszenia barier dla ruchów kapitałowych jeszcze przed formalnym przyjęciem (Austria do ostatniej chwili utrzymała ograniczenia wobec obcych inwestorów, np. w sektorze motoryzacji).
Zresztą, nawet jak się już jest członkiem Unii, przepisy zezwalają na wyłączenie ruchów kapitałowych z pełnej liberalizacji w ramach tzw. unii monetarnej. Dania zdecydowała się poczekać z przyjęciem wspólnej waluty, żeby dać swym bankom czas na konsolidację tak, by uniknąć obcych przejęć. Portugalia weszła do tego monetarnego reżimu, ale z podobnych powodów zaczęła pod nadzorem państwa szybką konsolidację różnych dziedzin, w tym też w swym sektorze bankowym.
Przy całym swym liberalizmie, Unia nie jest wcale obszarem całkowicie pozbawionym państwowej własności, także nie ma potrzeby sprzedawania na siłę wszystkiego co państwowe, żeby się „dopasować”. W Portugalii, kiedy przed niewielu laty wstępowała do Unii, publiczne banki stanowiły 80 procent, a teraz ciągle 45 procent. W Niemczech aż 40 procent sektora pozostaje w rękach państwowych (głównie w formie – nastawionych na wspieranie rozwoju – tzw. banków regionalnych).
To, że w Polsce nie wprowadzono żadnych reglamentacji, stanowi odchylenie od praktyk, jeśli nie wręcz norm zachodnioeuropejskich, ale w innych elementach obecne polskie podejście do obcego kapitału jest też dewiacją. Najbardziej chyba szokuje wczesna decyzja, żeby w polskich warunkach natychmiast wystawić na sprzedaż cały kapitał. W ten sposób powstała bowiem ogromna nadwyżka podaży majątku państwa nad efektywnym popytem ze strony lokalnych inwestorów.
Na dodatek zdecydowano się oferować majątek głównie tzw. inwestorom strategicznym, reflektującym na ponad 50 procent udziałów, gotowym do określonych nowych inwestycji. Kierowano się doktryną Balcerowicza (2000), że sprzedaż „rozproszona”, w mniejszych udziałach, nie zapewnia maksymalnej ceny, choć nikt w praktyce ich nie maksymalizował. Ograniczeni finansowo polscy inwestorzy stali się jeszcze mniej zdolni do walki z obcym nabywcą.
Co więcej, krajowy inwestor prawie nigdy nie mógł liczyć na – finansowe – zachęty, oferowane obcokrajowcom, jak to stało się np. z bankami. Przez całe lata wymóg dotyczący rezerw bankowych ustalono na poziomie 30 procent, trzy razy wyższym niż w Unii. Podrożyło to koszty działalności banków, oraz cenę kredytu, tym samym obniżając rynkową wartość banków. Kiedy większość banków stała się już własnością zagraniczną, w 1999 r., wskaźnik rezerw w Polsce zrównano z unijnym.
Z kolei w przemyśle zagraniczni nabywcy zyskali zachęty w postaci często nawet dziesięcioletnich okresów zwolnień podatkowych, niedostępnych dla krajowców. Podczas gdy pierwsi zostali objęci zerowymi cłami na import maszyn i urządzeń, podobny przywilej nie objął jednak polskich nabywców majątku. Polscy właściciele nie mogą nawet marzyć o takim wsparciu w obliczu bankructwa jakie niedawno państwo obiecało upadającemu Żeraniowi, czyli koreańskiemu Daewoo.
Do tego wszystkiego, państwo zrezygnowało z jakichkolwiek ogólnie przyjętych w świecie wymogów wobec obcych inwestorów, oprócz tzw. obowiązkowych inwestycji. W większości przypadków te obowiązki nie były egzekwowane, gdyż chodziło jedynie o stworzenie wrażenia, że łączna faktyczna cena sprzedaży jest wyższa niż wpłata do budżetu. Zamiast sprowadzić dodatkowy kapitał z zagranicy, nabywcy z reguły sięgnęli do zysków wypracowywanych przez swe polskie nabytki.
Negocjując wysokość obowiązkowych inwestycji strona polska prawie nigdy nie domagała się żeby zagraniczny inwestor wprowadził konkretną technikę produkcji czy wyrób. Jakże inaczej zachowała się natomiast Irlandia, której polityka przyciągania obcych inwestycji – przypomnę, głównie na budowę nowych obiektów – nie polegała tylko na niskich stawkach podatkowych. Ważniejsze było to, że prawie bez wyjątku, można było inwestować tylko w dziedziny „wysokiej” techniki.
Trudno o większy kontrast niż to, co się stało po otwarciu na obcy kapitał z elektroniką w Irlandii i w Polsce. W Polsce, dysponująca bardzo wykształconą kadrą elektronika padła właściwie z marszu, a obce firmy weszły głównie z własnym towarem. W Irlandii, ci sami producenci stworzyli od zera prężną branżę elektroniczną, podobnie jak w Finlandii, gdzie – też pod opieką państwa – taka silna branża, oparta w dużym stopniu na obcej kadrze, powstała w ciągu ostatnich paru lat.
Podsumowanie
Należy odrzucić kolejny popularny dzisiaj pogląd, mianowicie że dzięki reformom ustrojowym udało się od zaraz wyłączyć państwo z nadmiernej interwencji w gospodarkę. Owszem, zrezygnowano z jawnej polityki przemysłowej, która zapewniała przemysłowi i rolnictwu nie tylko rozliczne subwencje ale i prawie pełną ochronę przed importem. W to miejsce wprowadzono jednak niejawną politykę przemysłową, tyle, że nastawioną nie na wsparcie własnych producentów, lecz obcych.
W zgodzie z logiką „terapii szokowej”, praktykowana za komunizmu polityka przemysłowa została rozmontowana w sposób radykalny; polska gospodarka została, więc wtrącona w całkowicie niepotrzebną, możliwą do ominięcia, głęboką recesję. Ponieważ polityka ochrony gospodarki nie została nigdy nawet częściowo zrekonstruowana, spowodowało to z kolei, że krajowi inwestorzy stali się niezdolni do przejmowania na trwałe państwowych fabryk i banków.
W tych warunkach jedynym sposobem na powstrzymanie zagranicznego przejęcia polskiej gospodarki było formalne wyłączenie obcych inwestorów z prywatyzacji, albo zaniechanie na pewien czas prywatyzacji w ogóle. Decyzja w tej sprawie należała wyłącznie do polskich władz, gdyż żadne ośrodki zewnętrzne, włącznie z Unią Europejską nie miały prawa zabronić takich wyborów. W każdym razie, żaden taki zakaz nie powinien nabrać mocy przed pełną akcesją.
Zamiast tych zakazów, w miejsce polityki popierania własnych inwestorów weszła polityka popierania obcych inwestorów, czyli właściwie „polityka anty przemysłowa”. Nie chodzi o jakieś przypadkowe ruchy państwa, ale zupełnie spójne działania, których głównym przesłaniem stało się ułatwienie obcym producentom przejęcia rynków wewnętrznych. Albo – jako największy przywilej – taniego przejęcia krajowych producentów wraz z ich dawnymi rynkami zbytu.
ROZDZIAŁ PIĄTY
LABIRYNTY KORUPCJI
Miejsca bardzo mocno już wyblakłego marksizmu nie zajął bynajmniej wsparty na solidnej moralności liberalizm, ale rozpasany amoralizm, przyzwalający na gwałcenie interesu publicznego i omijanie prawa
Morderczy klimat dla krajowych inwestorów nie został nigdy skorygowany, gdyż nie chodzi o zwykłe błędy ze strony rządzących, ale o ich niezbyt nawet skrywane interesy własne. Komunizm zrodził się
w nienormalnych okolicznościach przemocy, „niekompletny kapitalizm” powstaje zaś w warunkach nagminnej korupcji. Ze względu na uznaniowość oraz bezkarność, aparat państwa może naruszać cele społeczne, włączając wymogi uczciwej sprzedaży narodowego majątku.
Wspólna korzyść
Żeby zrozumieć rolę korupcji w prywatyzacji, a właściwie w całej transformacji, trzeba się cofnąć w czasie do późnego komunizmu i jego upadku. Obowiązuje proste rozumowanie, że komunizm upadł, bo musiał upaść, gdyż był z gruntu złym systemem. Gdyby jednak przyjąć takie proste myślenie, stajemy bezradni wobec następującej kwestii: jak to jest możliwe, że skoro system komunizmu był od początku uważany za zły, to, dlaczego ten zły system nie został odrzucony niejako od ręki.
Przyznam, że przez jakiś czas nie znajdowałem odpowiedzi, aż natknąłem się na tekst Kołakowskiego (1990), w którym rzucił on tezę, że komunizm skończył się powolnie przez upadek wiary w jego racje tak po stronie partii, jak i mas. Stwierdzenie takie wymagało dużej odwagi, gdyż sugerowało, że to nie jest tak, że tylko partia chciała kiedyś komunizmu a masy nigdy go nie chciały. Odwrotnie, obie grupy początkowo wsparły system a potem – znowu razem – go porzuciły.
Pozostała mi jednak niejasność, jakie racje weszły w miejsce dawnej wiary w komunizm – czy przypadkiem inna wiara, w inny system, czy raczej niewiara w nic, a tym samym przyzwolenie na nie-system. Ponieważ wiara w system zakłada spójność moralną, rozumianą jako sens interesu publicznego, nie było też jasne, czy w miejsce byłego porządku wszedł związany z innym systemem moralny porządek, czy też raczej nastąpiło podważenie interesu ogólnego, czyli demoralizacja.
Z czasem doszedłem do wniosku, że istotnie komunizm z początku miał ogólne poparcie, włącznie z moralnym przyzwoleniem na monopol władzy oraz rutynową przemoc. Tak jak w każdym porządku moralnym, bazą poparcia był sens publicznego interesu, któremu niewolny i brutalny system miał służyć. Ale z czasem nastąpiło przewartościowanie, tyle, że wraz z nim przyszła demoralizacja, zdefiniowana wyżej jako odejście od poczucia interesu publicznego.
Uznałem też, że tego zwrotu, rozumianego jednak nie jako równoczesny zanik wiary, ale jako demoralizacja, dokonała tak partia/państwo, jak i masy. Jeśli chodzi o kadry, to w pewnej chwili uznały, że komunizm daje im przywilej decydowania o losie mas, ale nie osobiste korzyści materialne. Kiedy górę wzięły względy prywatne nad publicznymi, kadry uznały, że można by pozbyć się komunizmu, ażeby zacząć się bogacić w dowolny sposób, również nawet w drodze korupcji.
Z kolei rządzeni uznali, że system, który zawsze dawał im duże poczucie bezpieczeństwa, w tym stałą pracę i sztywne ceny, również oferuje im tylko marne korzyści materialne. Choć nie na taką skalę jak rządzący, masy również zaczęły systematycznie pasożytować na państwowej gospodarce. Zwyciężył konsumeryzm, wraz, z którym przyszło masowe wycofywanie się z politycznej aktywności, wraz z cichym przyzwoleniem na coraz bardziej widoczną korupcję władz.
Powyższy zwrot dokonał się w Polsce w okresie Gierka, choć nie można za ten fakt winić jego osobiście czy też jego ekipę. Podobnie, nie można postawić takiego zarzutu ekipie Breżniewa, czy też jemu osobiście, choć pod jego władzą nastąpił taki sam zwrot w Związku Radzieckim (patrz Jowitt 1992). A to dlatego, że komunizm miał w sobie od początku ziarno upadku, w tym sensie, że prędzej czy później musiało dojść do demoralizacji, czyli korupcji władz i obojętności ludzi.
U podstaw demoralizacji, jako odrzucenia interesu publicznego, leżała skrajna centralizacja władzy politycznej. Jeśli chodzi o samych rządzących, ogromna centralizacja zagwarantowała im nie tylko pełną swobodę działania, ale i bezkarność, nawet w sytuacji łamania ustanowionego prawa. Stąd też w momencie, gdy kadry partyjne zdecydowały się zastąpić interes ogólny własnym, nie musiały obawiać się poważniejszych sankcji prawnych czy też kadrowej reprymendy.
Partyjny monopol władzy miał równie demoralizujący wpływ na rządzonych, gdyż uczynił ich w zasadzie bezradnymi. Uderzając w instytucje tzw. społeczności cywilnej, jak rodzina czy wspólnota, zatomizował on rządzonych. Wszczepił im poczucie, że skoro ich glosy/czyny nie liczą się w ogólnym rachunku, więc lepiej wycofać się z życia publicznego. Rządzeni znaleźli dla siebie program zastępczy w formie u ucieczki w życie osobiste i pomnażanie dóbr konsumpcyjnych. Fakt, że to właśnie demoralizacja partii i mas spowodowała, że komunizm – jak każdy inny system objęty demoralizacją – musiał upaść, nie został w pełni uświadomiony. W ostatnich latach komunizmu pełno było opozycyjnych ataków na korupcję, tyle że rozumiano przez nią nie tyle nielegalne korzyści materialne co fakt sprawowania władzy przez uzurpację. Krytyka dotyczyła, więc prawie wyłącznie rządzących, tak jakby rządzeni, czyli większość nie cierpiała na tę dolegliwość.
Antykomunistyczna opozycja narzuciła koncepcję upadku komunizmu jako rewolucji mas walczących o inną wiarę, czyli moralność. To był ponoć proces, w którym rządzeni jako moralni nosiciele zmian ulegli niejako przebudzeniu z letargu. Motywowane troską o ogólny interes masy eliminują, więc kierowaną przez wąskie interesy członków partię. Burząc mocno związane z nią pokłady korupcji, przebudzone masy gwarantują nastanie moralnego państwa.
Negatywny wybór
O tym, że uzdrawiająca państwo moralna rewolucja nie doszła do skutku, najlepiej świadczy fakt, że wraz z upadkiem komunizmu nie zaczęło się budowanie sprawnego państwa tylko niszczenie resztek, które zostały z dawnego państwa. Zamiast odnowy ducha publicznego, nastąpiła raczej dalsza demoralizacja, znowu tak za sprawą rządzących jak i rządzonych, tym razem zainteresowanych w osiągnięciu jak największych korzyści osobistych z podziału schedy po komunizmie.
Wraz z załamaniem komunizmu, pojawiła się niespotykana, można powiedzieć – „historyczna”, szansa, przed którą chyba nigdy wcześniej nie stanęło prawie żadne państwo w historii. Raptem w rękach rządzących znalazła się do podziału nie jak za komunizmu roczna produkcja, ale zakumulowany przez dziesięciolecia narodowy kapitał. W ten sposób, teraz za kapitalizmu, uległy zwielokrotnieniu możliwości zaspakajania własnych korzyści dla ludzi aparatu państwa.
Pokusa była przy tym wyjątkowo ogromna, gdyż pozostawiony przez komunizm ogromny zasób kapitału był tak jak za komunizmu nadal swego rodzaju mieniem porzuconym. Za komunizmu kapitał był faktycznie niczyj, ale nie na sprzedaż, teraz ten kapitał, ciągle niczyj, mógł stać się przedmiotem sprzedaży. Dysponenci mogli, więc potraktować prywatyzowany majątek narodu jako bezpański i nie przejmować się ustaleniem jego faktycznej wartości ani ściąganiem zań pełnych cen.
Nic, więc dziwnego, że prywatne interesy rządzących, czyli korupcja stała się motorem całej ustrojowej transformacji, w tym wyboru jej modelowej koncepcji przejścia z komunizmu do kapitalizmu. Ten fakt, sam w sobie, dokładnie tłumaczy dlaczego wraz z upadkiem komunizmu, głównym celem władz, już nie starego partii/państwa ale nowego państwa bez partii, stało się nie dbanie o ogólny dobrobyt ale o grabież odziedziczonych zasobów majątku.
Nie mogło być inaczej, gdyż dla zainteresowanego własnymi korzyściami aparatu państwa wybór czym się zająć, produkcją czy rozdziałem, zależał głównie od tego, która z tych sfer dawała większe możliwości nadużyć. Przynajmniej początkowo, gdy zasoby majątku zastane po komunizmie były pilnowane przez załogi, nielegalne spijanie zysków z państwowej produkcji nie mogło dorównać prowizjom z ewentualnego rozdziału majątku państwa, z którego szła ta produkcja.
W ten sposób, porzucony został nie tylko model państwa z czasów właśnie pogrzebanego komunizmu, ale też model nowoczesnego państwa w ogóle. Przy wszystkich swoich ekscesach, państwo za komunizmu reprezentowało wspólny model państwa interwencyjnego, dbającego o produkcję. W polskiej drodze do kapitalizmu dokonał się regres nie tylko ze względu na wywłaszczenie z kapitału całego narodu, wraz z rządzącymi, ale też dlatego, że nagle państwo niejako porzuciło naród.
Korupcja podyktowała nie tylko wybór podziału zasobów kapitału w miejsce wspierania produkcji, ale zdeterminowała też wybór sposobu – metody – zmian własnościowych. Żeby zmaksymalizować możliwości korupcyjnych korzyści konieczne było przede wszystkim wyłączenie z prywatyzacji innych potencjalnych stron. Innymi słowy, ważne stało się, żeby przynajmniej w tej dziedzinie zapewnić daleko idącą autonomię państwa, charakteryzującą system komunizmu.
To tłumaczy, dlaczego szybko wykluczono samo prywatyzację przez załogi – robotników i dyrekcję – rozstrzygając niejasności z okresu komunistycznego tak, że majątek trwały uznano nie za własność ogólną, ale jako prawnie należny państwu. Korupcją został też podyktowany wybór sprzedaży majątku jako głównego kanału prywatyzacji. Porzucono bezpłatne rozdawnictwo majątku, gdyż nie gwarantowało ono państwu prowizji na tym poziomie co jego sprzedaż.
Stąd wzięła się napaść tzw. liberałów na popierane przez dawne „niezależne” związki rozdawnictwo, że równo dzieląc kapitał między obywateli, czy nawet tylko wśród załóg, doprowadzi się do wypaczenia kapitalizmu. Nie ma wątpliwości, że taki kapitalizm, nazywany przez jego zwolenników „kapitalizmem demokratycznym”, byłby wypaczeniem. Tyle, że obrany przez państwo wariant sprzedaży też groził wypaczonym kapitalizmem, bez lokalnej własności kapitału.
Z myślą o maksymalizacji prowizji został rozstrzygnięty kolejny podstawowy wybór w sprawie modelu prywatyzacji, mianowicie podjęto decyzję żeby przeznaczyć na sprzedaż jak najwięcej z dostępnych środków trwałych w jak najkrótszym czasie. Gdyby nie pogoń za łatwymi prowizjami aparat państwa wybrałby wolne tempo dystrybucji majątku sprzedaży. Tak, by mieć czas na prawidłowe przygotowanie majątku do oficjalnych przetargów oraz staranną selekcję ofert.
Tak, więc, prywatyzacja zamiast uzdrowienia państwa, odebrała mu na stałe kontrolę nad zasobami oraz dała okazję do nadużyć, stała się sama głównym źródłem dalszego jego rozkładu. Fakt, że w wyniku prywatyzacji państwo w ostatecznym rachunku traci swe zasoby nie miał już większego znaczenia dla jego moralnego stanu. Pozbawione resztek przyzwoitości państwo nie jest zdolne do własnej odnowy, a tym bardziej do zaszczepiania poczucia interesu ogólnego.
Potęga korupcji
Teza, że korupcja stała się napędową siłą prywatyzacji, a tym samym całej transformacji, mogłaby się oczywiście komuś nie spodobać, no bo gdzie są prokuratorskie dowody. Gdzie są dowody na to, że prywatyzatorzy rzeczywiście przed sprzedażą dopuszczają do załamania banków czy fabryk. Albo, gdzie są namacalne dowody, że w przypadku jakiegoś banku czy fabryki, ktoś rzeczywiście wykorzystał nadarzającą się okazję, żeby zaniżyć cenę majątku dla własnej korzyści.
Ktoś by mógł rzec, że przedstawione wcześniej wyliczenia na temat skandalicznie zaniżonych wycen to nie dowód na korupcję, gdyż gdyby to była prawda to mielibyśmy do czynienia z nie kończącymi się procesami nieuczciwych decydentów. Tyle, że w Polsce, nie mówiąc o Rosji, wymiar sprawiedliwości jest absolutnie niesprawny. Wykroczenia prywatyzacyjne zwykle nie są ścigane, a nawet jeśli dochodzi do rozpraw sądowych, sam wynik procesu zwykle bywa do kupienia.
Może u kogoś pojawić się inna wątpliwość, czy istotnie korupcja państwa rządzi sprzedażą majątku, gdyż nie bardzo wiadomo dlaczego korupcja miałaby prowadzić do zaniżania cen. Gdyby ceny były sztucznie zaniżone potencjalni nabywcy zaczęliby walkę między sobą. Zadziałałby więc rynek, czyli prawo popytu i podaży. Pod wpływem nadmiernego popytu musiałyby podnieść się ceny podaży majątku, na tyle że ostateczny nabywca zapłaciłby jego pełną wartość rynkową.
Tam, gdzie rządzi korupcja, nie rządzi jednak żaden rynek, ale zmowa, w której sprzedający decyduje o tym kto dokładnie dostanie majątek. Po to, żeby zaoferować zaniżoną cenę oraz wyciągnąć łapówkę, taki urzędnik ma tylko jedno wyjście, mianowicie uniemożliwić szeroki dostęp do przetargu na majątek kupującym. Innymi słowy, jedyną naprawdę zgodną z logiką korupcji strategią sprzedaży majątku stał się, jak już sugerowałem, fałszywy przetarg z „gwarantowaną” wypłatą.
Właściwie to chodzi o wielostopniowy proceder, w którym potencjalni nabywcy zagraniczni najpierw na zasadach rynku walczą, żeby z pomocą firm doradczych dotrzeć do odpowiednich urzędników. Najszybszy lub najhojniejszy z walczących wygrywa, po czym następuje nierynkowy przydział. Wytypowany kontrahent ma już zapewniony kontrakt, a inni inwestorzy stanowią tylko parawan albo służą jako gwaranci na wypadek jeśli taki „robiony bieg” nie zadziała od razu.
Ale nawet jak uporamy się z tymi dotyczącymi wyceny, ktoś mógłby kwestionować czy istotnie korupcja rządzi wszystkim, bo gdyby to była prawda to bezkarni sprzedający sami przyjęliby za bezcen majątek zamiast oddawać go obcym nabywcom. Takiej alternatywy jednak nie było, gdyż – ze względu na wspomniany wcześniej tragiczny stan gospodarki – żadni krajowi pretendenci, włącznie z decydentami, nie mogli marzyć o osiągnięciu trwałych zysków z przejętych obiektów.
Do tego dochodzi fakt, że urzędnicy dysponujący majątkiem nie byli zainteresowani zagarnięciem fabryk czy banków na stałe, nawet gdyby miały przynieść dobre zyski. Nie marzyli o zostaniu kapitalistą, nie tym z marksowskiej groteski, ale ciężko pracującym i pilnie oszczędzającym osobnikiem. Pragnęli oni głównie zdobycia łatwego pieniądza i dostępu do rozrzutnej konsumpcji, żeby odbić sobie do woli młode lata, które ponoć podle im zmarnował siermiężny komunizm.
Nawet gdyby się zgodzić z powyższym, pozostaje kolejna wątpliwość, że skoro sami sprzedający nie mieli ochoty na przejęcie na własność prywatyzowanego kapitału, dlaczego wybrali z reguły obcych zamiast lokalnych nabywców. Nie można dowieść przemożnej roli korupcji, dopóki się starannie nie wyjaśni, dlaczego nieuczciwi urzędnicy mieliby wzgardzić łapówkami oferowanymi ze strony lokalnych inwestorów na rzecz prowizji płynących od ich zagranicznych rywali.
Można by na to odpowiedzieć, że słabsi finansowo lokalni inwestorzy nie mogli przebić zagranicznych, ale to nie jest koniec sprawy. Zresztą, ponieważ łapówki płacone za darmowy majątek były marne, jak zasiłki, nie wydaje się żeby kwestie finansowe były tutaj najważniejsze. Istotnie, wybór padał głównie na zagranicznych nabywców, gdyż okazali się lepiej przygotowani niż krajowcy do działania w warunkach chronicznej korupcji jaka zapanowała w Polsce.
Trzeba pamiętać, że korupcja to świat ciemnych zakulisowych konszachtów, więc żeby w nim sobie radzić, nie tak jak na rynku – w pełnym świetle – trzeba opanować specjalne reguły. Jedną z nich jest, żeby nielegalnie układające się strony, bez możliwości odwołania się do prawa, mogły sobie ufać. Obcy nabywcy okazali się bardziej godni zaufania od krajowych pretendentów, gdyż przyjęli wypróbowana zasadę, że należy bezwzględnie wywiązywać się z przyjętych zobowiązań.
Zagraniczni nabywcy okazali się nie tylko bardziej wiarygodni jeśli chodzi o warunki szemranych umów, ale byli też w stanie bardziej skutecznie podporządkować polskich urzędników. Przyjęli zasadę opłacania wszystkich rywalizujących frakcji decydentów i to na jak najwyższym szczeblu. Zabrali się też do skrupulatnego zakładania kompromitujących dossier na wypadek wyłamania się zamieszanych w afery, co przemieniło Polskę w prawdziwie egzotyczną „krainę teczek”.
Podsumowanie
Nie ma, jak widać, innego wyjścia jak odrzucić kolejny wyjątkowo niedorzeczny pogląd na temat reform, że najlepszą gwarancją na szybkie usprawnienie systemu było masowe wpuszczenie obcych inwestorów, z ich większym doświadczeniem rynkowym i szacunkiem dla prawa. Z pewnością prywatyzacja majątku, który przechwycili obcy nabywcy, nie dostarcza na to dowodów, odwrotnie, w procesie zakupu zaczęli bezpardonowo gwałcić prawa rynku i nagminnie łamać prawo.
Trudno się temu dziwić, gdyż wśród zagranicznych inwestorów zainteresowanych sprzedawanym majątkiem przeważyły korporacje międzynarodowe. Mają one wyjątkowe doświadczenie robienia interesów w warunkach upadłego państwa, gdyż nie działają tylko w rozwiniętych krajach, jak Unia, gdzie korupcja jest raczej marginesem. Korporacje międzynarodowe są również głęboko zakorzenione w gospodarkach zacofanych, gdzie korupcja jest sposobem przetrwania.
Komparatywna (= względna) przewaga zagranicznych korporacji w korupcji obróciła się zresztą nie tylko przeciw krajowym inwestorom, kapitalistom, ale też przeciw samemu aparatowi państwa. Pierwszych wykluczyły one z procesu prywatyzacji majątku a drugich, czyli samo państwo, jego sprzedajnych decydentów, mimo że ci dostarczyli im ten majątek – niejako na talerzu – za ułamek realnej wartości, korporacje skłoniły do przyjęcia bardzo marnych łapówek.
Najlepiej jest przekonać się o tym, jak dalece obcy inwestorzy górowali nad sprzedawcami majątku przez zestawienie ukrytych korzyści nabywców z ukrytymi prowizjami dla urzędników. Prowizje można szacować na 2-4 procent wpływów z prywatyzacji równych 18-23 miliardów dolarów. Chodzi o 0,4 do 0,5 miliarda dolarów, co stanowi tylko pół procent 216 miliardów dolarów kapitału, który na czysto – po odliczeniu cen – zyskali zagraniczni nabywcy w zamian za łapówki.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
HANDLARZE ZŁOMEM
Z nadgorliwego apologety komunizmu inteligencka elita przekształciła się w jego najbardziej zdeterminowanego przeciwnika, żeby następnie zostać poplecznikiem innej dewiacji – kapitalizmu z obcym kapitałem i lokalną pracą.
Państwo nie jest anonimowe, a władza jest personalna, więc nie powinno być kłopotu z wyjściem poza ogólną analizę mechanizmów wyprzedaży majątku i ustaleniem jakie siły polityczne wykonały tę operację. Jako ekonomista nie powinienem wchodzić na teren, który należy do politologów, ale ci nie są skorzy do udzielenia odpowiedzi. Choć odpowiedź jest prosta, mianowicie, że wszystkie dotąd rządzące ośrodki przyłożyły się do tej wyprzedaży, tyle, że w nierównym stopniu.
Siła przewodnia
Szukając politycznych sił związanych z wyprzedażą majątku należy zacząć od analizy głównych grup interesu oraz ról, które te grupy wzięły na siebie w procesie wywłaszczenia. Kiedy się spojrzy na ten proces z tej perspektywy, wyłania się obraz przechodzenia do kapitalizmu, które stanowi wynik konfliktu dwóch grup. W jednej znaleźli się ci, którzy przy okazji chcieli po prostu zostać sami kapitalistami a w drugiej ci, którzy myśleli raczej o innych korzyściach niż kapitalizm dla siebie.
Sądząc po wynikach, czyli wywłaszczeniu kapitału na rzecz zagranicy, w tym konflikcie grup interesu prawie natychmiastowe zwycięstwo musiały odnieść nie te kręgi, które były zainteresowane przejmowaniem kapitału, by zostać produktywnym kapitalistą. Były to raczej kręgi, które wykorzystały władzę by stać się „pośrednikami” w wyprzedaży majątku w obce ręce. Wszystko z myślą o zaspokojeniu swych zgoła niekapitalistycznych potrzeb, czyli wybujałej konsumpcji.
Za tym zwycięstwem kryje się przede wszystkim zaskakująca wygrana stosunkowo mało liczebnej grupy, mianowicie trzonu inteligencji, prawie wyłącznie miejskiej. Ukształtowana w dużym stopniu przez opozycję wobec komunizmu grupa ta nie zdobyła sobie wielkiego wyborczego poparcia. Mimo braku tego poparcia, proces reform został podporządkowany tej grupie pozbawionej niestety bezpośredniego interesu w przywróceniu kapitalistycznej produkcji.
Nie ulega żadnej wątpliwości, że główne inteligenckie środowiska przyłączyły się do opozycji wobec komunizmu nie z potrzeby kapitalizmu, czyli chęci stania się samemu kapitalistami. Chodziło im raczej o poszerzenie sfery wolności, często traktowanej jako wyższe dobro, samo w sobie. Dopisano do tego misję, żeby wzorem polskiej przeszłości nieść wolność ogółowi, choć nie było dla tych inteligenckich kręgów do końca jasne jak należy dokładnie rozumieć sens wolności.
Inteligenckie starcie ze skazanym na upadek komunizmem nie miało jednak charakteru wyłącznie ideowego, gdyż doszły do tego silne interesy osobiste, tym większe im bliżej znaleźli się ośrodków władzy. Z tegoż dokładnie powodu, gdy doszło do wyboru modelu prywatyzacji, środowiska inteligenckie użyły swoich wpływów nie dla zagarnięcia kapitału na własny użytek, bo go raczej nie chciały dla siebie. Użyły tych wpływów w tym celu, żeby z korzyścią własną sprzedać kapitał innym.
Na wyborze modelu prywatyzacji zaciążyła też typowa dla polskiej inteligencji awersja wobec charakterologicznie odmiennych kapitalistów, tyle, że tym razem przyjęła ona szczególną formę.
Jej potępienie spadło nie na wszystkich kapitalistów, ale wyłącznie na miejscowy żywioł kapitalistyczny. Żywioł ten uznano za zbyt prowincjonalny, żeby sobie poradził we współczesnym – globalnym – kapitalizmie, w ich miejsce powinni, więc przyjść światowcy z zagranicy.
Z powyższego rozumowania inteligenckie środowiska zdołały wyeliminować względy moralne, które mogłyby sugerować, że prowincjonalni czy nie, krajowcy mają prawo do własności tego co wypracowali bardziej niż ktokolwiek inny. Za tym kryło się ogólniejsze przekonanie tych kręgów, że nie należy mieszać kapitalistycznego rynku z tradycyjną moralnością, lub inaczej – ekonomii z socjologią. Zinterpretowali wolność gospodarczą jako formę społecznego nihilizmu.
Miało to niemałe znaczenie praktyczne, gdyż, zanegowanie moralności, jako bazy nie tylko rynku, ale każdej społecznej instytucji, stało się wygodnym usprawiedliwieniem dla sprzedaży ogólnego majątku bez oglądania się na prawo. W ten sposób, przynajmniej w ich oczach, dopuszczalna stała się powszechna praktyka zaniżania, cen w celu uzyskania prowizji przy zmianie właściciela zasobów kapitału z organu państwa na prywatną osobę, czyli na zagranicznego rezydenta.
Żadna inna grupa społeczna otwarcie nie przyjęła tej filozofii, nie wszystkie jednak rzuciły wyzwanie inteligencji. Niektóre z nich wręcz związały się z tymi kręgami w celach sprawowania władzy, chodzi głównie o robotników z dawnej opozycji – nielegalnych związków. Część tej grupy zawsze chciała, żeby kapitał został rozdany czyniąc kapitalistów ze wszystkich. Ale jej trzon szybko przesunął się w stronę wyprzedaży zagranicy za korzyści własne, czyli preferencyjne akcje.
To te dwie grupy, bez ambicji stania się kapitalistami, a w pewnym sensie nawet anty-kapitalistyczne, solidarnie, wykluczyły z gry o narodowe zasoby lokalne grupy, które chciały kapitalizmu dla siebie, czyli prokapitalistyczne. Co zakrawa na ironię, wśród pokonanych znalazła się jedyna ważna grupa, która za komunizmu zachowała własność – chłopi. Z tego tytułu byli bowiem wyjątkowo przygotowani do wykorzystania możliwości jakie daje normalny – ludzki – kapitalizm.
Narzucona przez inteligencję, jako „siłę przewodnią”, wyprzedaż w ręce zagraniczne zostawiła też na lodzie inną, tyle, że znacznie mniej zasobną, pozostałość po kapitalizmie, mianowicie wywłaszczonych po wojnie przedsiębiorców i kamieniczników. Jedyną szansą była dla nich reprywatyzacja przeprowadzona na tyle szybko, żeby ich zagarnięta własność nie została ponownie zagarnięta, tym razem przez zagranicznych inwestorów; do takiej reprywatyzacji nigdy nie doszło.
Wśród wyłączonych znaleźli się też dotychczasowi komunistyczni dyrektorzy banków i fabryk, którzy w przeciwieństwie do przedwojennych właścicieli zebrali bogate doświadczenie w zarządzaniu kapitałem. Sądząc po krajach rozwiniętego kapitalizmu, stanowili oni grupę najlepiej przygotowaną do przejmowania kapitału, ale odebrano im tę szansę argumentując, że jako związani z komunizmem nie mają do tego moralnego tytułu, ale mają go obcy nabywcy bez pytania o przeszłość.
Propaganda wyprzedaży
Kiedy się czyta powyższy opis swoistego „konfliktu klasowego” w którym grupy zainteresowane kapitałem ścierają się z tymi, którzy go nie chcą, rodzi się pytanie co to takiego pozwoliło trzonowi inteligencji stać się „siłą przewodnią” rodzącego się „niekompletnego kapitalizmu”. Przecież, inteligencja była nie tylko słaba liczebnie ale jej ewentualne korzyści z wywłaszczenia na rzecz zagranicy – prowizje – bladły w porównaniu z tym co mieli finansowo do zyskania lokalni nabywcy.
Kręgi inteligenckie wygrały, głównie dlatego że przejęły z komunizmu najważniejszy instrument władzy, czyli środki przekazu. Nie chodzi o to, że pojawił się jeden organ, ale o to, że najbardziej wpływowe media, choć wolne od państwowej cenzury, przyjęły tę samą generalną linię programową. Z wymianą redaktorów naczelnych nastąpiła niesłychana wulgaryzacja mediów, powrót do wczesnych wzorów komunistycznych, gdy demolowano tzw. wrogów klasowych.
Wykonując wyrok na sobie, inteligencja stoczyła się z obrońcy wyższej kultury do nosicielki anty-kultury, ale jednocześnie zyskała szansę bardziej skutecznego narzucenia społeczeństwu fałszów wspierających wyprzedaż majątku. W tym kłamstwa, że komunizm zostawił gospodarkę w tak kiepskim stanie, że fabryki i banki to złom, który powinien zaraz znaleźć solidnego użytkownika – najlepiej cudzoziemca. Oraz, po cenie złomu, żeby broń boże się nie rozmyślił.
W jednej, wspartej przez media, wersji stwierdza się, że odziedziczono złom, gdyż komunizm doprowadził do kompletnego fizycznego zużycia majątku trwałego. Wskaźniki zużycia są rzeczywiście wysokie, co nie zmienia jednak faktu, że niezużyta – aktywna – część polskiego majątku ciągle była bardzo dużo warta. Innymi słowy, ile by nie było tego złomu w postaci zużytych maszyn, nie miało to wcale wpływu na wartość sprzedawanych niezużytych maszyn.
Zgodnie z inną wersją, kiedy upadł komunizm, upadła też produkcja, więc ile by nie włożono kiedyś w budowę zakładów czy organizację banków dla nabywcy, to niewiele znaczyło, bo liczą się tylko zyski z przyszłej produkcji. Nie wiadomo jednak, dlaczego początkowe załamanie produkcji miałoby przekonać potencjalnych nabywców, że przyszłe zyski też będą marne. Jak gorliwie podają te same media, zaraz po załamaniu produkcja oraz zyski zaczęły przecież szybko rosnąć.
Najlepiej widać zabiegi środków przekazu na przykładzie poszczególnych sektorów, jak choćby finansów. Ile razy zaczynają się przygotowania do sprzedaży banków, pojawiają się lamenty, że tak źle działają bo np. wieki trwa realizacja zwykłego czeku. Od czasu to czasu do rangi niezwykłego wydarzenia urasta też informacja na temat bankructwa jakiegoś krajowego banku, tak jednak małego, że mało kto o nim kiedykolwiek słyszał, a jeszcze mniej miało z nim do czynienia.
Kiedy jednak trzeba pochwalić tzw. liberalnych reformatorów, że ci ratują bankowość, tak jak inne wystawione pod młotek sektory, ton mediów się zmienia. Nagle okazuje się, że od 1994 r., przed falą wyprzedaży, gdy rząd oddłużył banki w formie obligacji, stały się one najbardziej zyskowną dziedziną gospodarki. Nie tylko, że wyróżniają się na tle zbankrutowanych banków czeskich, czy tych rosyjskich – mafijnych, ale mają wyniki finansowe lepsze od banków unijnych.
Urabianie opinii przez środki przekazu okazało się na tyle skuteczne, że mało kogo zdziwiło, że zdrowe banki – z aktywami rzędu aż 90 miliardów dolarów – po 1994 r. zostały prawie w całości sprzedane zagranicy za 3 miliardy dolarów, czyli za darmo. Gdyż dokładnie tyle państwo wypłaci bankom do 2004 r. z budżetu w formie oprocentowania wspomnianych oddłużeniowych obligacji, które wraz z innymi aktywami przeszły w ręce nowych zagranicznych właścicieli.
Gdyby jednak ktoś śmiał się sprzeciwić tego rodzaju wywłaszczeniowej operacji, media mają nań repertuar niewybrednych ataków. Gdyby, na przykład, ten ktoś wspomniał, że nie należy chyba wszystkiego wyprzedawać zagranicy, dopadną go oskarżeniem, że jest szowinistą. Nigdy jednak dotąd nie przyszło ludziom mediów do głowy, by użyć jakiegoś odpowiedniego określenia na tych, którzy myślą, że najlepiej będzie wtedy jak w polskich rękach zostanie nic, ino sznur.
Na śmiałka, który z kolei zechciałby kwestionować ceny, po których majątek jest upłynniany, środki przekazu mają inną inwektywę. Na temat zaniżonych cen może bowiem rozprawiać tylko osobnik, który ma jakieś złudzenia na temat tego, że komunizm był w stanie tworzyć coś więcej niż złom. Z rozpędu, taki krytyk wyceny majątku, może nawet oberwać od machiny jako nieżyciowy sympatyk pokonanego komunizmu, czy – zgoła pogardliwie – jako komuch.
A prawda jest taka, że jeśli można w ogóle mówić o złomie w kontekście polskiej prywatyzacji to nie tak jak sobie życzą główne środki przekazu, że zastany kapitał był wart tyle co złom, ale że ten kapitał został potraktowany jak złom. Z pomocą środków przekazu sprzedano banki i fabryki, właściwie to całą Polskę w cenie złomu, rękami ludzi, których ominęły dotąd epitety. Z racji charakteru ich zajęcia należałoby od zaraz zacząć ich nazwać „handlarzami złomem”.
Zgrana władza
Inteligencji nie mogło wystarczyć samo przejęcie kontroli nad mediami. Żeby zdobyć władzę, potrzebowała ona też politycznej organizacji do realizacji swych celów. Stała się nią z początku Unia Demokratyczna, potem przemianowana, w tym samym duchu orwellowskiej nowomowy, na Unię Wolności. Nie mógł to być żaden innych duch, gdyż nikt inny poza tą partią nie zaangażował się z podobną silą w pozbawienie ogółu ludzi bazy, na której opiera się wolność, czyli ich własnego kapitału.
Unia przejęła ster władzy pierwsza, w 1989 r., ale nie bez wsparcia ze strony niezależnych związków zawodowych, głównie robotniczych. Był to stosunkowo zrozumiały sojusz, gdyż obydwie siły miały ten sam polityczny rodowód, antykomunistyczną opozycję. Byłe związki były dostatecznie silne, żeby wziąć rządy we własne ręce, ale ich kierownictwo postanowiło stronić od polityki. Zdecydowano, że w imieniu dawnej opozycji zmianami ustrojowymi pokieruje inteligencja.
Korzystając z wyjątkowej okoliczności, że trzeba było od podstaw sformułować program reform, Unia, z Balcerowiczem, podjęła się tego dzieła. Gdy w 1991 r., w miejsce rządu, w którym przypadły mu finanse, przyszedł następny, też z Unią, ale bez Balcerowicza, ruszyła integracja, z inną Unią, Europejską. Już wtedy było jasne, że główną techniką tej partii będzie radykalna sprzedaż inwestorom zagranicznym pod presją najprzeróżniejszych formalnych wymogów związanych z integracją.
Nie tego spodziewali się robotniczy sojusznicy, gdyż liczyli na to, że albo majątek zostanie w rękach państwa, tyle, że będzie zarządzany zgodnie z interesem robotników, albo, że zostanie rozdany wszystkim. To był tylko jeden z powodów do narastających zatargów w rządach byłej opozycji; innym był fakt, że nie doszło do obiecanej poprawy gospodarczej. Zaczął się natomiast okropny kryzys lat 1990-1992, który uderzył głównie w państwowy przemysł, czyli w bastion robotników.
Sytuację tę wykorzystały, odsunięte od władzy, partie wywodzące się z dawnego okresu tak, że w wyborach 1993 r. kontrolę nad gospodarką przejęła koalicja Sojuszu Lewicy Demokratycznej oraz Polskiego Stronnictwa Ludowego. Nastąpił głęboki zwrot, gdyż zamiast żyć widmem komunizmu, jak była antykomunistyczna opozycja, koalicja zajęła się widmem kapitalizmu. Zdecydowała, że od ostrej walki o reformy ważniejsza jest walka z ostrym kryzysem gospodarki.
To dlatego pod rządami tej koalicji doszło do wyhamowania tempa prywatyzacji, jak to mówili wtedy odsunięci od steru ludzie Unii – prawie o połowę. Zamiast na siłę sprzedawać majątek państwa, lewicowa koalicja zaostrzyła nadzorczą kontrolę nad sektorem państwowym oraz wprowadziła zmiany w przepisach – zwane komercjalizacją. Miały one zwiększyć kompetencje państwowej dyrekcji, tak by zbliżyć warunki jej działania do sektora prywatnego.
Choć doszło do potrzebnego zwolnienia tempa transferu majątku za granicę, dopuszczono do kilku nierozważnych sprzedaży, np. całego sektora cementowego oraz wyrobów tytoniowych. Ważniejszy jest jednak fakt, że rządy lewicowej koalicji stanowią jedyny okres, kiedy świadomie starano się skierować kapitał głównie w ręce krajowe. Na ten okres przypadł rozwój krajowych tzw. holdingów w przemyśle, których zarządy znalazły się głównie z rękach byłej partyjnej nomenklatury.
Świadoma tego, że żadne preferencje dla krajowych nabywców na nic się nie zdadzą ze względu na narzucone Polsce pod rządami Unii Wolności zobowiązania otwarcia gospodarki na obrót towarem i kapitałem, koalicja podjęła jedyny jak dotąd krok, który mógł uratować kraj przed wywłaszczaniem. Podjęto próbę stworzenia zapory w postaci zgrupowanych wokół państwowych banków oraz ubezpieczyciela -monopolisty nowego typu holdingów – ale program ten szybko ugrzązł.
Trudno jest te wszystkie fakty zaakceptować byłej opozycji antykomunistycznej, jak również prawicy jako takiej, gdyż żyje ona obrazem partii z okresu komunistycznego jako sił antypolskich. Z tych samych powodów prawicowe partie niechętnie mówią o własnych dokonaniach po 1997 r., kiedy na zasadzie rykoszetu wyrwały władze lewicowej koalicji. Mają do tego realne powody, gdyż największą wyprzedaż zagranicy dokonały te właśnie siły, programowo narodowe.
Najbardziej szkodliwym aktem prawicy było przekazanie w ręce zagraniczne całego systemu finansowego, który obraca pieniądzem, dzięki któremu – z kolei – obraca się rynek. Kiedy odchodziła lewicowa koalicja, udział obcego kapitału w bankach wynosił poniżej 20 procent. Dzięki prawicy ten udział podniósł się do wspomnianych wcześniej 75 procent. Co więcej, lewica trzymała większość ubezpieczeń w gestii krajowej, gdy za sprawą prawicy są one już głównie w obcych rękach.
Szczególną rolę w tej prawicowej koalicji odegrała Unia, gdyż znowu na zasadzie tzw. pasa transmisyjnego z komunistycznych czasów, gdy związki szły za partią, związkowy trzon AWS lub Akcji dał gospodarkę Unii, czyli Balcerowiczowi. Zaczął swe rządy od decyzji, żeby bez żadnej zwłoki sprzedać zagranicy pozostałe banki. Ale gdy Unia, wraz z nim, wyszła z koalicji, orgia wyprzedaży się nie skończyła, o czym świadczy m.in. ostra „walka” rządu Akcji o niepolski cukier.
Podsumowanie
Nie da się więc utrzymać ogólnie przyjętego poglądu, mianowicie że główną przeszkodą w budowie kapitalizmu od początku były przeżytki komunistycznego myślenia reprezentowane przez siły polityczne sprzed upadku komunizmu. Jest w tym trochę racji, gdyż istotnie intelektualna spuścizna z dawnego okresu boleśnie odbiła się na zmianach ustrojowych, tyle, że wyłącznym nosicielem tego przeżytku okazała się była opozycja antykomunistyczna, zwłaszcza inteligencka.
Inteligencja nie przyjęłaby, wzorem komunizmu, wrogiej postawy wobec krajowych kapitalistów, gdyby nie jej gorliwa akceptacja idei internacjonalizmu. Nawet za trudnych czasów komunistycznych, internacjonalizm, z negacją narodu, nie był jednak traktowany tak poważnie jak obecnie. Miał on co najwyżej charakter sloganowy, gdyż nikomu z komunistycznych władz nie przyszłoby do głowy, żeby dzielić się narodowym kapitałem z innymi krajami, nawet spośród tzw. obozu.
Wdrażanie takiej doktryny jak internacjonalizm, czy to w imię wspólnoty robotników, jak w podręcznikowym komunizmie, czy wspólnoty kapitalistów z „niekompletnego kapitalizmu”, wymaga zakwestionowania tradycji moralnej. Gdy w komunizmie odbierano własność prywatną, moralność była naginana przez partię. Przy budowie „niekompletnego kapitalizmu” przez wywłaszczenie narodu doszło jednak – przy udziale inteligencji – do odrzucenia moralności.
Choć nikt nie potrzebował inteligencji, żeby zachęcała go do przyjęcia kapitalizmu, zabrała się ona jednak do propagandy „wyższości” kapitalizmu, tego „niekompletnego”, nad komunizmem. Zrobiła to w rewolucyjnym stylu, który monopartia porzuciła na długo przed upadkiem komunizmu. Zamiast zająć się polepszeniem bytu przeciętnego człowieka, była opozycja, jako „przeżytek komunizmu”, wybrała jego rewolucyjne uświadamianie – w nieświadomości klęski.
CZĘŚĆ TRZECIA
PRZEKLEŃSTWO HISTORII
Likwidacja narodowego kapitału przez półdarmową wyprzedaż zagranicy stawia Polskę w sytuacji gorszej niż kiedykolwiek w nowoczesnej historii jej gospodarki. Od dwóch już stuleci Polska zmaga się o zachowanie narodowej kontroli nad swym majątkiem, głównie w obliczu gospodarczej ekspansji jej sąsiadów. Tak było oczywiście w okresie zaborów, czy to w drodze niemieckiego rugowania z ziemi czy rosyjskich konfiskat majątków.
Polska ziemia, jako główny składnik narodowego kapitału, przechodziła wtedy w obce ręce z reguły za ułamek wartości. W niemieckim zaborze działo się tak pod presją długów, a w zaborze rosyjskim ze względu na krótki czas wyznaczony na sprzedaż posiadłości. Na to, żeby pozbawić Polaków wszystkich zasobów, zaborcy potrzebowaliby jednak następnych stu lat, pod koniec, których wyrwaliby z polską ziemią również korzenie polskości. Do tego nigdy nie doszło, gdyż w międzyczasie Polska odzyskała niepodległość. Nadal jednak pokaźna część zasobów kapitałowych była w rękach zagranicznych, zwłaszcza w niemieckich, ale już nie w rosyjskich. Dopiero, gdy nastał komunizm po raz pierwszy we współczesnej historii Polski kapitał stał się wyłącznie narodowy. Jakkolwiek silna była wtedy rosyjska kontrola polskiej gospodarki nie zmienia to oczywistego faktu, że rosyjscy mocodawcy nie mieli tytułów własności. Natomiast po upadku tego jak by nie było narodowego komunizmu, zaledwie w ciągu dziesięciolecia, wyłonił się nienarodowy kapitalizm. Ponieważ większość kapitału, banków i fabryk, znalazła się w rękach zagranicznych, w tych też rękach znalazła się prawie pełna kontrola gospodarki. W tym sensie, czyli pod względem suwerenności gospodarczej, w wyniku wywłaszczeniowej prywatyzacji, sytuacja uległa nagłemu pogorszeniu. Sprzedany majątek trafił raczej do rak niemieckich, a w każdym razie nie do rosyjskich, także obecnego ograniczenia suwerenności nie można dalej przypisywać Rosji. Mimo tych niezbitych faktów, jedyne zewnętrzne zagrożenie, które przykuwa dzisiaj uwagę większości Polaków jest nie to realne, ale to nieistniejące – rosyjskie. Nic chyba bardziej nie świadczy o niskim stanie świadomości przeciętnego obywatela oraz o tym, jak bezmierny musi być cynizm tych, którzy z racji dostępu do władzy manipulują zbiorową świadomością. Po to, żeby żałosne dzieło rozdrapywania polskiego kapitału doszło do swego naturalnego końca, czyli do pełnej likwidacji polskości.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
ZAKŁAMANA PRZESZŁOŚĆ
Nie mogło się udać przejście z komunizmu do kapitalizmu, gdyż mało kto rozumie czym był komunizm, nawet ta część społeczeństwa, czyli większość, która uważa szczytową dekadę późnego komunizmu za gospodarczo najlepsze lata po wojnie
Istotą „polskiej drogi” do kapitalizmu jest manipulacja historią dla doraźnych korzyści tych, którzy marnują historię. Najlepiej o tym świadczą ciągle odwołania tzw. liberałów do dekady Gierka. Jest to ponoć okres bezsensownego uzależnienia gospodarki oraz wynikającego stąd krachu. Dopiero na tym tle można ponoć ogarnąć gospodarcze uniezależnienie oraz zbudowany na nim cud obecnej dekady Balcerowicza. Niestety, porównanie wypada mocno na korzyść Gierka.
Zapomniane reformy
U podstaw tezy tzw. liberałów, że polityka Gierka, będącego u steru partii w latach 1970-1980, dopuściła do nadmiernego uzależnienia gospodarki od zagranicy leży opinia, że tak jak wszyscy partyjni liderzy bal się reform gospodarki. Były one potrzebne dla rozruszania gospodarki, ale wymagały delegowania władzy w dół, z czym wiązało się ryzyko utraty kontroli. A to dlatego, że jak ktoś poza ścisłym centrum zasmakuje uroków władzy to zaraz będzie chciał jej więcej, kosztem tegoż centrum.
Według tej szeroko przyjętej interpretacji, w obliczu kulejącej gospodarki zostawionej przez Gomułkę, Gierek miał ograniczony wybór. Doszło do zastoju gospodarczego, gdyż ze względu na niską wydajność, brakowało środków na inwestycje. Zwiększenie wydajności wymagałoby głębszych zmian systemowych, których nikt nie brał poważnie pod uwagę. Jedynym wyjściem okazały się zagraniczne kredyty na zakup dóbr inwestycyjnych, tak więc zaczęło się pożyczanie.
Nic nie jest jednak dalsze od prawdy, gdyż reformowanie było ostatnią rzeczą, od której musieli stronić partyjni przywódcy. Przecież komuniści zaczęli od gigantycznej reformy, jaką było zburzenie podstaw kapitalizmu. Wynikało to z ich wiary, że można organizować gospodarkę w dowolny sposób, tak by polepszyć wykorzystanie zasobów, kapitału czy pracy. To nastawienie nigdy się nie zmieniło; reformy szły nieustannie, tyle, że już na wyraźnie skromniejszą skalę.
Ci nieliczni spośród tzw. liberałów, którzy dostrzegają fakt, że mono-partia ciągle grzebała w systemie gospodarki, uważają z kolei, że nie miało to większego znaczenia. Nie były to bowiem prawdziwe reformy, ale zabiegi kosmetyczne, głównie obliczone na dobre wrażenie, zwłaszcza w wydaniu nowych liderów. Nie inaczej miał, ich zdaniem, postąpić Gierek, kiedy doszedł, więc do władzy, żeby pokazać swój dynamizm, zarządził huczne reformy, aby je następnie szybko porzucić. Znowu nie ma w tym łutu prawdy, gdyż za Gierka doszło do bardzo ważnych zmian ustrojowych, zresztą utrzymanych w tym samym duchu co reformy jego poprzednika, Gomułki. Tak jak w przypadku Gomułki, reformy Gierka dokonały dalszej erozji systemu komunistycznego. Nawet jeśli oficjalnie głoszono, że wprowadzane przez partię reformy mają służyć utrwaleniu scentralizowanego porządku, prowadziły one do systematycznego odchodzenia od komunizmu.
Niczego innego nie mogła przynieść decyzja Gierka, żeby rozczłonkować centrum gospodarcze, przekazując kompetencje z organów planowania do tzw. ministerstw branżowych. Proces planowania, z milionami formularzy idących do góry oraz tysiącami decyzji idących w dół, stał się nagle mało ważną formalnością. Dla przeciwwagi skoncentrowano produkcję w tzw. zjednoczeniach branżowych, co tylko pociągnęło za sobą dalszą decentralizację decyzji.
Nie może być więc mowy o strachu przed decentralizacją władzy, gdyż nie tylko, że do niej doszło, ale stało się tak nie przez przypadek. Zmiany były potraktowane przez Gierka jako niezbędny warunek skutecznego otwarcia gospodarki na świat, na import i kredyty. To otwarcie było zresztą samo w sobie aktem odwagi, gdyż zdawano sobie sprawę z tego, że wraz z uzależnieniem od zagranicznego importu i kredytu, pole manewru dla władz partii musi się dodatkowo zawęzić.
Krył się za tym, jak i za całym programem reform, swoisty przełom ideologiczny, gdyż marksizm ma wyjątkowo wyraźną awersję do kapitałowego wiązania gospodarki narodowej z zagranicą, nawet ograniczonego. Albowiem każdy kapitał, tak własny jak i obcy, jest traktowany jako nieuchronne źródło eksploatacji pracy, siły roboczej. Praca jest jedynym źródła dobrobytu, bądź, używając marksowskiej frazeologii, tzw. wartości, kapitał może, więc tylko żyć kosztem pracy.
Ze zmianami w systemie gospodarki przyszły też, kto wie czy nawet nie bardziej brzemienne w skutkach, zmiany polityczne, zwłaszcza w naborze kadry. Rozluźniono kryteria ideologiczne, w tym sprawy pochodzenia społecznego czy partyjnej gorliwości, stanowiące źródło tzw. negatywnej selekcji. Nastąpił jednocześnie przełom w stylu sprawowania władzy, gdyż Gierek, jako pierwszy, uznał, że – typowe dla komunizmu – użycie przemocy nie może być instrumentem władzy.
Należy dodać do tego wymiar zewnętrzny, mianowicie to, że za posunięciami Gierka kryła się chęć powiększenia niezależności od Związku Radzieckiego. Tak jak nikt w kierownictwie partii nie starał się obalić komunizmu, nikt na serio nie rozważał oderwania od Związku Radzieckiego. Zainteresowana władzą, ekipa ta postanowiła tylko poszerzyć pole swego działania przez zachodnie kontakty, zwłaszcza z Europą, gdzie ranga komunistycznej Polski podniosła się niezwykle.
Na tym etapie zależność od Związku Radzieckiego nie była odbierana przez przywództwo jako pozbawiona pewnych zalet. Podczas gdy wschodnie granice wydawały się trwałe, zachodnie stały pod pewnym znakiem zapytania. Polska potrzebowała dobrych stosunków z Sowietami, wtedy gdy Gomułka uzyskał od Niemiec Zachodnich potwierdzenie ustalonych po wojnie granic. Jak również wtedy, gdy Gierek przystąpił z kolei do przesiedlenia półtora miliona autochtonów.
Ukrywane realia
Ktoś mógłby ciągle twierdzić, że na polu reform Gierek działał zbyt mało, zwłaszcza w porównaniu z reformami w dekadzie Balcerowicza, pod którym jakby zerwała się tama. Tyle, że przecież reformy ustrojowe to nie jest wyścig na czas, chodzi w nich o to, żeby usprawnić gospodarkę. Gdyby przyjąć tę miarę, to reformy Gierka, choć skromniejsze, dały lepsze wyniki niż reformy Balcerowicza, włącznie z tą sferą, którą najostrzej atakują przeciwnicy Gierka – uzależnieniem. Żeby nie być gołosłownym, weźmy dla porównania siedem lat ujemnych bilansów handlowych dla okresu Gierka z lat 1971-1978 oraz Balcerowicza z lat 1991-1998. Przyjmijmy jako miarę procentowe relacje skumulowanego deficytu handlowego do skumulowanego eksportu za te różne lata. W epoce Gierka deficyty importowe wyniosły 47 procent eksportu a w epoce Balcerowicza – 36 procent, czyli niewiele mniej, w każdym razie na poziomie, który też należałoby uznać za ryzykowny.
Gdyby iść dalej z tym porównaniem dwóch dekad okazałoby się, że po 1978 r. deficyt handlowy został bardzo szybko wyeliminowany, podczas gdy obecny deficyt handlowy najpierw uległ zwiększeniu, by pokazać mały spadek dopiero w 2001 r. Stąd, gdyby przedłużyć okres analizy o następne trzy lata, wtedy w latach 1979-1981 skumulowany import okazałby się mniejszy niż cały eksport, natomiast dla lat 1999-2001 deficyt w imporcie byłby o 66 procent wyższy od całej wartości eksportu.
W obydwu dekadach nierównowaga w handlu zagranicznym znalazła odbicie w rosnącym długu zewnętrznym, gdyż dziurę w obrotach towarowych trzeba było pokryć kredytami. W dekadzie Gierka dług podniósł się od zera do 23 miliardów dolarów, co stanowiło 160 procent przeliczonego na dolary eksportu w 1979 r. W dekadzie Balcerowicza, dług zwiększył się z 48 do 61 miliardów dolarów, co stanowiło ekwiwalent aż 230 procent dolarowego eksportu w 1999 r..
Tzw. liberałowie nie zostawiają suchej nitki na Gierku twierdząc, że nie tylko pożyczył za dużo, ale że użył importu nie na tworzenie mocy eksportowych, ale wsparcie konsumpcji. To nieprawda, gdyż blisko 40 procent importu składało się z dóbr inwestycyjnych, często całych obiektów przemysłowych. Ale krytyka ta jest zasadna jeśli chodzi o okres Balcerowicza, kiedy ten udział wyniósł tylko 15 procent; także efekt proeksportowy okazał się jak dotąd znikomy (Podkaminer 2000).
Bliższe porównanie wyników w eksporcie za Gierka i Balcerowicza potwierdza powyższy kontrast w ich sposobie wykorzystania importu. Okres Gierka to były lata głębokich zmian w strukturze eksportu na rzecz dóbr przetworzonych oraz budowania nowych specjalności (np. obiekty przemysłowe, Poznański 1997). Okres Balcerowicza to lata, w których właśnie doszło do wyhamowania tempa eksportu oraz zamiany Polski w kraj bez żadnej chyba specjalizacji.
Ktoś mógłby starać się zignorować te fakty twierdząc, że bez względu na to jakie były efekty w eksporcie jedynie strategia Gierka tak czy inaczej zawiodła, gdyż w przeciwnym razie Polska nie stanęłaby w 1980 r. na granicy finansowej niewypłacalności wobec swych zagranicznych kredytodawców. W ostatecznym rachunku, właśnie ze względu na niedostateczny potencjał eksportowy, gospodarka stoczyła się w kryzys 1979-1982; należy dodać, jedyny jaki zna dotąd komunizm.
Fakt, że doszło do kryzysu, który kosztował Polskę jedną czwartą jej dochodu narodowego oraz ogromne straty w konsumpcji prywatnej, nie ma jednak wiele wspólnego z sytuacją w eksporcie. Z pewnością dług był dostatecznie wysoki, żeby spowodować pewne perturbacje, ale nie tego typu rujnujący kryzys. Prawdziwym powodem kryzysu nie był wcale brak mocy eksportowych ale niemożność ich mobilizacji przez władze w obliczu niepokojów robotniczych, które wybuchły w 1980 r.
To, że u źródeł recesji tkwił wybuch polityczny, powinno stać się całkiem oczywiste jeśli porówna się Polskę np. z Węgrami, które mimo większego obciążenia długami na jednego mieszkańca uniknęły recesji. Podobnie z bardzo zadłużoną Rumunią, której potencjał eksportowy był znacznie słabszy niż Polski czy Węgier. Stało się tak, gdyż tak Węgry jak Rumunię ominął polityczny kryzys, więc ich władze mogły uruchomić niepopularne instrumenty potrzebne dla opanowania długu.
Jak już chce się oceniać Gierka na podstawie tego, że nie udało mu się uniknąć recesji, to trzeba wtedy przyznać, że Balcerowicz nie okazał się lepszy. Doprowadził do początków recesji w 2000 r., której zarysy przypominają los innych nadmiernie zadłużonych rozwijających się krajów, które wpadły w finansowe tarapaty, jak np. Meksyk w 1994 r. czy Tajlandia w 1997 r. Jeśli Polska pójdzie ich drogą, jej recesja może spowodować straty w produkcji gorsze niż w latach 1979-1982.
Za tym, że obecna recesja może okazać się gorsza przemawia fakt, że obecnie, tak jak za Gierka, ważnym motorem recesji są trudności polityczne, tyle, że nieporównywalnie większe. Za Gierka, recesja stała się nieodwracalna ze względu na zbuntowane społeczeństwo w obliczu spójnego państwa, które miało jak ratować sytuację. Choć za Balcerowicza, w obliczu recesji, społeczeństwo jest spokojne, polityczne warunki są gorsze, gdyż w wyniku korupcji państwo stało się bezradne.
Utajnione porównanie
Obraz dwóch dekad jest ciągle niepełny, gdyż nie wiadomo na ile, mimo recesji, udało się Gierkowi i Balcerowiczowi wykorzystać deficyty handlowe oraz długi zagraniczne dla rozbudowy gospodarki. Nawet gdyby żadnemu z nich nie wyszło pomnożenie potencjału eksportowego, pozostaje ważne pytanie na ile import przysłużył się do powiększenia zasobów kapitału. W końcu, właśnie radykalne powiększenie tych zasobów było ważnym celem obydwu tych liderów.
Z pewnością Gierek osiągnął pod tym względem więcej w swej dekadzie niż Balcerowicz, gdyż zasoby kapitału, mierzone wartością środków trwałych brutto, wzrosły za Gierka po 1970 r. przyjętym jako 100 do 181 w 1980 r., podczas gdy przyjmując 1989 r. za 100 indeks przyrostu za Balcerowicza w 1999 r. wyniósł tylko 123, czyli jedną czwartą tego co dokonał Gierek (i tyle, ile udało się osiągnąć w bardzo trudnych dla polskiej gospodarki latach 1982-1989, za Jaruzelskiego).
Warto przypomnieć, że Gierek zdecydował się na napędzanie gospodarki na kredyt, oraz długami, nie tyle dla samego pomnażania zasobów kapitału, gdyż nie kierował się jakąś obsesją budowania fabryk czy kopalń ale raczej chęcią zapewnienia pracy zbliżającemu się tzw. wyżowi demograficznemu. W tym względzie też osiągnął sukces, który przyćmiewa Balcerowicza, gdyż za Gierka powstało 2.1 miliona, a za Balcerowicza zlikwidowano 2.1 miliona miejsc pracy, czyli jedną piątą.
Upór, z jakim Balcerowicz wpędzał Polskę w wysokie bezrobocie jest niespotykany, gdyż większość tych 2.1 miliona ludzi wywalono na bruk w pierwszych latach jego reform. Gdy w 1994 r. zaczęły się rządy lewicowej koalicji, SLD z PSL, liczba bezrobotnych zaczęła szybko spadać, tak, że pod koniec jej rządów, w 1997 r. wyniosła l milion mniej. Gdy w 1997 r. Balcerowicz wziął gospodarkę w swoje ręce za koalicji AWS z UW, szybko dodano l milion ludzi do statystyk bezrobotnych.
W strategii Gierka mieściło się też zapewnienie realnych przyrostów dochodu, oraz konsumpcji, dla gospodarstw domowych, bo to nie była jakaś kolejna stalinowska industrializacja, kiedy gotuje się stal, ale garnki są puste. Balcerowicz to też nie inne wcielenie Stalina, ale jednak konsumpcja, policzona w cenach stałych, wzrosła za Gierka o blisko 65 punktów procentowych w latach 1970-1979, podczas gdy za Balcerowicza odpowiedni wskaźnik wzrostu wyniósł tylko 35 punktów.
Powyższe porównanie nie oddaje prawdziwego kontrastu, gdyż w wielu ważnych dziedzinach konsumpcji korzystne zmiany za Gierka zostały zniwelowane za Balcerowicza, jak np. w spożyciu mięsa. Polak spożywał 49 kilogramów rocznie w 1970 r. ale już 69 kilogramów w 1980 r., 20 kilo, czyli 40 procent więcej. Jeszcze w 1989 r. za Rakowskiego spożycie było takie jak w 1980 r., by spaść do 57 kilogramów w 1997 r., o 12 kilogramów lub 20 procent (Załącznik 3).
Gorzej wypada też epoka Balcerowicza w sferze kultury; z pewnością jeśli mierzyć ją ilością sprzedanych książek, trzeba przyznać, że zawsze jedną z najniższych w powojennej Europie. W 1970 r., gdy zaczęła się epoka Gierka, na tysiąc mieszkańców przypadało 3451 książek, ale w 1980 już 4136, a – po jego odejściu – za Jaruzelskiego, w 1989 r., aż 4165. W 1997 r., już w tzw. „wolnej Polsce”, pod rządami Balcerowicza, sprzedano 2425 książek, czyli 1800 woluminów mniej.
Gdyby przyjąć jako wskaźnik dostępność mieszkań, zwykle umieszczoną wysoko na skali preferencji konsumentów, za Gierka liczba izb na tysiąc mieszkańców wzrosła z 19,4 w 1970 r. do 23,3 w 1980 r.., czyli o jedną piątą, podczas gdy za Balcerowicza liczba ta spadła do 8,5 izb, czyli aż o dwie trzecie. Jednocześnie, ogólna powierzchnia użytkowa mieszkań uległa redukcji między 1980 r. i 1999 r. z 13,9 do 7,2 kilometrów kwadratowych, czyli o prawie połowę.
Co więcej, zmiany w konsumpcji w tych dwóch dekadach dokonały się przy innych założeniach jeśli chodzi o podział korzyści ze wzrostu narodowej produkcji. Za Gierka, podział był z pewnością zbyt spłaszczony, co stanowi grzech komunizmu, ale ciągle w zgodzie z koncepcją nowoczesnego państwa, które nie toleruje biedy. Za Balcerowicza, w biedę zostały wpędzone całe grupy zawodowe, zwłaszcza rolnicy, a biedni ogółem stanowią już jedną czwartą ogółu.
Powyższe porównania oczywiście nie mają służyć wykazaniu wyższości komunizmu nad kapitalizmem, jak chcieliby tego tzw. liberalni krytycy. Tutaj chodzi tylko o wydobycie na jaw wstydliwie ukrywanych statystyk dotyczących porównania konkretnego przypadku komunizmu oraz kapitalizmu.
Z takiego zestawienia niestety wynika, że skazany na zagładę komunizm radził sobie lepiej za Gierka niż kapitalizm w wydaniu Balcerowicza, też chyba skazany na zagładę.
Wyrażając się bardziej dobitnie, nie chodzi o wybielanie komunizmu nawet z tych najlepszych jego lat za Gierka, ale raczej o obnażenie zwyrodniałego kapitalizmu ostatnich lat, gdy doszło do klęski.
W tym sensie, jest to też próba ukazania wyższości normalnego kapitalizmu, takiego jak w Unii Europejskiej, który „pracuje” na wszystkich ludzi, z nienormalnym, jak w Polsce, który „pracuje” na uprzywilejowane warstwy, zresztą głównie nie z kraju ale z zagranicy.
Podsumowanie
Konieczne jest – jak widać – rozstanie się z marnym mitem dotyczącym oceny niedawnej przeszłości, mianowicie, że reformy tzw. liberalne przeniosły gospodarkę z piekła do raju, z łap Gierka w dłonie Balcerowicza. Balcerowicz nie zabrał Polski ze sobą do raju, nie dał Polsce nawet cudu, o którym rozpisują się tzw. liberałowie, tak, że jeśli można w ogóle mówić o cudzie gospodarczym w powojennej Polsce, to wypada, że w grę wchodzi tylko dekada z czasów Gierka, za komunizmu.
To, że większość ludzi uważa dzisiaj, że okres Gierka był najlepszym jakiego doświadczyli po wojnie, to nie dlatego, że – jak twierdzą tzw. liberałowie – mają zamęt w głowie z powodu nostalgii za latami, gdy byli biedni, ale młodzi. Prawda jest taka, że to tzw. liberałowie, wykorzystując monopol medialny, starają się zamącić w głowach innym propagując swoją wersję komunistycznego kultu jednostki, czyli „architekta cudu gospodarczego” – Balcerowicza.
Nie mogło dojść do cudu za Balcerowicza, gdyż wsparł on wzrost produkcji na jeszcze większych deficytach handlowych niż Gierek, stworzył jedynie „domek z kart”, który nie jest w stanie stać o własnych siłach. Ten „domek z kart” został postawiony w trakcie zupełnie zbędnej „pierwszej recesji Balcerowicza” z lat 1990-1992, a poczynając od 2000 r., zaczął się on rozpadać już w „drugiej recesji Balcerowicza”, wynikłej nie tyle z błędów państwa co z jego niemocy.
Nie może też być mowy o cudzie, gdyż Balcerowicz nie zadowolił się deficytami handlowymi, ale sięgnął po inny środek, iście piekielną sztuczkę, żeby ożywić gospodarkę przez wyprzedaż w obce ręce stworzonego głównie za Gierka kapitału. Podczas gdy Gierek obiecał Polakom podwojenie kapitału, czyli zbudowanie „drugiej Polski”, Balcerowicz cały ten podwojony kapitał, główne źródło narodowego bogactwa, roztrwonił za bezcen, zostawiając niestety „Polskę zerową”.
ROZDZIAŁ ÓSMY
NIEMIECKIE NIEPORZĄDKI
„Polska droga” do „niekompletnego kapitalizmu” nie zaczęła się w Polsce, ale w Niemczech Wschodnich, albo dokładniej w Niemczech Zachodnich, które na swój własny sposób szybko zreformowały bezwolne Niemcy Wschodnie
Dopiero jak się przyjmie, że prototypem „polskiej drogi” są reformy przeprowadzone w Niemczech Wschodnich, możliwe staje się uzyskanie klarownego obrazu obecnej Polski. Mianowicie, w obydwu przypadkach w wyniku zmian lokalne gospodarki, zwłaszcza przemysł oraz rolnictwo, uległy na wstępie reform dewastacji. Zaś, podobnie jak w przypadku Niemiec Wschodnich, główne korzyści z półdarmowego rozdysponowania publicznego majątku odniosły Niemcy Zachodnie.
Spreparowane umysły
Szukanie użytecznych analogii, należy zacząć od przebadania, w jaki to sposób Niemcy Zachodnie zdobyły wpływ na opinię publiczną w Niemczech Wschodnich, jak również w Polsce. Wpływ ten był potrzebny, żeby zyskać aprobatę dla scenariusza na przechodzenie do kapitalizmu przez jednoczesny kryzys produkcji i oddanie kapitału. Odpowiedź brzmi, że w obydwu krajach u podłoża leży mobilizacja środków masowego przekazu, jako propagatora tegoż scenariusza
W Niemczech Wschodnich uzyskanie kontroli nad środkami przekazu było wyjątkowo proste, gdyż kraj ten został wcielony do Niemiec Zachodnich w drodze eliminacji jego wszystkich odrębnych instytucji politycznych, włącznie z mediami. W miejsce wyłącznie partyjnej prasy i telewizji weszły koncerny oraz ośrodki polityczne, czyli główne partie, z Niemiec Zachodnich, gdyż zwyczajem Europy Zachodniej główne tytuły prasowe przeważnie należą do samych partii.
Wariant ten nie mógł być oczywiście powtórzony w Polsce, nie było zwłaszcza mowy o natychmiastowej wymianie lokalnych partii czy nawet ich podporządkowaniu. Ale, od pierwszej chwili zaczęło się wykupywanie prasy przez zagraniczne koncerny, w tym w szczególności te z Niemiec Zachodnich. Ci ostatni, bardzo szybko zdobyli mocną pozycję w paru sektorach ogólnokrajowej prasy, np. w pismach gospodarczych. A teraz wchodzą już potężnie w tygodniki polityczne.
Po kilku latach prawie 50 procent prasy znalazło się w rękach zagranicznych, a dzisiaj ten udział jest najprawdopodobniej bliski 75 procent. To jest absolutnie niezwykła sytuacja, z pewnością w świetle doświadczeń Europy Zachodniej, gdzie obce udziały są minimalne, szczególnie jeśli chodzi o pisma polityczne. Dostęp do obcej prasy jest w tych krajach szeroki, ale – dla ochrony interesów swych obywateli – ich konstytucje zabraniają obcej dominacji w publikacjach lokalnych.
Choć uzależnienie prasy przez Niemcy Zachodnie okazało się totalne w Niemczech Wschodnich, a w Polsce tylko częściowe, nie miało to większego znaczenia, gdyż inne zagraniczne koncerny przyjęły podobna wykładnię. Bez potrzeby uzgodnienia, kierując się interesami zagranicznych nabywców, przystąpiły do przekonania miejscowej ludności, że będzie najlepiej gdy będzie się ona biernie przyglądać jak dla jej wspólnego dobra zagraniczni nabywcy tworzą system kapitalizmu.
W ramach lekcji bierności, zaczęto powtarzać opinię, że tylko oparcie na siłach zewnętrznych daje szansę dojścia do kapitalizmu, gdyż chory komunizm zostawił głównie „skażonych” ludzi, niezdolnych do zdrowego działania. Komunizm to ekwiwalent hitleryzmu, albo nawet coś gorszego, więc jego elity, włączając kadrę kierowniczą przemysłu czy finansów, nawet jeśli w ogóle mają jakieś przydatne kwalifikacje, nie mają żadnego moralnego tytułu do tego, żeby budować kapitalizm.
Innym, ważnym elementem kampanii bierności stała się teza, że jeśli wkroczą np. Niemcy Zachodni, jako autorzy powojennego cudu gospodarczego, wtedy Niemcy Wschodnie czy Polska będą, tak jak Niemcy Zachodnie, bogate i spokojne. Miał się więc wreszcie powtórzyć cud gospodarczy na wschodnich rubieżach Europy. Skoro zaś czeka cud, a cudu nie da się przecież w żaden sposób przyspieszyć, wschodnie rubieże mogą tylko posłusznie czekać aż cud ten się faktycznie objawi.
To właśnie w ramach tego widzenia zmian ustrojowych, akcenty w myśleniu przesunęły się z początkowo centralnego dla reform pojęcia „przejścia do kapitalizmu”, jako zbiorowego wysiłku, na rzecz terminów, które sugerują łatwe „włączenie do kapitalizmu”. W kontekście Niemiec Wschodnich pojawił się zwrot „zjednoczenie” z Niemcami Zachodnimi, w przypadku zaś Polski wprowadzono nasycony magiczną mocą zwrot „integracja” – naturalnie ta z Unią.
Choć przejęcie prasy było istotne dla ukształtowania takiego widzenia zmian ustrojowych, nie należy przeceniać tego faktu, gdyż zagraniczne koncerny trafiły na podatny grunt. Inteligencja, zwłaszcza ta opozycyjna, w dużym stopniu sama uznała, że najlepszą postawą dla Polski jest bierność. W tym mieściło się również przekonanie o własnej niższości; stąd zadowolenie, że jej poglądy są zbieżne z opiniami z zagranicy oraz gorąca aprobata przejęcia prasy przez obce koncerny.
W świetle tych uwag, wspomniany wcześniej monopol byłej opozycyjnej inteligencji na środki przekazu nie może być traktowany dosłownie, gdyż faktycznie znalazł się on w obcych rękach. Ze względu na powinowactwo poglądów w sprawie transformacji, inteligenckie kręgi uzyskały od obcych właścicieli „licencję” na prezentowanie wspólnego spojrzenia na reformy, w którym nie ma miejsca na lokalną inicjatywę w budowie kapitalizmu a tym samym na własną klasę kapitalistyczną.
Fakt, że przy tym bardzo nieeuropejskim modelu mediów, nigdy nie doszło do rzetelnej debaty na temat zasadności masowego przejmowania miejscowego kapitału przez obcych inwestorów, stanowi dostateczne potwierdzenie, że zagraniczne media nie przyjęły roli bezstronnego nośnika informacji. Rzadkie próby poruszenia tego tematu stały się wyłącznie przedmiotem ataku ze strony gorliwie występujących w obronie zgubnej propagandy lokalnych informatorów.
Wyłudzenie gospodarki
Ponieważ w wyniku faktycznego zawieszenia życia politycznego Niemcy Wschodnie najlepiej nadawały się do skoku na majątek, tutaj doszło też do skrajnej wersji wyprzedaży w obce ręce. Prawie bez wyjątku fabryki oraz banki były sprzedane w ręce nabywcy zachodnioniemieckiego. Tylko 5-6 procent majątku wykupili inni obcy inwestorzy, a następne 4-5 procent kapitału, głównie w formie małych zakładów w przemyśle, zostało wykupione, na ratalnych zasadach, przez Niemców Wschodnich.
Równie skrajną formę przybrała wycena majątku, gdyż w żadnym przypadku, włącznie z Polską, wycena nie została dokonana wyłącznie przez nabywców. W Niemczech Wschodnich na czele prywatyzacji stanęła powołana przez Niemcy Zachodnie agencja, która ani razu nie sięgnęła po niezależne wyceny przez międzynarodowe firmy audytorskie. W Polsce, przynajmniej, posłużono się takimi firmami, co samo w sobie, sądząc po wynikach, nie gwarantuje realnych wycen.
Ale w przeciwieństwie do Polski, przed przystąpieniem do prywatyzacji rząd Kohla przygotował stosunkowo solidny inwentarz majątku Niemiec Wschodnich. Cały majątek trwały – maszyny i budynki – został w 1989 r., jak już wspomniałem, wyceniony na 320 miliardów dolarów, plus pominięte wcześniej 270-320 miliardów dolarów w formie nieruchomości (wg. Sinn i Sinn 1992). Wskazywało to na raczej zasobną gospodarkę, nieco większą od gospodarki Polski.
Mimo że gospodarka Niemiec Wschodnich była nieco większa od gospodarki Polski, sprzedano ją nie za większe pieniądze ale wręcz z dopłatą dla nabywców. Zamiast otrzymać oczekiwane 320 miliardów dolarów za sprzedaż środków trwałych Niemiec Wschodnich, agencja prywatyzacyjna skończyła z deficytem 180 miliardów dolarów, który musieli pokryć obywatele Niemiec Zachodnich, w ramach specjalnie utworzonego na cele zjednoczenia podatku, tzw. „solidarnościowego”.Pod względem niedoszacowania kapitału, polski „wielki przekręt” blednie więc przy wschodnioniemieckim, w grę weszły też większe sumy. Gdyby dodać nieopłacone 320 miliardów dolarów środków trwałych włożonych przez obywateli Niemiec Wschodnich do 180 miliardów dolarów deficytu pokrytego przez obywateli Niemiec Zachodnich, łączna suma wyniosłaby 500 miliardów dolarów. Tyle mniej więcej zyskali na „największym przekręcić” inwestorzy z Niemiec Zachodnich.
Wykup kapitału przez Niemcy Zachodnie nie zakończył się jednak na Niemczech Wschodnich, to było raczej tylko pole doświadczalne. Po Niemczech Wschodnich przyszła kolej na inne kraje Europy Wschodniej, tyle, że nie na podobną skalę, gdyż do walki o ich kapitał narodowy stanęły też inne kraje Europy Zachodniej. Rola Niemiec Zachodnich od początku była jednak najsilniejsza, między innymi dzięki doświadczeniu zdobytemu w Niemczech Wschodnich.
Stąd wzięły się główne argumenty na rzecz bardzo szybkiej sprzedaży lepiej przygotowanym finansowo, czy fachowo, zagranicznym inwestorom, wsparte jak by nie było iście rekordowym tempem operacji na froncie wschodnioniemieckim. Tu ma też swoje źródło pokrętna teza, że komunizm zostawił tylko bezwartościowy złom, czyli jak barwnie sformułowały to media w Niemczech Zachodnich, że jest tak fatalnie, że konieczne będzie pełne zaoranie co najmniej połowy fabryk i banków.
Decydująca rola Niemiec Zachodnich w prywatyzacji na terenach Europy Wschodniej, wzięła się również czy szczególnie stąd, że to jej inwestorzy wkroczyli na te tereny najlepiej uzbrojeni w techniki wykupywania za bezcen. Nie powinno się mieć bowiem żadnych złudzeń, że w Niemczech Wschodnich rozegrała się walka, w której wygrywali ci, którzy najlepiej byli przygotowani do skorumpowania pozbawionych jakiegokolwiek nadzoru urzędników prywatyzacyjnych.
Przykładem tego, jak skuteczne okazały się starania Niemiec Zachodnich są Węgry, ale Polska też może służyć jako przykład, gdyż ich inwestorzy zdobyli największą ilość skazanego na wyprzedaż kapitału. Przynajmniej jedna trzecia tego co dostało się w zagraniczne posiadanie, w tym w bankowości, trafiła do nabywców z Niemiec Zachodnich. Poprzez obecne konsolidacje udział ten systematycznie się podnosi, nie da się, więc wykluczyć, że może on łatwo dojść do polowy.
Polska dowodzi jednocześnie, że inwestorzy z Niemiec Zachodnich trzymają się utartych szlaków, które pokrywają się z ich historycznymi sferami wpływów. Nie jest to bowiem tylko rezultat geograficznej bliskości, że na terenach tzw. Ziem Odzyskanych poza inwestorami z Niemiec Zachodnich nie liczy się prawie nikt inny. Do nich należy nie tylko prawie cała prasa regionalna, ale wszystkie lokalne banki i większość fabryk, nie tylko tych największych ale nawet tych średnich.
Jedynym elementem kapitału, który czeka na przejęcie są tereny rolne i nieruchomości, głównie ze względu na ciągle obowiązujące polskie klauzule ochronne. Tyle są one jednak warte co aparat państwa stojący na ich straży, ten sam aparat, który wyprzedał za półdarmo fabryki i banki. Dane statystyczne w tym zakresie są wyjątkowo mało dostępne, ale na Ziemiach Odzyskanych powoli dokonuję się wykup ziemi i nieruchomości, znowu głównie przez niemieckich nabywców.
Podlejszy koniec
Gdyby ktoś miał jakieś złudzenia, co przynosi ze sobą oddanie narodowego kapitału w obce ręce, powinien się tylko przyjrzeć temu, co się stało z gospodarką Niemiec Wschodnich pod wpływem Niemiec Zachodnich. Mogłoby się wydawać, że kapitalistyczni nabywcy, kierowani zyskiem, zabiorą się do pomnażania kapitału i tworzenia atrakcyjnych miejsc do pracy. Innymi słowy, że rzeczywiście zapewnią oni, że Niemcy Wschodnie bardzo szybko przerodzą się w Zachodnie. Nic podobnego się nie stało, gdyż Niemcy Zachodnie bardzo szybko zdewastowały gospodarkę Niemiec Wschodnich, mimo że stały się one częścią wspólnych już Niemiec. Powinno to stanowić ważne ostrzeżenie dla innych krajów, w których doszło do przejęcia kapitałowego przez zagranicę. Albowiem, jeśli Niemcy Zachodnie nie cofnęły się przez zrujnowaniem swoich Niemiec Wschodnich, można by oczekiwać tylko czegoś gorszego gdzie indziej, w tym w obcej Polsce.
Wraz z przejęciem majątku, Niemcy Zachodnie zastosowały w Niemczech Wschodnich najbardziej skrajną odmianę „terapii szokowej”, taką jaka polskim tzw. liberałom nawet się nie śniła. Doszło, więc też do wyjątkowej katastrofy, gdyż w dwa lata po rozpoczęciu reformowania Niemiec Wschodnich przez Zachodnie, ich dochód narodowy spadł o około 32 procent. Tej głębokości spadek w okresie zaledwie dwóch lat reformowania zanotowała tylko zdziczała Albania.
Mimo że minęło ponad dziesięć lat od chwili gdy Kohl, nazwany „kanclerzem zjednoczenia”, zarządził „szokową terapię” w swojej wersji, Niemcy Wschodnie nie wyszły ze swego kryzysu. Dochód narodowy Niemiec Wschodnich w 2000 r. był 5 procent poniżej 1989 r., a główny sektor gospodarki, czyli przemysł, było 45 procent poniżej 1989 r. Wypada, więc, że w ramach budowania kapitalizmu, Niemcy Wschodnie chyba na stałe tracą swoją zdolność produkowania dóbr kapitałowych.
Z rozbitego przemysłu pochodzi większość bezrobotnych, których udział wśród ludzi zdolnych do pracy jest od początku zmian najwyższy w Europie Wschodniej. W 1993 r., oficjalna stopa bezrobocia wyniosła 25 procent, a w 2000 r. była w granicach 20 procent. Pełna stopa jest bliższa 30 procent, gdyż trzeba uwzględnić osoby włączone w rządowe programy szkoleniowe a zwłaszcza rzesze wyrzuconych na wczesne emerytury, które zamieniają Niemcy Wschodnie w „kolonię emerytów”
Wszystkie te plagi można odnaleźć w Polsce, choć jej gospodarka mocniej wyszła z kryzysu, skoro polski dochód narodowy podobnie jak produkcja przemysłowa były w 2000 r. prawie 25 procent powyżej stanu z 1989 r. Nie należy jednak pocieszać się tym kontrastem, gdyż mimo swych obecnych perypetii, jako część Niemiec, za dekadę Niemcy Wschodnie, choć mniej uprzemysłowione, będą rozwinięte i stabilne jak Niemcy Zachodnie. W przypadku Polski nie wchodzi to w rachubę.
Ściślej, z co trzecim dorosłym na emeryturze, Polska też stalą się „kolonią emerytów”, tyle, że w odróżnieniu od Niemiec Wschodnich, Polska nie korzysta z takich błogosławieństw, które spadły na Niemcy Wschodnie. Głównie dlatego, że poprzez zjednoczenie Niemcy Wschodnie zyskały dostęp do „opiekuńczego państwa” Niemiec Zachodnich. Gospodarka padła pod uderzeniami „terapii szokowej”, ale mocno wspierani finansowo Niemcy Wschodni poczuli się lepiej.
Natychmiast Niemcy Zachodnie zaczęły wspomagać konsumpcję w Niemczech Wschodnich na poziomie 40 procent całego spożycia. Wyrzuceni na emerytury ludzie uzyskali zasiłki wielokrotnie przewyższające ich dawne płace. Pomimo niższej wydajności, pod presją ogólnokrajowych związków zawodowych Niemcy Wschodni zaczęli dostawać płace takie jak Niemcy Zachodni. Oczywiście, Polska nie może liczyć na żadne takie transfery nawet gdyby weszła do Unii.
Jakby policzyć wszystkie transfery z Niemiec Zachodnich, nie tylko te na wsparcie dochodów ludności, w grę wchodzą nieprzerwane potoki rzędu 100 miliardów dolarów rocznie, czyli równowartość trzech piątych rocznego dochodu narodowego Polski. Polska może najwyżej liczyć na kwoty z kasy Unii rzędu 5 – 10 miliardów dolarów rocznie dopiero w nieokreślonej przyszłości. Przy czym grozi jej, że będzie się musiała w ogóle wyrzec finansowych roszczeń, żeby zostać przyjęta. To prawda, że strategia prywatyzacji przez wywłaszczenie pozbawiła Niemców Wschodnich, tak jak Polaków, szansy na własną warstwę kapitalistyczną. Tyle, że Niemcy, jako zjednoczony naród mają swoją narodową klasę kapitalistyczną, więc w odróżnieniu od Polski, Niemcy mają „kompletny kapitalizm”. Wypracowywane w Niemczech zyski nie są, więc przedmiotem wywozu ale mogą być przekute w nowe inwestycje, a więc dodatkowe, może nawet lepiej płatne, miejsca pracy.
Ma to korzystny wpływ na Niemcy Wschodnie, gdyż nawet jeśli te inwestycje dokonują się w Niemczech Zachodnich, możliwe jest przeniesienie się. Faktycznie, od momentu zjednoczenia w Niemczech Zachodnich znalazło pracę ok. 2 miliony Niemców Wschodnich. Proporcjonalnie do wielkości ludności, odpowiadałoby to migracji około 8 milionów Polaków, gdyby Polska dostała taki sam dostęp do rynku pracy w Niemczech Zachodnich, czy też do całego rynku pracy Unii.
Ale otwarcie Unii, nawet Niemiec Zachodnich, dla polskiej siły roboczej jest wątpliwe, o czym może świadczyć fakt, że jak dotąd, biedniejsza Polska tworzy miejsca pracy dla bogatszej Unii. Mimo znacznie niższych płac Polska od lat generuje ogromne deficyty handlowe. W ten sposób zamiast stworzenia w Polsce około 400 tysięcy miejsc pracy, powstały one w krajach, z którymi ma ona deficyty handlowe, czyli u członków Unii, zwłaszcza w Niemczech Zachodnich.
Podsumowanie
W oczach wielu polskich ekonomistów Balcerowicz jest „ojcem reform” polskich, czy wręcz wschodnioeuropejskich, oraz związanych z nimi gospodarczych cudów, a więc również drugim Erhardem. Tyle, że ten niemiecki polityk zamiast „niekompletnego kapitalizmu” stworzył po wojnie „społeczną gospodarkę rynkową”. Z pomocą tego modelu, gdzie związki, pracodawcy i państwo dzielą władze, nie tylko, że wyrwał Niemcy Zachodnie z prawdziwych ruin, ale zapewnił też prawdziwy cud.
Jeżeli już szukać użytecznych analogii, należałoby porównać Balcerowicza z bardziej współczesnym niemieckim politykiem, Kohlem, niekwestionowanym „ojcem reform” w Niemczech Wschodnich, a także w pozostałej części Europy Wschodniej. W przeciwieństwie do swego poprzednika, Erharda, Kohl nie jest jednak autorem żadnego cudu gospodarczego, gdyż raczej bezwstydnie, chociaż oczywiście nie na trwałe, zmarnował Niemcy Wschodnie, jej przemysł oraz rolnictwo.
Nieświadom tych bliskich współczesnych związków, Balcerowicz podjął się, z gorszym skutkiem, realizacji zbliżonego wzorca zmian systemowych w Polsce nie tyle w roli „ojca reform”, ale „nieślubnego dziecka” Kohla. W ten sposób, chcąc nie chcąc, wsparł starania inwestorów z Niemiec Zachodnich, żeby – choćby nawet na znacznie mniejszą skalę – powtórzyć ich wyjątkowo udaną wschodnioniemiecką operację półdarmowego wykupu kapitału również w sąsiedniej Polsce.
Nie odrobił przy tym swojej lekcji z ekonomii liberalnej, mianowicie, że jak się odda pełną władzę nad reformami w ręce państwa, to może ono tak jak państwo Kohla doprowadzić do tego co niemiecki autor (Jurges 1997) nazwał „sfingowaną aukcją”, która pozbawiła Niemcy Wschodnie kapitału, wpędzając je przejściowo w stan swoistej „kolonizacji”. Gdyby odrobił tą lekcję, pojąłby w porę, w jaki stan podobna „sfingowana aukcja” może wpędzić na trwałe Polskę.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
UTRWALONE NIERÓWNOŚCI
Przemiany ustrojowe miały zapewnić Polsce powrót do Europy, czyli zbliżenie do jej instytucji oraz jej poziomu życia, ale nastąpiło odejście od Europy, gdyż wdrożono odrębne instytucje, bez szans na zbliżenie poziomu życia.
W jakiś przedziwny sposób, po latach ogromnych wysiłków o odzyskanie pełnej państwowości, a tym samym nieskrępowanej swobody decydowania o losie narodu, polska opinia publiczna poddała się złudzeniom, że usunięcie jednego zagrożenia, rosyjskiego, oznacza koniec wszelkich zagrożeń. Takie naiwne myślenie samo w sobie stało się zagrożeniem dla polskiej państwowości, gdyż stworzyło pokusę dla innych państw, by realizować swoje interesy kosztem tych polskich.
Dwuznaczny rozłam
Żeby zrozumieć, co się stało z polską państwowością, trzeba zacząć od uczciwego spojrzenia na okres gdy powojenna Europa była wyraźnie podzielona na kapitalistyczną oraz komunistyczną, ze stroną komunistyczną pod dominacją Związku Radzieckiego. Opinia publiczna dawno już przyjęła stanowisko, że powojenny podział Europy był totalny a dominacja radziecka była niczym innym jak niewolą. Mało gdzie, wraz z Polską, widać dzisiaj zapał, żeby tę sprawę analizować.
Do sprawy tej jednak warto powrócić, gdyż oceny te zawsze cierpiały na nadmiar emocji, niepotrzebnie zaciemniając prawdziwą sytuację Polski. Kto wie czy nastroje antyrosyjskie nie są dzisiaj nawet silniejsze niż te antyradzieckie, gdy komunizm ciągle istniał, więc było więcej powodów do emocji. Na pytanie, jaki kraj ma najbardziej niekorzystny wpływ na Polskę, włącznie z jej zmianami ustrojowymi, zwykle pada dzisiaj odpowiedź – Rosja, a potem jest bardzo długo nikt.
Zarzut sowieckiej niewoli ma coś do siebie, gdyż komunizm nie miałby szansy w Polsce bez dyktatu Sowietów po wygranej z Niemcami wojnie. Ale na tym kończy się jednak istota powojennej sowieckiej niewoli, gdyż faktycznie gdyby nie zaskakująca zgoda samego Związku Radzieckiego na odejście od tego systemu, Polska ciągle byłaby w jego jarzmie. Ale wszystkie inne aspekty tej niewoli, a lista ich jest długa, nie mają wiele wspólnego z rzeczywistością, przynajmniej od chwili gdy padł stalinizm.
Przez niewolę rozumie się bowiem też, że Związek Radziecki był właścicielem majątku Polski, ale to nijak się ma do stanu faktycznego. Formalnie, nic nie należało do Sowietów, w przeciwnym razie po upadku komunizmu mieliby tytuł do sprzedaży polskiego majątku, ale do tego nie doszło. Polski rząd nie musiał podejmować żadnych kroków prawnych, żeby wydziedziczyć Związek Radziecki; jedyny krok, jaki rząd podjął, polegał na wydziedziczaniu obywateli na rzecz aparatu państwa.
Inni dowodzą, że nawet jeśli Sowieci nie posiadali majątku, to go używali przez narzucanie Polsce produkcji w zgodzie z potrzebami Związku Radzieckiego. Bez wątpienia, choćby ze względu na ścisłą kontrolę dostaw energii, Związek Radziecki miał wiele do powiedzenia. Tyle, że ta kontrola nie mogła być zbyt rozległa, skoro całkowita wymiana towarowa pomiędzy Związkiem Radzieckim a Polską stanowiła raptem 10 procent całości polskiego dochodu narodowego.
W tym miejscu krytycy wtrącają, że nawet jeśli wymiana handlowa nie była zbyt rozległa, Związek Radziecki wykorzystywał swoją dominującą pozycję, żeby eksploatować Polskę. Ulubiony przykład to dostawy polskiego węgla po zaniżonych cenach za Bieruta, ale to nie jest dowód eksploatacji. Starty dla Polski wynikały nie z dyktatu odbiorcy, ale ze sztywnego systemu cen, tak, że gdy do władzy doszedł Gomułka to wymógł na Sowietach pełną rekompensatę strat.
Istnieje jeszcze inny dowód na nie ekwiwalentną wymianę, tyle, że wskazuje on na bardzo poważne, choć przejściowe, straty ze strony Związku Radzieckiego, w związku z zaniżonymi cenami jego energii. Stało się tak, gdyż sowieckie ceny zostały przez lata sztywne, podczas gdy pod wpływem kryzysu w 1979 r. ceny światowe podniosły się trzykrotnie. Na ten temat istnieje cała masa szczegółowych badań amerykańskich (Marrese and Yanous, 1983, oraz Poznański 1989).
Warto to wszystko wziąć pod uwagę, w szczególności zaś fakt, że w ramach sowieckiej niewoli Polska nie tylko była wolna od sowieckiej własności na swych terenach, ale, co ważniejsze, cieszyła się pierwszym w swej nowoczesnej historii systemem, w którym własność była wyłącznie narodowa. Natomiast posowiecka Polska, bez narzucania, zbudowała system bez narodowej własności. Gdyby, więc użyć tylko kryterium własności wypadłoby, że obecna Polska musi być bardziej, a nie mniej wolna. Nie ma nawet co się spierać z faktem, że z racji braku swojej własności Polska musi być dzisiaj mniej wolna, ale może przynajmniej ma kontrolę nad produkcją, a tym samym sytuacja jest lepsza niż za sowieckiego dyktatu. Jest odwrotnie, gdyż ten kto ma własność ma też kontrolę, więc obcy właściciele nie dyktują już tylko będące przedmiotem handlu 10 procent dochodu narodowego, co się zarzuca byłym Sowietom, ale 50 procent, tego z banków oraz przemysłu.
Gdyby zestawić niedowiedzioną, mimo dziesięciu lat otwartych archiwów komunizmu, eksploatację Polski przez Sowietów z obecną, wychodzi znowu, że jest więcej niewoli. Nie da się ukryć, że narzucając Polsce komunizm, Związek Radziecki skazał ją na dalsze gospodarcze zacofanie, ale nie wykorzystał swojej dominującej pozycji, żeby wyrwać prawie cały polski kapitał trwały za 10 procent jego realnej wartości, jak to teraz uczyniły inne kraje, w tym zwłaszcza Niemcy Zachodnie.
Kolejne cofnięcia
Gdyby na ten najnowszy obrót rzeczy spojrzał historyk gospodarczy, mógłby się zastanowić czy obecna zamiana rozmiękczonego komunizmu na „niekompletny kapitalizm” mieści się przypadkiem w jakimś ogólniejszym trendzie. Zapytałby, czy zbudowany po wojnie komunizm, jak również zbudowany po jego upadku kapitalizm, nie mogą być potraktowane jako kolejne próby przyśpieszenia modernizacji gospodarki Polski, która zaczęła się mniej więcej dwa stulecia wstecz.
Szukając takich trendów, przez te stulecia, nieuprzedzony historyk musiałby dojść do wniosku, że Polska, tak jak reszta Europy Wschodniej, bardzo słabo radziła sobie z modernizacją. W dodatku ta część Europy wystartowała z poważnym opóźnieniem do tzw. rewolucji przemysłowej. Nigdy też nie udało się jej zasypać luki gospodarczej, jaka wyłoniła się w momencie tego rozłamu, który spowodował trwały podział kontynentu – można go nazwać „tektonicznym pęknięciem”.
Tego typu podział mógł mieć tylko swoje źródła w tym, że Polska okazała się niezdolna na czas do przetworzenia swoich instytucji na modłę tego, co w momencie rewolucji stworzyła Europa Zachodnia. Nie może być inaczej, gdyż wszystkie istotne różnice w wynikach gospodarowania biorą się z różnic w instytucjach. Europa Zachodnia wybrała wtedy kapitalizm, z jego instytucjami, wolnym rynkiem i nowoczesnym państwem, natomiast Europa Wschodnia tkwiła nadal w feudalizmie.
Brak nowoczesnego państwa okazał się szczególnie dotkliwy, gdyż bez państwa nie jest możliwe działanie wolnych rynków, a bez tych ostatnich nie ma miejsca na powstanie klasy kapitalistycznej. Wyłoniła się, więc dziwna sytuacja, w której z powodu braku własnej klasy kapitalistycznej, zadanie rozwijania gospodarki spadło na element napływowy. A zwłaszcza na państwo, tyle, że państwo nie było w pełni rozwinięte – nie było nowoczesne – więc stało się ono swoistą barierą rozwoju.
Od chwili „tektonicznego pęknięcia”, państwo zabrało się do okresowej wymiany istniejących instytucji, z reguły w sposób drastyczny i nieprzystosowany do prawdziwych potrzeb. Zwrócił na to uwagę amerykański historyk Berend (1986), nazywając te wymiany „negatywnymi reformami”. Poczynając od próby odpowiedzenia na wzrost popytu na żywność z przemysłowej Anglii, nie przez rozszerzenie prywatnej własności, ale przez odbudowę systemu pańszczyźnianego.
W kolejnych próbach nie cofano się do wczesnego feudalizmu, ale kopiowano wzorce z kapitalistycznej Europy Zachodniej, znowu w formie „negatywnych reform”. Tak się stało na przełomie wieku, gdy postanowiono pełniej wykorzystać państwo do aktywizacji własnej gospodarki. Tyle, że pozbawione niezbędnych demokratycznych ograniczników państwo wdało się w działania nastawione bardziej na jego własne potrzeby niż te rodzącego się przemysłu oraz bankowości. Z niepowodzenia tej kolejnej, już kapitalistycznej próby, wyrosła popularność komunizmu jako ruchu modernizacyjnego, obiecującego swój sposób na przełamanie gospodarczego zapóźnienia. Mimo swego antykapitalistycznego nastawienia, była to w istocie próba imitacji kapitalizmu. Tyle, że w grę wchodziła imitacja nie takiego kapitalizmu, jaki wtedy działał powiedzmy w Europie Zachodniej, ale raczej imitacja systemu, do którego ten kapitalizm miał ponoć nieuchronnie zmierzać.
Komunizm nie okazał się jednak konkluzją kapitalizmu czy jego ukoronowaniem, ale nieporozumieniem, czyli kolejną „negatywną reformą”, tyle, że nie ostatnią. Właśnie Polska oraz reszta Europy Wschodniej dopisały następny rozdział w tworzeniu nieudanych kopii instytucji z Europy Zachodniej. Tym razem, przez budowę kapitalizmu, który podobno tam ma istnieć, ale którego tam nie ma, mianowicie „niekompletnego kapitalizmu”, w którym ciągle brak klasy średniej.
Ponieważ te kolejne, bez wyjątku radykalne, reformy okazały się nieudane, zamiast redukować zapóźnienie wobec Europy Zachodniej Polska zezwoliła na jego pogłębienie. W momencie „tektonicznego pęknięcia”, dochód na mieszkańca w Polsce wynosił 90 procent średniej obliczonej dla Europy Zachodniej. Kiedy na początku wieku Polska przystąpiła do przyspieszonej industrializacji, dochód na mieszkańca wyniósł 40 procent średniej, czyli że chodziło o różnicę całych pokoleń.
Mimo swych ambitnych planów prześcigania rozwiniętego kapitalizmu, komunizm, jako „negatywna reforma”, doprowadził do pogłębienia dystansu. Pod koniec tej nieudanej próby stworzenia czegoś wydajniejszego niż ówczesny kapitalizm, przeciętny dochód w Polsce stanowił 30 procent średniej. Po upadku komunizmu, w trakcie budowy „niekompletnego kapitalizmu”, w wyniku głębokiej recesji, Polska spadła do około 25 procent poziomu Europy Zachodniej (Janos2001).
Trudno ocenić, jak dalej potoczą się losy polskich wysiłków modernizacyjnych, ale jedno jest pewne, że związane z „niekompletnym kapitalizmem” przepływy części polskiego dochodu narodowego w formie zysków i rent, tych z nieopłaconej siły roboczej, do Europy Zachodniej, będą utrudniały zasypywanie luki w poziomie życia między Polską a Europą Zachodnią, W najlepszym chyba razie możliwe będzie utrzymanie wyjściowego dystansu, czyli obecnego stanu marginalizacji.
Uścisk globalizacji
Kiedy już sięgnęliśmy do historii, żeby zrozumieć sens obecnych wydarzeń, warto przywołać inny ważny trend, mianowicie, że ze względu na swoją słabość gospodarczą, państwo, tak w Polsce, jak i w innych krajach Europy Wschodniej, było wyjątkowo słabiutkie. Z tego powodu, kraje te stale znajdowały się w obliczu ograniczenia lub utraty państwowości. Dowody są liczne, włącznie z przypadkiem rozbiorów Polski, które przerwały polską państwowość na przeszło stulecie.
Może to zabrzmieć dziwnie, ale wygląda na to, że jedynym dotąd w polskiej historii momentem, w którym państwo było nowoczesne był epizod komunizmu. Sam nie miałbym chyba odwagi napisać takiego zdania, gdyby nie to, że zdanie takie padło z ust byłego bardzo znanego dysydenta z Węgier, Tamasa (1999). Dzisiaj ze względu na swoje krytyczne opinie w sprawie transformacji ustrojowej ten filozof społeczny jest znowu w opozycji, już legalnej, ale równie nie tolerowanej.
Trudno mi się oprzeć, żeby nie przywołać pełniej jego opinii, że zmiany ustrojowe po komunizmie nie polegają na budowaniu czegokolwiek, ale na niszczeniu tego co zastano. To co zastano to była forma nowoczesności, natomiast to co się teraz stało to forma barbarzyństwa. Zamiast ulec reformie, byłe państwo jest używane dla pośpiesznego wzbogacenia się przez plemiennych wodzów. Obojętnych wobec marnego losu współplemieńców, porzuconych w szarych blokach.
Powyższa opinia, ani moje powołanie się na nią, nie są żadną próbą wybielenia komunizmu, ale zwrócenia uwagi na fakt, że komunizm wprowadził system biurokracji. W tym okresie, autorytet państwa był bardzo wysoki, nie tylko ze względu na strach, ale też jego ogólną sprawność. Działanie aparatu państwa oparte zostało na ścisłych regułach, na tyle przestrzeganych przez służbę publiczną, że zajmowała się przede wszystkim realizacją funkcji wyznaczonych organom władzy.
Żeby nie było jakiś wątpliwości: komunistyczne państwo było oczywiście ideologiczne, tak, że spajała je bardziej doktryna niż prawo; co więcej, przemoc odgrywała w nim wielką rolę. Ale to ciągle było państwo porównywalne do logiki państwa, które zbudowały rozwinięte kraje Europy Zachodniej. Trzeba bowiem pamiętać, że instytucja nowoczesnego państwa nie jest z definicji demokratyczna, może wystąpić w najróżniejszej formie, w tym w formie niedemokratycznej. Wymowę tego wywodu można łatwiej pojąć, jak się uwzględni fakt, że ze względu na wspomnianą historię braku państwowości, kraje Wschodniej Europy nie miały wiele czasu, żeby budować nowoczesne państwo. Okres międzywojenny był niedostatecznie długi – także dla Polski. Choć udało się jej spoić trzy byle zabory w jedną całość, jej państwo do końca było rozdzierane politycznymi sporami. Chyba z tej racji, niemieccy politycy nazywali to polskie państwo „sezonowym”.
Na rzecz oceny komunizmu, jako krótkiego okresu, gdzie działało nowoczesne państwo, tyle, że opanowane błędną wizją historii, przemawia jeszcze bardziej opłakany stan państwa po komunizmie. Polska miała „wrócić” do historii, należy rozumieć do tej z kapitalizmem, czyli przedwojennej. Tyle, że nie wróciła nawet do tego stanu w jakim była w okresie międzywojennym. Nie można niestety wykluczyć, że państwo polskie jest właściwie w stanie samolikwidacji.
Tak znaczne osłabienie polskiego państwa byłoby bez znaczenia, gdyby prawdą było to co mówią zwolennicy tzw. globalizacji, pojętej jako zanik państw na rzecz rynku, czyli korporacji. Osobiście uważam to za nonsens, ale nawet gdyby to była prawda, nie należy wnosić, że ta zapaść polskiego państwa nie niesie za sobą zagrożenia. A to dlatego, że nawet jeśli w wyniku globalizacji, inne państwa nie będą zagrożeniem, może ono dalej przyjść z zewnątrz pod inną postacią, tychże korporacji.
Ale prawda o globalizacji jest taka, że istotnie korporacje stały się potężniejsze niż kiedykolwiek, tyle, że zamiast wymieść państwo, mają je teraz po swojej stronie. Korporacje z Europy Zachodniej nie wchodzą do Polski na własną rękę, ale z pomocą państwa oraz Unii Europejskiej. W tej roli, państwa nie kierują się względami politycznymi, w tym poszanowaniem innych państw, ale logiką ekonomiczną, bo to jest jedyna logika, która rozumieją ich zorientowane na świat korporacje.
Z tego też względu, prowadzone przez Unię negocjacje nie wiele mają dzisiaj wspólnego z budowaniem „wspólnego domu”, jak wówczas, gdy przyjmowano byłe, faszyzujące, dyktatury, czyli Grecję, Hiszpanię czy Portugalię. Nie stawiano wtedy niewykonalnych żądań, które zaspakajałyby potrzeby własnych korporacji kosztem osłabienia tych zacofanych gospodarek, a tym samym ich przebudowywanych państw. Odwrotnie, otwarto kasę na wielką skalę do czasu likwidacji zacofania.
Dzisiaj, ta sama organizacja deklaruje chęć budowy „wspólnego domu” z Polską, tyle, że w trakcie stale uzgadnianych reform następuje osłabianie jej zacofanej gospodarki oraz rujnowanie jej państwa w przebudowie. Przejmowanie większości fabryk i banków spowodowało, że zamiast wejść do „wspólnego domu” Polska staje się bezdomna. Wraz z tym staje się również bezrządna, a tym samym coraz mniej zdatna do unijnego członkostwa, przynajmniej jako suwerenny kraj.
Podsumowanie
Nie do utrzymania jest obecna pewność siebie, że Polska wyrwała się ze swojej trudnej historii, okresowego obezwładniania przez obce potęgi, gdyż być może właśnie wróciła do tej trudnej historii. Zwłaszcza jeśli prawdą jest, że – jak pisze wybitny francuski politolog Moisi (1999) – cała Europa dokonała zwrotu w stronę tzw. ancien regime. A więc porządku działającego przed wybuchem Rewolucji Francuskiej, w którym jedne kraje słabły dając okazję innym krajom, by narzucały im swoją wolę.
Dzisiaj znowu silni prowadzą gry, które bezceremonialnie łączą lub dzielą słabsze kraje, z tym, że „międzynarodowe” korporacje o narodowym charakterze są odpowiednikiem absolutnych monarchów. Obecnym odpowiednikiem -związanej z monarchą-arystokracji są akcjonariusze, równie egoistyczni i pasywni. Wciśnięte między korporacje oraz akcjonariuszy, państwo staje się wobec nich służebne, posłusznie asystując w ich próbach łączenia i dzielenia osłabionych krajów.
Przez swoje cyniczne posunięcia na arenie międzynarodowej monarchowie przyśpieszyli Rewolucję Francuską, zwłaszcza przez dwa podziały terytorium Polski, odpowiednio w 1772 oraz 1795 roku. Ten sam cynizm, żarłocznych monarchów, starających się podporządkować słabsze kraje, doprowadził do rozdźwięków między mocarstwami. A to dlatego, iż głęboko poderwał, zwłaszcza ze względu na machinacje pruskiego Fryderyka Wielkiego, ich wzajemne zaufanie do siebie.
Jeśli chodzi o obecną europejską scenę, historia może się łatwo powtórzyć, w tym sensie, że znowu powodem do regionalnej zawieruchy może się stać, choć pozbawiony tym razem udziału Rosji, „międzynarodowy” podział Polski, czy to z zachowaniem jej granic, czy bez. W ten sposób, ponownie, w bolesny sposób politycy nauczą się, że ekonomia nie może rządzić polityką, krajową czy światową, oraz że u podłoża ludzkich zachowań leży potrzeba wolności, własnej i zbiorowej.
POSŁOWIE
Konkludując, w wyniku reform podjętych po upadku komunizmu został zmarnowany polski system gospodarczy, gdyż w wyniku wyprzedaży majątku obcym kapitalistom, polski kapitalizm stał się głównie niepolski. Pod wpływem błędnych reform zrujnowana została również narodowa gospodarka, gdyż jej potencjał nie pracuje wcale na rzecz lokalnej siły roboczej. Nawet jeśli gospodarka polska będzie sobie dobrze radzić, nie musi wyjść to wcale na dobre polskiej sile roboczej.
Ten zbiorowy akt samozniszczenia mógł się dokonać tylko dlatego, że świadomość społeczna oparta jest od początku reform ustrojowych na powtarzanych w nieskończoność kłamstwach. Choć z gruntu nieprawdziwe, przyjęte opinie o reformach, składają się o dziwo w całkiem spójną całość, tak, że wydają się poważne. Dlatego, na niewiele się zda wykazanie błędności jednej z tych opinii. Można naruszyć ten system myślowy dopiero jeśli podważy się go jako całość.
Właśnie dlatego, że u źródeł katastrofy leżą nawarstwienia fałszywej świadomości, wydostanie się z obłędu reform wydaje się prawie niewykonalne. Ostoją tej świadomości w obecnej Polsce jest głębokie przekonanie, że kapitalizm musi się udać, gdy się go naprawdę zechce, zwłaszcza, że dookoła jest bujny świat kapitalizmu. Jeśli nie własnymi siłami, to kapitalizm będzie dziełem tych, którzy już opanowali jego tajniki, czyli wytrawnych zagranicznych kapitalistów.
To prawda, że niedawno świat kapitalizmu przyłożył się do obalenia polskiego komunizmu, a w ostatnich latach przysłużył się również do budowy polskiego kapitalizmu, tyle, że wypaczonego. Mimo to, nie można liczyć, że ten sam świat kapitalizmu teraz znowu się włączy, żeby zmieniać, a tym bardziej obalać polską patologię. Może on pogodzić się z tą patologii, gdyż najlepszy na jaki ludzkość stać gospodarczy ustrój kapitalizmu potrafi się wyżywić nawet odpadkami.
W porównaniu z żywotnym kapitalizmem, komunizm był słabowitym systemem, skazanym na upadek. Tak, że wymierzony weń antykomunizm, mógł sobie całkiem nieźle, jak w Polsce, radzić z komunizmem. Inaczej przedstawia się jednak rzecz z kapitalizmem, któremu jako ustrojowi upadek nie grozi. Dlatego ewentualny ruch wymierzony przeciw jego „niekompletnej” wersji, nawet gdyby był tak silny jak polski antykomunizm, nie miałby takich szans powodzenia.
Alternatywa liberalna
W interesie zwolenników „niekompletnego kapitalizmu” leży utrzymanie powszechnego dzisiaj przeświadczenia, że Polska nie miała innego wyjścia. Uważają się oni za liberalnych ekonomistów, ale nie mają z nimi nic wspólnego, więc tylko przez ignorancję ich reformy określane są jako liberalne. Gdyby bowiem autentyczny liberalny ekonomista zabierał się do wymiany systemu tak, by zamiast planów rządził nim rynek, wybrałby przeciwną strategię niż tzw. liberałowie.
Po pierwsze, w prawdziwie liberalnej strategii reform zadbałby najpierw o zdrową sytuację polityczną, czyli o sprawne państwo. Z całą swoją doktrynalną wiarą w działanie wolnego rynku, liberalny ekonomista rozumie bowiem, że jeśli państwo jest zepsute, to nie ma żadnej szansy na przyzwoity rynek, najwyżej na jakąś jego karykaturę. A to dlatego, że normalny rynek opiera się na egzekwowanym prawie, a takie prawo bazuje z kolei na państwie, które stoi na straży prawa.
Kiedy nastał czas reform, w 1989 r., tzw. liberalne kręgi uznały, że właśnie zakończyła się rewolucja, która zmiotła stary polityczny porządek. Pozostały, więc tylko do zrobienia reformy w systemie gospodarki. W rzeczywistości nie było żadnej rewolucji, gdyż komunizm zniszczyła ogólna demoralizacja. Kiedy więc zmęczona władzą mono-partia skapitulowała, pozostało po niej tylko zżerane korupcją państwo. Zatem nie było nadziei, żeby rynek znalazł właściwą obudowę prawną.
Największa komplikacja wynikała jednak stąd, że mocno nadwyrężone państwo miało się ewentualnie zająć prywatyzacją, czyli rozdysponowaniem publicznego majątku, jako że bez prywatnej własności nie może być rynku. Powstało realne niebezpieczeństwo, że w trakcie tej przebudowy stosunków własnościowych dalej się będzie walić państwo. Zmiany ustrojowe w sferze własności dostarczyłyby bowiem okazji do rozlania się korupcji na jeszcze większą niż wcześniej skalę.
Z galopującym rozkładem państwa jego aparat mógłby też zacząć zaspakajać swoje własne potrzeby kosztem zastanych zasobów środków produkcji. Innymi słowy, po rabunkowej gospodarce komunizmu przyszedłby rabunkowy postkomunizm z jego własnymi sposobami na marnowanie zasobów. Mogłoby się nawet okazać, że ideologiczne państwo z epoki komunizmu nie było w stanie dokonać takich zniszczeń w substancji gospodarki jak skorumpowane państwo postkomunizmu. Ponieważ z prywatnej korupcji nie mogą w żaden sposób wyniknąć publiczne korzyści, celowe było utrzymanie niektórych z istniejących instytucji nadzoru nad aparatem państwa, zwłaszcza nad jego sektorem gospodarczym. Ekspansja sektora prywatnego musiała poszerzyć możliwości nadużyć w sektorze państwowym, więc nie trzeba było likwidować np. pionu przestępczości gospodarczej w policji. Należało natomiast zaraz stworzyć nowe instytucje, np. skarb państwa.
Zapanowanie nad państwem nie było możliwe bez ścisłego parlamentarnego nadzoru, ale instytucja sejmowa wymagała czasu na konsolidacje. Można, więc było dodatkowo oprzeć się na rozwiniętej za komunizmu kontroli społecznej oraz Kościele, który zbudował wielki autorytet nie tyle na potępianiu komunizmu, co na walce o interes narodowy (np. wtedy, gdy wsparł tzw. stan wojenny, bo przeciągający się ostry konflikt partii z „wolnymi” związkami groził narodową klęską).
Po drugie, gdyby państwo kwalifikowało się już to tego, żeby mu powierzyć reformy gospodarcze, powinno ono skupić się na przemianach własnościowych, tyle, że ograniczając swoją rolę do minimum. Liberalna ekonomia wypowiada się bowiem nie tylko przeciw mieszaniu się państwa w alokację zasobów, jako domeny działania jednostek, czyli rynku. Uważa też, że nawet gdy państwo jest zdrowe, jednostki winny same – czyli rynkowo – skonstruować rynek.
Skoro komunizm zostawił po sobie głównie niewydajną własność państwową, istniała pokusa, żeby od zaraz ją sprywatyzować. W myśl liberalnej ekonomii oznaczałoby to jednak nadmierną ingerencję, która zakłóciłaby, a nawet sparaliżowała działanie tego sektora. Z braku czasu na przystosowanie, w drodze do prywatyzacji, sektor państwowy mógłby obniżyć swoją niezadowalającą wydajność, a następnie wpaść w głęboką zapaść, ciągnąc za sobą w dół nawet całą polską gospodarkę.
Biorąc to pod uwagę, państwo nie miało innego wyboru, jak ograniczyć się w sektorze państwowym do płytkich reform, zwłaszcza zwiększenia wynagrodzeń kierowniczych. Najlepiej przez tzw. kontrakty menadżerskie, które uzależniałyby wysokość wypłat od poziomu wykorzystania majątku. Wzmocniłoby to motywację oraz skłoniło do zachowania posad ze strony doświadczonej kadry, kuszonej przez możliwości niekontrolowanych dochodów w sektorze prywatnym.
Zasada minimalizacji ingerencji państwa nie wykluczała jednak tego, by od razu przystąpić do prywatyzacji, tyle, że głównie oraz przez oferty na małe pakiety akcji, czyli bez prawa do większości głosów w zarządzie. Żeby bez perturbacji przekazać całe fabryki i banki, niezbędna była obecność krajowego sektora prywatnego na taką skalę, żeby mógł dostarczyć dostatecznej liczby doświadczonych inwestorów oraz żeby krajowe banki dysponowały już odpowiednimi funduszami.
W związku z tym, warunkiem sukcesu zmian własnościowych nie było grzebanie w sektorze państwowym, ale raczej szerokie otwarcie możliwości startu prywatnych biznesów. Gdyby wyzwolić prywatną inicjatywę, wtedy nawet bez prywatyzacji sektor prywatny zdobyłby dominację, a państwowy zszedłby na margines. Z wyższą wydajnością, sektor prywatny mógłby rosnąć nawet dwa razy szybciej niż państwowy, tak, że uzyskałby przewagę już po około dziesięciu latach.
Państwo mogło się wstrzymać ze sprzedażą na dużą skalę do tego właśnie momentu również dlatego, że dopiero wtedy popyt na majątek ze strony krajowych inwestorów byłby dostateczny, żeby żądać godziwych cen. Oraz, żeby z pomocą takich cen wyselekcjonować najlepiej przygotowanych nabywców. Nawet wtedy nie było wskazane, żeby wyrzucać cały majątek na ladę, ale raczej działać metodycznie, w takim tempie, żeby państwo mogło właściwie skalkulować ceny zbytu. Po trzecie, w prawdziwym liberalnym wariancie nie można zamknąć kraju na kłódkę, nie dopuszczając
w ogóle zagranicznych inwestorów. Nie wolno jednak zezwolić na to, żeby bez ograniczeń mieli oni dostęp do narodowej gospodarki, zamieniając ją w swoiste więzienie. Ekonomia liberalna nigdy nie postulowała absolutnego otwarcia, ale jedynie to, żeby w miarę swoich potrzeb każda gospodarka określiła najlepszy dla siebie zakres zagranicznej obecności kapitałowej.
Najlepszy zakres jest zaś taki, który wzmacnia miejscowych inwestorów zamiast podcinać ich egzystencję, przeto ze względu na zacofanie krajowej klasy kapitalistycznej nie można było się obyć bez okresowego zakazu sprzedaży obcym inwestorom kontrolnych pakietów w istniejących fabrykach i bankach. Zwłaszcza tych z mocną pozycją na lokalnym rynku, gdyż ich sprzedanie w zagraniczne ręce ułatwia, na zasadach reakcji łańcuchowej, przejęcie powiązanych z nimi firm.
Ponieważ zakupy istniejących starych firm nie muszą prowadzić do modernizacji, właściwszym rozwiązaniem jest zezwolenie na wsady rzeczowe z zamianą na akcje. Jeszcze korzystniejsze jest zezwolenie obcym inwestorom na zakładanie nowych fabryk i banków, tyle, że z góry należałoby przyjąć górny limit własności zagranicznej w oparciu o aktualną średnią dla Unii, albo średnią jaką miały w momencie akcesu do Unii najnowsze kraje członkowskie; Grecja, Hiszpania i Portugalia.
Krajowi inwestorzy mają nie tylko pełne prawo do ochrony własności, ale też rynków, gdyż utrata rynków może się skończyć bankructwem ich firm, bądź wrogim przejęciem przez zagranicę. Liberalna ekonomia preferuje otwarte gospodarki, które handlują bez skrępowania z całym światem, ale nigdzie w tej ekonomii nie jest powiedziane, że należy likwidować taryfy celne gdy gospodarce grozi wyniszczenie czy też wydarcie większości jej majątku przez obcych.
Ze względu na polskie zacofanie, najlepiej było znowu pójść śladem Unii, której państwa starannie chronią swoje zagrożone konkurencją sektory produkcji. Ze względu na większą obecność takich wrażliwych na import sektorów, polska gospodarka wymagała jeszcze większej ochrony. Zamiast układów opartych na głębokich ustępstwach celnych, zwłaszcza jednostronnie korzystnych dla Unii, polska gospodarka pilnie potrzebowała jednostronnych koncesji ze strony Unii.
W niektórych sektorach, zwłaszcza tych dających duże zatrudnienie, tylko długookresowe wysokie bariery dla importu dawały szansę na przetrwanie. Dotyczy to szczególnie rolnictwa, gdzie do dyspozycji są trudniejsze do obrony przed unijnymi negocjatorami cła tzw. zaporowe. Mniej drażliwe są natomiast subsydia na poziomie tych, z których żyją unijni rolnicy, czy też tak powszechny w Unii środek jak wymagany procentowy udział krajowej żywności w hurcie i detalu.
Powyższa alternatywna strategia w dużym stopniu pokrywa się ze scenariuszem zmian ustrojowych, który przyjęła, jak dotąd jako jedyna w Europie Wschodniej, Słowenia. To, że wyłącznie Słowenia przyjęła liberalny kierunek reform, bez wyprzedaży zagranicy, nie oznacza jednak, że nie nadawał się on dla innych krajów regionu. Ale tylko w Słowenii zostały zapewnione warunki dla jego realizacji, mianowicie odpowiedzialny aparat państwa zabiegający o interesy swej gospodarki.
Pod wieloma względami sytuacja wyjściowa Polski i Słowenii była podobna, choćby przez fakt, że obydwa kraje miały za sobą lata emancypacji gospodarczej od silniejszych sąsiadów, odpowiednio Rosji i Serbii. Podobnie jak fakt, że w obydwu krajach pozycja załóg była bardzo silna; w Polsce dzięki „niezależnym” związkom, w Słowenii – dzięki tzw. partycypacyjnemu modelowi firm. Gdyby, więc Polska tylko zreperowała państwo, to mogłaby bardzo łatwo pójść szlakiem Słowenii.
Wówczas, zamiast paść ofiarą pisanego palcem na wodzie „cudu Balcerowicza”, Polska mogłaby się rozwijać jak Słowenia, która znalazła się pierwsza w kolejce do przyjęcia przez Unię. Przykład Słowenii dowodzi, nie tylko, że można stworzyć dynamiczną, odporną na kryzysy, gospodarkę bez oddania majątku zagranicy. Wskazuje również, że Unia nie żąda od każdego petenta, by najpierw wyzbył się na jej rzecz swego majątku, ale że wybór należy tylko do kraju-kandydata.
Tzw. liberałowie przemilczają przypadek Słowenii, gdyż ten podważa całą ich mitologię „polskiej drogi” do kapitalizmu. Wygodnie zapominając o tym, że Słowenia odniosła sukces wybierając inną drogę, powtarzają w kółko, że wyłącznie polska strategia pozwala na udaną budowę kapitalizmu. Każda inna prowadzi do klęski jaką poniosła Białoruś, która nie tylko zaniechała sprzedaży swego majątku zagranicy, ale w ogóle nie wpuściła obcych inwestycji (np. Lewandowski 2000).
Białoruś rzeczywiście poszła inną drogą niż Polska, ale niestety, porównania statystyczne nie dają wcale podstawy do wniosku, że poniosła klęskę. Atak medialny na Białoruś jest jednak tak zmasowany, że mało kto sięga do danych, z tym, że nie chodzi głównie o porównania z Polską. Polskę ominął szok, który przeżyła Białoruś w wyniku rozpadu Związku Radzieckiego. Podobny szok przeżyły inne byłe republiki, więc wyniki Białorusi powinno się porównywać raczej z nimi a nie z Polską.
Gdy przyjmie się tę perspektywę to widać, że taki post-sowiecki kraj jak chwalona Estonia, w której przyjęto „polską drogę”, z szybkim wywłaszczeniem na rzecz zagranicy, wypada gorzej niż Białoruś, bez prywatyzacji na rzecz kogokolwiek. Najlepiej to widać w przemyśle, gdyż na Białorusi zbliża się on do poziomu z 1989 r., podczas gdy w Estonii produkcja przemysłu jest ciągle o prawie połowę niższa niż w 1989 r.; stąd wyższa jest też estońska stopa bezrobocia (Załącznik 4). Starannie ukrywaną przez tzw. liberałów tajemnicą jest fakt, że w ostatnich czterech latach dochód narodowy Białorusi wzrósł o jedną trzecią. Białoruś znalazła się wśród najszybciej rozwijających się gospodarek regionu – przed szybko tracącą oddech Polską. Gdyby oprzeć się tylko na tych danych, wpadłoby zaprzestać straszenia Polaków „białoruską drogą”. Zwłaszcza, że Białoruś nie popełniła zbiorowego samobójstwa oddając obcym swój majątek za „bezdurno”.
Wybryk rewolucji
Ze względu na radykalizm reform wykonanych przez prawie pozbawiony kontroli aparat państwa, wytyczony w 1989 r., za rządów Mazowieckiego, scenariusz budowy kapitalizmu ma swe źródła nie tyle w liberalnej myśli co w doktrynie marksowskiej. Jego skutki dla gospodarki są zresztą podobne do tych, które zawsze niosą za sobą marksowskie rewolucje. Mamy przeto w Polsce, dzięki tzw. liberałom, nieznaną nigdzie w Europie Zachodniej aberrację instytucjonalną.
Po pierwsze – wdrożony został swoisty marksowski ideał gospodarki, w której brak jest krajowej klasy kapitalistycznej, a jest tylko robotnicza. Oczywiście, kapitaliści są obecni, tyle że zagraniczni, można rzec z importu, ale niestety nie na takich zasadach jak w przeszłości. W polskiej historii, napływowy element odgrywał zwykle dużą rolę w gospodarce, ale też często ulegał on polonizacji. Teraz nie ma takiej nadziei, gdyż obcy kapitaliści zakładają w Polsce jedynie filie.
Nie ma mowy o zintegrowaniu tych importowanych kapitalistów, choćby w tym sensie, żeby rozwinęli poczucie odpowiedzialności za losy lokalnych robotników. Gdy właściciele nie czują tego rodzaju odpowiedzialności, wtedy robotnicy też nie maja powodu aby być lojalni wobec właścicieli, piania się więc potencjalnie niestabilna sytuacja, którą można opanować tylko przez powszechne ogłupienie albo przez odwołanie się do przemocy, podobnie jak to się działo za komunizmu.
Importowanie kapitalistów to być może łatwiejszy sposób na budowanie kapitalizmu, niż tworzenie własnych kapitalistów, ale jak to bywa z importem, trzeba zań zapłacić. Nawet słono, gdyż majątek sprzedawany jest zagranicy za dziesięć procent wartości, co wydaje się niemożliwością. Nikt nie podważył jednak tego wyliczenia, nie można bowiem wziąć na serio kilku absolutnie urągających podstawowym zasadom akademickiej ekonomii usiłowań (Bugaj 2000; Glikman 2001).
Przekazanie budowanego przez pokolenia majątku za ułamek wartości to tylko wstępny koszt nabycia kapitalistów z importu; do tego dochodzi stały doroczny koszt ich utrzymania. Za psie grosze oddano bowiem obcym inwestorom tytuł do dochodu z kapitału, czyli zysków. Inne źródło finansowania przyrostu majątku, kredyt bankowy, też znalazło się pod kontrolą zagraniczną. Odebrano więc gospodarce nie tylko trwały majątek ale i możliwość jego samodzielnego odtworzenia.
Nie miałoby to tak groźnej wymowy, gdyby motyw maksymalizacji zysku sam z siebie zapewnił, że zagraniczni właściciele polskiej gospodarki zadbają o jej interesy. Tyle, że, odwrotnie niż sobie to wyobrażają tzw. liberałowie, zagraniczni właściciele nie walczą o zyski dla dobra ludzkości. Robią to głównie dla swoich udziałowców, wśród których brakuje niestety polskich akcjonariuszy. Ale też pod naciskiem działających u nich w kraju związków zawodowych, a nie tych polskich.
Dziw bierze, że tzw. liberałowie zapomnieli również o tym, że w kapitalizmie firmy nie świadczą sobie wzajemnych uprzejmości. Kapitalizm to bezwzględna walka ekonomiczna, w której wszystkie firmy kombinują jak się pozbyć pojedynczych konkurentów, możliwie na zawsze. Albo przynajmniej zmusić ich, żeby wzięli na siebie mniej intratne podwykonawstwo. Ta sama reguła dominacji dotyczy całych gospodarek, tyle, że wymaga jednoczesnego działania bardzo wielu firm.
Po drugie – Polakom odebrano nie tylko majątek i zyski, ale, co jest kolejnym pilnie ukrywanym faktem – drastycznie redukowane są funkcje „państwa opiekuńczego”, jak np. bezpłatne szkolnictwo, subsydiowana kultura, czy powszechna opieka zdrowotna. Polska zbudowała, więc nie tylko „niekompletny kapitalizm”, którego nie ma w Europie Zachodniej, ale równie jej nieznany model gospodarki, gdzie działa „niekompletne państwo”; bez normalnych funkcji społecznych.
O wadze świadczonych przez państwo usług najlepiej można się przekonać, jak się spojrzy na to, gdzie płynie strumień inwestycji zagranicznych. Nie płynie on bynajmniej do gospodarek, w których ze względu na szczupłość podatków nie stać państwa na usługi społeczne. Zupełnie odwrotnie, kieruje się on głównie do krajów gdzie te usługi są rozbudowane, w tym do Europy Zachodniej. Jak już zabraknie majątku państwa na sprzedaż, Polska szybko się przekona o tej prawidłowości.
Wycofywanie się państwa w Polsce z różnych opiekuńczych powinności nie idzie przy tym w parze z oddawaniem obywatelom funduszy dotąd wydatkowanych na te usługi. Upadek „opiekuńczego państwa” wynika głównie stąd, że wysychają źródła podatkowe ze strony sektora produkcji. Jak też, ze względu na nasilający się rozrost aparatu administrującego usługami, wykorzystującego swoją pozycję na rzecz windowania własnych pensji oraz pozyskiwania tzw. prowizji. Problemy budżetowe nie są przy tym bez związku z faktem, że polskie państwo bardzo hojnie zwalnia obce firmy z podatków. Co więcej, mimo dwukrotnie wyższej wydajności, sektor zagraniczny od 1996 r. wykazuje straty, gdy resztki sektora państwowego robią zyski. Z tego powodu sektor zagraniczny w ogóle nie płaci podatków od zysku do budżetu. Zmienia to Polskę w dziwny kraj, w którym właściciele kapitału nie płacą podatków, ale płaci go siła robocza – oraz emeryci.
Zdaniem tzw. liberałów, najlepiej byłoby zlikwidować podatek od zysku, który rzekomo zniechęca do inwestycji w środki trwałe, a tym samym pomniejsza liczbę nowych miejsc pracy. Rozumując w ten sposób, trzeba by powiedzieć, że nie powinno się też ściągać podatków od płacy, gdyż zniechęcają one robotników do podejmowania pracy. Idąc dalej tym torem myślenia, powinno się też wyeliminować obecne podatki od świadczeń emerytalnych, bo to przecież zniechęca do życia.
Tzw. liberałowie nie rozumieją, że celem podatków od zysku jest ściągnięcie należności za korzyści jakie osiągają właściciele kapitału z tytułu usług państwa, jak np. dostęp do wyedukowanej siły roboczej. To prawda, że niektóre z tych usług mogliby oni sami finansować, włącznie ze wspieraniem systemu edukacyjnego. Jak dotąd jednak, nikt nie słyszał o tym, żeby obce firmy w Polsce łożyły na szkoły czy uczelnie, choć nie jest im obca taka działalność, ale u siebie w kraju, nie u obcych.
Po trzecie – odzierane z usług socjalnych, polskie społeczeństwo zostaje z gospodarką wyjątkowo podatną na kryzysy produkcji, czyli kryzysogenną. Trudno sobie bowiem wyobrazić, żeby w wyniku niespotykanego pogwałcenia liberalnej ekonomii oraz liberalnej polityki mogła powstać gospodarka odporna na recesje. A więc taka, którą z pełnym rozmysłem skonstruowały po ostatniej wojnie wszystkie kraje Europy Zachodniej wprowadzając państwo do rynkowej gospodarki.
Można było się o tym fakcie przekonać już w latach 1990-1992, kiedy gospodarka wkroczyła w pierwszy ostry „kryzys Balcerowicza”. Prawie nikt z polskich ekonomistów nie potraktował tego załamania jako poważnego ostrzeżenia. Kryzys miał bowiem być społeczną zapłatą za wyrwanie się z komunizmu. Dzisiaj, gdy Polska wchodzi w drugi „kryzys Balcerowicza”, te same kręgi twierdzą, że społeczeństwo dalej czepia się komunizmu, a nowa recesja jest kolejną zasłużoną nauczką.
U podstaw obydwu kryzysów nie leżą wygórowane apetyty lokalnej siły roboczej, gdyż w obydwu przypadkach płace rosły wolniej od wydajności a wydatki społeczne państwa spadały. Kryzysy Balcerowicza nie są oczywiście karą za komunizm, ale konsekwencją podporządkowania gospodarki zagranicznym interesom. Najpierw jeszcze bez silnej obecności kapitałowej, czy właścicielskiej zagranicy, a obecnie dlatego, że większość banków i fabryk jest już zagraniczna.
Dominujący w produkcji sektor zagraniczny importuje bowiem znacznie więcej niż eksportuje, rośnie więc szybko dług zagraniczny a wraz z nim groźba niewypłacalności. W każdej chwili może pojawić się panika finansowa oraz ucieczka tzw. spekulacyjnego pieniądza. I załamanie waluty, z którym kryzys w produkcji staje się nieunikniony. Wszystko to spadnie na barki państwa, ale ono jest zbyt słabe w stosunku do sektora zagranicznego, żeby wymusić na nim adaptację.
Widać to w ostatnich dwu latach, gdy z braku innych możliwości bezradne państwo przyjęło taktykę odsuwania kryzysu przy pomocy kryzysu. Jedynym praktycznym sposobem na obniżenie deficytów handlowych okazało się bowiem spowolnienie wzrostu gospodarki przez obcinanie inwestycji oraz konsumpcji. Trudności zbytu w kraju spowodowały pewien spadek importu i ruszył trochę eksport, obniżył się więc deficyt handlowy, ale zbyt mało by zahamować nasilenie kryzysu.
Główne ośrodki władzy pogodziły się z myślą, że gdy zaczynają się problemy z deficytem wymiany handlowej oraz zadłużeniem, ciężar przystosowania trzeba zwalić na siłę roboczą. Walka z kryzysem odbywa się przy pomocy bezrobocia, tak, że Polska staje się krajem obcego kapitału i lokalnego bezrobocia. Powstaje błędne koło, w którym obcy kapitał wyrzuca na bruk lokalną pracę, oraz, unikając obciążeń podatkowych, odbiera państwu środki na przeciwdziałanie bezrobociu.
Żeby się przekonać dokąd dokładnie zmierza Polska ze swym „niekompletnym kapitalizmem” wystarczy się rozejrzeć po tych krajach rozwijających się, które przez kilka ostatnich lat były chwalone za swe sukcesy, a dzisiaj gnębią je kryzysy. Wystarczy wziąć Argentynę, do niedawna uważaną za wzór dyscypliny finansowej oraz liberalizacji gospodarki. W środku głębokiego kryzysu, Argentyna zbiera teraz słowa nagany za niedostatek finansowej dyscypliny oraz liberalizacji.
Tak jak w obecnej Polsce, pierwszym sygnałem gospodarczego zagrożenia w Argentynie okazało się galopujące zadłużenie zagraniczne oraz deficyty budżetowe. Doszło do tej nierównowagi, mimo że Argentyna od lat stosuje bardziej rygorystyczny niż Polska mechanizm finansowy, w którym obieg pieniądza zależy od podaży dolarów. Nie pomógł też fakt, że Argentyna zdołała przekazać swoje główne banki, oraz monopole (np. telekomunikację, energetykę) w ręce zagraniczne.
Wspomniany mechanizm uzależnienia podaży pieniądza wymusił w 1998 r. spadek produkcji oraz płac, przypominający efekty tzw. schładzania przez Balcerowicza w Polsce. Przez trzy lata płace spadły o jedną piąta, albo o połowę w relacji do wydajności. Tym niemniej, w 2001 r. doszło do ucieczki kapitału i załamania waluty. Argentyna uzyskała prawie kilkanaście miliardów dolarów pomocy, ale najpierw musiała zgodzić się na obniżenie płac o następne piętnaście procent.
Inną lekcją służy Turcja, również do niedawna chwalona jako wzór kraju rozwijającego się, kto wie czy nawet nie przykład cudu gospodarczego. W 2001 r., Turcja też wpadła jednak w potężny kryzys finansowy, z grubsza przypominający scenariusz, który przechodzi gospodarka Argentyny. Kryzys ten tylko w tym roku spowodował dramatyczną dewaluację pieniądza oraz utratę około dwudziestu procent dochodu narodowego, i nie widać dlań szybkiego zakończenia.
Tak jak w Argentynie, upadek gospodarki został zapoczątkowany przez ucieczkę kapitału, głównie spekulacyjnego, ulokowanego na giełdzie i w państwowych papierach. Panikę wywołała jednak nie tylko eskalacja zagranicznych długów czy ostre problemy budżetowe, ale także fatalna sytuacja w bankach, głównie państwowych. Udzieliły one, w sposób korupcyjny, ogromnych tzw. nieściągalnych kredytów, zmuszając państwo do miliardowego oddłużania na barkach podatnika.
Mogłoby się wydawać, że skoro banki polskie są głównie zagraniczne, nie są one podatne na tureckie kłopoty, ale jak dochodzi do kryzysu finansowego, banki prywatne też wpadają w tarapaty. Można sobie łatwo wyobrazić sytuację, w której, z powodu bankructw w przemyśle zagraniczne banki w Polsce wpadają w pochodny własny kryzys. Państwo stanęłoby wtedy przed koniecznością ratowania zagranicznych banków, naturalnie też kosztem krajowego podatnika.
Wyjście awaryjne
Można by pomyśleć, że dziesięć lat psucia systemu gospodarki przez tzw. liberałów to względnie krótki okres, więc nie powinno być trudności z naprawieniem szkód. Niestety, w jakimś sensie Polska znalazła się na dnie swej nowoczesnej historii, gdyż chyba nigdy odruchy moralne nie uległy takiej dramatycznej erozji. Odbicie się od tego dna będzie trudne, gdyż wszystkie możliwe główne wyjścia zostały już zatrzaśnięte, pozostały jedynie bardzo ryzykowne wyjścia awaryjne.
Po pierwsze, wypadałoby zaprzestać odnowionej po upadku komunizmu „negatywnej selekcji”, współodpowiedzialnej za obecne załamanie postaw moralnych. Chodzi o rozmontowanie złożonych mechanizmów doboru, których główne niszczące działanie polega dzisiaj na tym, że wynoszą na wpływowe stanowiska ludzi nastawionych na własne interesy. Natomiast odsuwają od procesu decyzji ludzi, którzy nie zatracili jeszcze poczucia odpowiedzialności za sprawy publiczne.
Negatywna selekcja nie wynika z tego, że – jak twierdzą tzw. liberałowie – pozostałości starszego pokolenia zablokowały dostęp młodszemu pokoleniu. Odwrotnie, wypłynęły teraz na powierzchnię piramidy władzy głównie zastępy młodszych roczników, które wkroczyły w zmiany ustrojowe niekiedy zagubione, a często obojętne na interes publiczny. Wyparli oni starszą generację, ściślej związaną z powojenną odbudową, w której zachowały się silne odruchy społeczne.
W ostatnich latach niestety polskimi rękami dokonano w Polsce takiego samego zabiegu, jaki w Niemczech Wschodnich wykonali po upadku komunizmu Niemcy Zachodni, czyli rozpędzenie całej elity około stu tysięcy wykształconych ludzi w starszym wieku. Nie uczynili tego Niemcy Zachodni u siebie nawet po upadku hitleryzmu, czy Austriacy, gdzie, mimo silnych nastrojów nazistowskich, nie doszło do porachunków, głównie za sprawą Kościoła, przypomnę – katolickiego.
Ludzie z moralnym autorytetem nie uzyskają wpływu na bieg polskiej gospodarki, dopóki nie dojdzie do zmian w mediach, które są strażnikiem „negatywnej selekcji”. Stąd płyną brutalne ataki tzw. liberałów na każdego, kto ośmieli się wyrazić troskę o interes publiczny. Media w Polsce to prawie monopol, głównie zresztą z udziałem zagranicznych koncernów, którym nie zagrażają teraz, tak skuteczne pod koniec komunizmu, tajne powielacze czy zagłuszane radiostacje.
Dochodzi do paradoksalnej sytuacji, w której najważniejsze partie polityczne, nawet z poparciem połowy potencjalnych wyborców, czują się zastraszone przez tzw. liberalnych komentatorów. Żeby uniknąć samosądu mediów, przywództwa tych partii często zmuszane są do mówienia ich głosem. Z tych samych powodów boją się wdać w pewne tematy, gdyż środki przekazu nie chcą, żeby były one otwarcie poruszane – takie na przykład jak kwestia pól darmowej wyprzedaży.
Pozytywna selekcja nie jest więc możliwa bez demonopolizacji mediów wzorem Unii Europejskiej, gdzie tytułom prasowym czy stacjom nadawczym wolno działać tylko na wyznaczonym terenie mając określony niewielki udział w dochodach reklamowych. Odpowiednio, zagraniczne koncerny mogłyby posiadać tylko niskie udziały w prasie, a zwłaszcza w telewizji. Nadwyżkowe udziały uległyby obligatoryjnemu odsprzedaniu krajowym inwestorom, najlepiej np. głównym partiom.
Po drugie – wyłącznym celem dalszej prywatyzacji musi się wreszcie stać tworzenie rodzimej klasy kapitalistycznej, tak by krajowa własność stała się dominująca, zwłaszcza w bankach. Dlatego należałoby od zaraz zatrzymać jakąkolwiek sprzedaż majątku w ręce zagraniczne, nie licząc zakupów w ramach niskich pułapów dla ogółu obcych akcji. W tym samym czasie powinno się wreszcie uruchomić ułatwienia finansowe, w tym ulgowe linie kredytowe, dla nabywców krajowych.
Wybór między krajowym z zagranicznym nabywcą należy wyłącznie do polskiego rządu, w każdym razie nie ma w tej sprawie żadnych wiążących ustaleń z Unią. Powoływanie się przez tzw. liberałów na jakieś decyzje w tej sprawie jest kłamstwem, o czym można się było przekonać, gdy zapadła sejmowa uchwała, że ostatnie dwa polskie banki mają być sprzedane krajowym inwestorom. Nawet jednym słowem unijni biurokraci nie skomentowali tej suwerennej polskiej decyzji.
Dla zwiększenia stanu posiadania własnej klasy kapitalistycznej, niezbędna jest też dokładna weryfikacja ważniejszych umów prywatyzacyjnych z punktu widzenia ich zgodności z prawem. W przypadku stwierdzenia sztucznie zaniżonych cen powinno się zadbać o uzyskanie finansowych rekompensat. W skrajnych przypadkach, należałoby zakwestionować całe umowy prywatyzacyjne oraz przekazać majątek do puli zarezerwowanej wyłącznie dla krajowych inwestorów.
Można oczekiwać, że zagraniczni właściciele zechcą odwołać się do unijnych władz w przypadku rewizji umów kupna majątku. Jest jednak mało prawdopodobne, żeby unijne władze zdołały dowieść poprawności wycen, na pewno nie na bazie porównań z cenami, jakie uzyskano ze sprzedaży podobnych fabryk czy banków na terenach unijnych. Równie nieprawdopodobne jest by stanęły one w obronie transakcji, które są ewidentnie oparte na manipulacjach cenowych.
Nie wystarczy zadbać o to, żeby jak najwięcej majątku trafiło do krajowych kapitalistów, gdyż żadne środki, poza wtórną nacjonalizacją, nie są w stanie doprowadzić do szybkiego przywrócenia kontroli nad bankami i przemysłem. Trzeba się więc pogodzić na pewien przynajmniej czas z tym faktem, ale jednocześnie podjąć wszystkie legalne kroki, żeby zapewnić, że sektor zagraniczny będzie działał w sposób mniej szkodliwy dla polskiej gospodarki niż to dzieje się obecnie.
Sektor zagraniczny działa jak tzw. „szara strefa”, na wzór tej z komunizmu, tyle, że na nieporównywalnie większą skalę no i prawie bez nadzoru. Można nad nią zapanować tylko przy pomocy bezpośrednich ingerencji państwa, jak na przykład szacunkowej wyceny należności podatkowych czy obligatoryjnych taryf płacowych. Trzeba się liczyć, że takie kroki mogą wywołać nieprzychylną reakcję ze strony Unii, tyle, że na jej terenie szara strefa działa na nieporównywalnie mniejszą skalę.
Po trzecie – odbudowa krajowej własności wymaga nowego podejścia do integracji z Unią Europejską, tak by państwo polskie uzyskało niezbędną swobodę działania. Sam w sobie akt przystąpienia nie rozwiąże niezwykle złożonych problemów gospodarczych Polski. Mogą one być łatwiej rozwiązane jeśli polska strona, w twardych negocjacjach, uzyska odpowiednie warunki. Z pewnością nic dobrego nie da dalsza taktyka oddawania prawie wszystkiego bez żadnej walki.
Największym chyba oskarżeniem dotychczasowej taktyki, a zarazem dowodem rozkładu państwa, jest fakt, że najbardziej dzisiaj zagrożone sektory – rolnictwo, metalurgia i górnictwo – zostały w 1990 r. zidentyfikowane przez ekonomistów Unii jako największe konkurencyjne zagrożenie dla jej własnych producentów. Zamiast wzorem unijnych rządów wesprzeć te ważne dziedziny państwo pozwala na ich uwiąd zgodnie z unijnymi programami tzw. restrukturalizacji.
Gdzie się nie obejrzeć widać podobnie szkodliwą niemożność, tak, że jedynym rozsądnym wyjściem staje się chwilowe zamrożenie dalszych negocjacji. W każdym razie nie ma większego sensu, żeby strona polska brała się do realizacji jakichkolwiek nowych postanowień dopóki nie uzyska pełnoprawnego członkostwa. Wystarczy jeśli będą trwały przygotowania jednolitych dokumentów prawnych na wypadek gdyby ostatecznie zapadła korzystna dla Polski decyzja w sprawie przyjęcia.
Nastroje w sprawie przyjęcia Polski uległy w Unii ochłodzeniu z powodu obaw, które będzie Polsce trudno szybko rozwiać. Nie chodzi bowiem o fakt, że jej gospodarka jest mało rynkowa, bo nie jest, ale, że ma zbyt mało państwa, co jest prawdą. Na niewiele więc przyda się hurtowe tłumaczenie ustaw oraz branie kolejnych zobowiązań, gdyż nie naprawią państwa. Mogą się tylko źle odbić na państwie, zwłaszcza, że te zobowiązania zapadają często zgodnie z logiką korupcji, a nie ekonomii.
Przez odłożenie członkostwa nie tylko, że odciąży się z dodatkowej pracy bardzo słabowite państwo, ale zyska ono możność przenegocjowania lub anulowania ustaleń, które obecnie niszczą jej gospodarkę. Z pewnością państwo powinno odzyskać prawo ustalania ochronnych ceł oraz ilościowych ograniczeń np. w postaci udziałów importu w łącznej sprzedaży pewnych produktów. Musi mieć również prawo subsydiowania polskich produktów na własnych warunkach.
Nie jest dopuszczalne, żeby zacofana polska gospodarka nie mogła liczyć ani na swoje państwo, ani na władze unijne, gdyż kraje członkowskie coraz ostrzej stawiają warunek, żeby z chwilą akcesji Polska zrezygnowała z unijnej pomocy, między innymi rolnej. Z krajów-kandydatów Czechy oraz Estonia, gdzie rolnictwo jest relatywnie małe, poszły na takie ustępstwa. Stan gospodarki Polski przemawia jednak przeciwko podobnym ustępstwom wobec Unii.
Szukając dróg wyjścia, Polska mogłaby się sporo nauczyć od różnych krajów członkowskich Unii, w tym między innymi od Austrii, zwłaszcza jeśli chodzi o stosunki z Unią. Nie jest bowiem tak, że wszyscy jej członkowie za każda cenę gotowi są pielęgnować więzi z Unią. Austria dowodzi, że interesy władz kraju nie zawsze są zgodne z interesem unijnych władz, oraz że gdy dochodzi między nimi do ostrej kolizji, interes narodowy bierze górę nad interesem ponadnarodowym.
Głównym powodem niezadowolenia Austriaków jest fakt, że władze Unii zbytnio ingerują w sprawy ich kraju, tak jakby był krajem drugiej klasy. Dowodem tego stał się dla nich chociażby fakt, że Austria została poddana przez Unię niesłychanym atakom potępienia oraz sankcjom, gdy niedawno demokratycznie wybrała „zły” rząd, wyrażający obawy przed dyktowanym przez władze unijne otwarciem granic dla emigrantów, jako zagrożeniem dla tożsamości Austriaków.
Dążenie do zachowania niezależności wykracza zresztą poza przynależność do Unii, dotyczy też ewentualnego członkostwa Austrii w Pakcie Atlantyckim. Od dawna nieprzychylne stanowisko Austriaków wobec ich udziału w tym wojskowym sojuszu uległo pogłębieniu. Oburzenie wywołał niedawny atak bloku, z powietrza, na równie małą Serbię. Trzy czwarte Austriaków uznało, że ich kraj nie ma nic do robienia w tym bloku militarnym, że lepiej jak pozostaną neutralni.
Innym przejawem tego, że kraje członkowskie dbają o swoją niezależność w ramach Unii jest postępowanie Danii. Właśnie niedawno, w obawie przed nadmierną ingerencją, wyborcy zdecydowali, że Dania bezterminowo odłoży decyzje w sprawie oczekiwanego przez władze Unii przyjęcia wspólnego pieniądza oraz centralnego banku. Duńscy przeciwnicy tej fazy integracji, zwłaszcza farmerzy, wygrali referendum, mimo niedostatku funduszy i bez wsparcia ze strony rządu.
Podobnie jak Austria, przywiązana do tradycyjnego, rodzinnego rolnictwa Dania, ze zgrozą spogląda, jak biurokracja Unii forsuje przepisy w sprawie swobodnego dostępu cudzoziemców do ziemi. Na oczach Danii rozgrywa się też kolejna unijna plaga, której wynikiem jest masowa rzeź zakażonych zwierząt, w tym w Niemczech. Gdyby nie stały upór Danii wobec narzucanego przez Unię „naukowego” modelu rolnictwa, jej konkurencyjne rolnictwo też dopadałyby te ciężkie plagi.
Danii, ale też Austrii, chodzi jednak nie tyle o stosunki z całą Unią, co raczej z jej główną potęgą – sąsiednimi Niemcami. Obawiają się ich dominacji, tak jak Portugalczycy, którzy opierają się różnym unijnym presjom z obawy przed ekspansywną Hiszpanią. Czy jak Finowie, ostrożni z panującą przez wieki Szwecją. Nie mylą się, gdyż historia ma to do siebie, że dominacja łatwo wraca. Widać pewne ludzkie pasje są wieczne, a siły zła mogą być przynajmniej tak przemożne jak siły dobra.
ZAŁĄCZNIKI
Załącznik l
Udział obcego kapitału w przemyśle oraz bankach, 2000 (w procentach)
Kraj Przemysł Banki Sektor publiczny
bankowy

Europa Wschodnia
Polska 35-40 75 20
Chorwacja – – 85 10
Czechy 35 65 30
Estonia 60 80 15
Węgry 75 70 10
Słowacja 25 40 40
Słowenia 15 10 60
Ameryka Łacińska
Argentyna – 40 20
Brazylia 15 38
Chile 35
Wenezuela 55 5
Europa Zachodnia
Austria 30 4 35
Dania 15 7 –
Francja 25 12 –
Hiszpania 25 13 20
Irlandia 50 55 –
Niemcy 13 6 40
Norwegia 11 7 55
Portugalia 23 15 30
Ameryka Północna
Kanada 50 7
Meksyk – 18 30
Stany Zjednoczone 18 11 –
Azja Południowa
Japonia 3 2 15
Malezja – 17 42
Korea Południowa – 5 16
Taiwan – 4 57
Załącznik 2
Źródło: Poznański (2001) 142
A. Informacje wyjściowe
1. Dochód narodowy – globalny
2. Globalne roczne oszczędności
3. Wpływy z prywatyzacji (Całość kapitału – banki/przemysł) 50 10 10-12 160 32 18-23 B.
Wycena kapitału. 1. Współczynnik kapitałochłonności (ułamek)
2. Dochód narodowy – banki/przemysł
3. Realna wartość kapitału – banki/przemysł 3/1-4/1 25 75-100 3/1-4/1 80 240-360
C. Głębokość dyskonta 1. Realna wartość kapitału 2. Wpływy z prywatyzacji 3. Relacja wpływów do wyceny 75-100 10-12 16-19% 240-360 18-23 7-9%
D. Zapotrzebowanie na oszczędności
1. Realna wartość kapitału
2. Roczne oszczędności (50% albo 100%)
3. Wymagany okres oszczędzania (lata) 75-100 5-10 7-20 240-360 16-32 15-22
E. Straty spowodowane dyskontem
1. Procent straty (wartość/wycena)
2. Strata w kapitale – banki/przemysł
3. Roczna strata dochodu narodowego 3.1
Współczynnik kapitałochłonności = 3/1 3.2
Współczynnik kapitałochłonności = 4/1 81-84% 60-84 20-28 15-21 91-93% 218-312 72-104 54-78
Źródło: obliczenia własne
Załącznik 3
Porównanie dwóch dekad: Gierka oraz Balcerowicza
1. Wskaźniki makroekonomiczne Dekada Gierka Balcerowicza
(1970-1979) (1990-1999)
1.1 Wzrost dochodu narodowego (indeks) 170 120 (1970=100,1979; 1989=100, 1999)
1.2 Udział inwestycji w dochodzie (%) 28-30 20
1.3 Wzrost majątku trwałego (indeks) 165 123 (1970=100, 1979;1989=100, 1999)
1.4 Dług zagraniczny brutto (mld US $ ) 24 58
1.5 Deficyt jako procent eksportu (w %) 47 36 (1971-1978, 1991-1998)
1.6 Liczba nowych miejsc pracy (mln) 2,1 -2,1
1.7 Ogólna liczba ludzi bez pracy (mln) 0.5 4.4 w tym „ukryte” bezrobocie (mln) 0.5 2.1 2.

Wskaźniki mikroekonomiczne

2.1 Budownictwo mieszkaniowe 23,3 8.5 (liczba mieszkań na tyś osób)
2.2 Spożycie mięsa i przetworów 69 57 (kg na osobę)
2.3 Spożycie mleka (kg na osobę) 262 194
2.4 Spożycie masła (kg na osobę) 8,9 4/.3
2.5 Zakup książek (na tyś. osób) 4136 2425
2.6 Przejazdy kolejowe 1302 667
2.7 Przyrost liczby samochody w użyciu 52 65 (na tys. osób) (1970-1980, 1990-1999)
Źródło: Rocznik Statystyczny GUS, Warszawa, 1999
Załącznik 4
Kryzys gospodarczy w Europie Wschodniej, 1989-1999 Indeksy, 1989=100
Kraj 1980 1989 Najniższy punkt 1999 a/ dochód narodowy w wielkościach realnych Bułgaria 76.2 100.0 66.6 (1997) 70.7 Czechy 93.2 100.0 86.9 (1993) 95.3 Węgry 86.3 100.0 81.9 (1993) 99.4 Niemcy Wsch. 100.0 68.3 (1991) 98.5 Polska 91.1 100.0 82.2 (1991) 121.8 Rumunia 88.5 100.0 75.0 (1992) 75.8 Słowacja 94.8 100.0 75.1 (1993) 101.7 Słowenia 98.9 100.0 79.1 (1992) 105.3 Białoruś 65.7 100.0 63.4 (1995) 81.4 Estonia 74.5 100.0 63.7 (1994) 78.3 Litwa 68.5 100.0 51.0 (1995) 59.6 Rosja 78.1 100.0 58.2 (1996) 57.6 Ukraina 75.0 100.0 39.3 (1999) 39.3 b/ produkcja przemysłowa w wielkościach realnych Bułgaria 71.3 100.0 40.8 (1999) 40.8 Czechy 81.5 100.0 66.1 (1993) 76.9 Węgry 92.9 100.0 66.9 (1992) 113.9 Niemcy Wsch. 75.2 100.0 37.0 (1991) 55.3 Polska 86.3 100.0 69.7 (1991) 122.4 Rumunia 76.9 100.0 42.7 (1999) 42.7 Słowacja 76.7 100.0 63.6 (1993) 76.4 Słowenia 90.3 100.0 66.1 (1993) 75.6 Białoruś 61.1 100.0 60.3 (1995) 91.6 Estonia 78.5 100.0 47.1(1994) 55.7 Litwa 72.5 100.0 38.7 (1995) 43.6 Rosja 74.4 100.0 46.0 (1998) 49.7 Ukraina 72.6 100.0 49.6 (1997) 51.3 c/ wskaźnik ogólnego poziomu zatrudnienia Bułgaria 100.0 100.0 72.2 (1998) – Czechy 95.3 100.0 89.7 (1993) 90.2 Węgry 104.2 100.0 69.8 (1997) 72.9 Polska 102.0 100.0 84.3 (1993) 92.9 Rumunia 94.6 100.0 80.5 (1999) 80.5 Słowacja 90.8 100.0 81.8 (1999) 81.8 Słowenia 84.0 100.0 78.6 (1996) 80.2 Białoruś 95.4 100.0 84.0 (1996) 86.0 Estonia 97.9 100.0 76.4 (1999) 76.4 Litwa 97.0 100.0 72.3 (1996) 74.1 Rosja 96.9 100.0 84.2 (1998) 85.0 Ukrainę 99.6 100.0 86.5 (1999) 86.5
Źródło: Economic Survey of Europe, Nr. l, Genewa: United Nations, 2000
LITERATURA
Balcerowicz Leszek, Wolność i rozwój. Ekonomia Wolnego Rynku, Kraków: Znak, 1995
Balcerowicz Leszek, Socjalizm, Kapitalizm, Transformacja, Warszawa:
Wydawnictwo Naukowe PWN, 1997
Balcerowicz Leszek, Obrona kosztownej utopii, „Gazeta Wyborcza”, luty 2000
Berend lvan, The Historical Evolution of Eastern Europe as a Region, „International Organization”, rocznik 40, numer 2, 1986
Berend lvan i Ranki Gyorgy, East Central Europe in the 19th and 20th Centuries,
Budapeszt: Akademiai Kiado, 1977
Bugaj Ryszard, Postkomunizm z Ameryki, „Gazeta Wyborcza”, czerwiec 2000
Glikman Paweł, A jednak się opłaca, „Rzeczpospolita”, marzec 2001
Hayek Friedrich, The Road to Serfdom, Chicago: University of Chicago Press, 1944
Hayek Friedrich, The Fatal Conceit. The Errors of Socialism, Chicago: University of Chicago Press, 1988
Hirschman Albert, National Power and the Structure of Foreign Trade, Berkeley: University of California Press, 1945
Hofheinz Paul, Yes, You Can Win in Eastern Europe, „Fortune”, maj, 1994
Janos Andrew, From Soviet Empire to Western Hegemony, „Eastern European Politics and Society”, rocznik 15, numer 2, 2001
Jowitt Kenneth, The New World Disorder: The Leninist Extinction, Berkeley: California University Press, 1992
Jurgs Michael, Die Treuhandler. Wie Helden und Halunken die DDR verkaufen, Munich: List, 1997
Kołakowski Leszek,: Mind and Body: Ideology and Economy in the Collapse of Communism, Poznański Kazimierz Z., praca zbiorowa, „Constructing Capitalism”, Boulder: Westview Press, 1992
Kołodko Grzegorz, Od szoku do terapii. Ekonomia polityczna transformacji, Warszawa: Poltext, 1999
Kornai Janos, The Road to Free Economy: Shifting from a Socialist System, New York: Norton & Norton, 1991
Kornai Janos, Post-socialist Transition: An Overall Survey, „European
Review”, rocznik l, numer l, 1993
Landau Zbigniew i Tomaszewski Jerzy, Gospodarka Polski międzywojennej, 1918-1938, Warszawa: Książka i Wiedza, 1967
Lewandowski Janusz, wypowiedź na marginesie „Jeżeli jest tak źle, to dlaczego jest tak dobrze”, wywiad „Gazety Wyborczej” z Kazimierzem Z. Poznańskim, 2000 (niedrukowany)
Łagowski Bugusław, Liberalna kontrrewolucja, Warszawa: Centrum im. Adama Smitha, 1994
Marrese Michael and Jan Vanous, Soviet Subsidization of Trade with Eastern Europe, Berkeley: Institute of International Studies, 1983
Mises Ludwig, Socialism. An Economic and Sociological Analysis,
New Haven: Yale University Press, 1951
Moisi Dominique, Personal View: Plus ca change…, „Financial Times”, luty 22, 1999
Murrell Peter, Evolutionary and Radical Approaches to Economic Reform, „Economics of Planning”, rocznik 25, numer l, 1992
Nieckarz Stanisław, Polskie banki czy banki w Polsce, „Prawo i Gospodarka”, luty 20, 2000
Offe Claus, Varieties of Transition. The East European and East German Experience, Cambridge: The MIT Press, 1997
Podkaminer Leon, Sustainability of Poland’s „Import-Led” Growth,
The Vienna Institute Monthly Report, numer. 4, 2000
Popper Karl, 1962, The Open Society and Its Enemies, Princeton:
Princeton University Press (first edition, 1943)
Poznański Kazimierz Z., Technology, Competition and the Soviet Bloc in the World Market, University of California – Berkeley, Institute of International Studies, 1987
Poznański Kazimierz Z., Opportunity Cost in Soviet Trade with Eastern Europe: Discussion of Methodology and New Evidence, „Soviet Studies”, rocznik. XL, numer 2, 1988
Poznański Kazimierz Z., An Interpretation of Communist Decay: The Role of Evolutionary Mechanisms, „Communist and Post-Communist Studies”, rocznik 26, numer l, 1993
Poznański Kazimierz Z., Poland’s Protracted Transition: Institutional
Change and Economic Growth 1970-1994, Cambridge Mass.:
Cambridge University Press, 1996
Poznański Kazimierz Z., Transformat/on as Privatization and Privatization as Expropriation: Patterns of Systemic Change in Eastern Europe, Seattle: University of Washington (niepublikowany rękopis), 1999
Poznański Kazimierz Z., The Morals of Transition: Decline of Public Interest and Runaway Reforms in Eastern Europe, [w:] Antohi Sorin i Vladimir Tismaneanu, praca zbiorowa, Between Past and Future. The Revolutions of 1989 and their Aftemath, Budapest: Central European University Press, 2000
Poznański Kazimierz Z., Ownership Structure and External Sector in Poland, New York: United Nations, Maj, 2001 (niepublikowany materiał)
Rosati Dariusz, Polska droga do rynku, PWE, Warszawa, 1998
Rutkowski Józef, Wielki szwindel, „Trybuna”, maj 2001
Sachs Jeffrey, Poland’s Jump to the Market Economy, Cambridge, Mass.: The MIT Press, 1993
Schumpeter Joseph, Capitalism, Socialism and Democracy, New York: Harper and Row, 1942
Sinn Gerlinde i Hans-Werner Sinn, Jumpstart. The Economic Unification of Germany, Cambridge: The MIT Press, 1992
Soros George, The Crisis of Global Capitalism: Open Society Endagered, New York: Public Affairs, 1999
Staniszkis Jadwiga, Political Capitalism in Poland, „East European Politics and Societies”, rocznik 4, numer 2, 1992
________________________________________
Tekst opublikowany za zgoda prof. Kazimierza Poznańskiego
copyright © 2003 Kazimierz Poznański

W Monako ukazała się właśnie ostatnia książka zmarłego we wrześniu 2005 roku Władimira Wołkowa,
francuskiego pisarza pochodzenia rosyjskiego i specjalisty od „medialnej manipulacji świadomością”, poświęcona
jego uwagom na temat dezinformacji. Wołkow znany jest w Polsce ze swej powieści „Montaż”, wydanej u nas po
raz pierwszy oficjalnie dopiero w ubiegłym roku. „Montaż” opowiadał o metodach dezinformacji stosowanych
przez KGB celem wpływania na opinię publiczną Zachodu, w tym o posługiwaniu się dysydentami świadomie
współpracującymi z sowiecką bezpieką. Książka była uważana przez michnikowszczyznę za niebezpieczną do
tego stopnia, iż Adam Zagajewski ukrywał, że byłjej tłumaczem, a egzemplarze „Montażu” wydanego w
Londynie przez Polonię Book Fund znikały z bibliotek publicznych i prywatnych, by „niebezpieczne treści” nie
dotarły do Polaków.
W tym roku wydano w języku polskim inną znaną powieść Wołkowa, „Werbunek”, poświęconą próbie
przewerbowania oficera KGB.
W opublikowanej teraz „Dezinformacji widzianej ze Wschodu” Wołkow omawia książkę sowieckorosyjskiego
politologa Siergieja Kara-Murzy „Manipulowanie świadomością”, wydaną w Moskwie w 2003 r.
Wołkow pomija tezę autora, jakoby twórcy pieriestrojki wykorzystali dezinformację do zlikwidowania
komunizmu, i koncentruje się na charakterze i oddziaływaniu manipulacji za pośrednictwem mediów.
Wołkow był i pozostał „zoologicznym antykomunistą”, ale likwidacja imperium sowieckiego i powrót Rosji
w postkomunistycznej formie spowodowały, że jego zachwyt dla tradycyjnego nacjonalizmu rosyjskiego
radykalnie wpłynął na widzenie świata przez pisarza, który uważa się za zachodniego Rosjanina.

Dlatego Wołkow wykorzystał swoją książkę do krytykowania Stanów Zjednoczonych i popierania wszystkich tez
propagandy putinowskiej, np. w sprawie Czeczenii, Serbii, wojny w Iraku, niepodległości Ukrainy i wielu innych.
Raz autor posunął się nawet do porównania skazania Ericha Honeckera według prawa „innego państwa”, czyli
RFN, do ewentualnego porwania Clintona z Waszyngtonu i osądzenia go w Arabii Saudyjskiej. Dał tym samym
doskonały przykład manipulacji, bowiem NRD nie było żadnym „innym państwem”, tylko sowiecką kolonią, zaś
Honnecker funkcjonariuszem władz okupacyjnych, a jedynym państwem niemieckim była Republika Federalna,
podczas gdy Arabia Saudyjska jest niepodległą ojczyzną swoich mieszkańców.
Tak więc ocena tego, co jest, a co nie jest dezinformacją, zależy od poglądów dwu wymienionych
teoretyków.

Te ideologiczne zarzuty pod adresem uwag Wołkowa nie przekreślają jednak wartości
„Dezinformacji widzianej ze Wschodu”, gdy omawia metody dezinformacji, warunki jej skuteczności i obrony
przed nimi.

Dezinformacja była bronią sowiecką przejętą od myśliciela chińskiego Sun Tzu, autora „Sztuki wojny” (V w.
p. Chr.), a obecnie jest, zdaniem Wołkowa, masowo stosowana przez media społeczeństw postindustrialnych
uzależnionych od telewizji, w których manipulowanie świadomością stało się technologią panowania. Normalnie
wydarzenie tworzy informacje, natomiast z dezinformacją mamy do czynienia wtedy, gdy zależność jest
odwrotna; informacja tworzy wydarzenie w świadomości manipulowanego „ludu”.
Dezinformacji nie należy mylić z kłamstwem czy propagandą.

Kara- -Murza, który woli posługiwać się terminem „manipulowanie świadomością”, definiuje ją jako narzędzie narzucania swojej woli ludziom poprzez programowanie ich zachowania w drodze oddziaływania duchowego. Dezinformacja zawsze jest w służbie„porządku światowego”, a posługujący się nią chce tego, co uważa za nasze dobro, np. III RP, rządy Kwaśniewskiego, Mazowieckiego i Geremka jako stan najwyższego szczęścia dla Polaków.
Sens manipulowania świadomością polega nie na przymusie, lecz na przeniknięciu do duszy, do
podświadomości, i sprawieniu, że manipulowany będzie chciał tego co my chcemy, by pragnął. By dominować
nad ludźmi, najpierw trzeba zapanować nad ich świadomością. W ten sposób rodzi się, zdaniem Wołkowa, miękki
totalitaryzm. Manipulowanie świadomością pozbawia więc jednostkę wolności skuteczniej niż przymus
bezpośredni, i to bezboleśnie, co jest jednak postępem. Każdy przecież wolałby być manipulowany przez Lisa za
pomocą programu „Co z tą Polską” niż torturowanym przez Lunę Brystygierową.

Warunki skuteczności
Człowieka bezbronnym wobec manipulacji czyni bałagan w myśleniu. Jeśli zmusi się go, by wątpił w
stabilne prawdy życiowe, jeśli wyłączy się „zdrowy rozsądek”, w czym pomagają nam media, zwłaszcza
telewizja, jednostka staje się bezbronna i w rezultacie jej ambicją jest tylko myślenie tak, jak myślą inne osoby,
które z kolej myślą tylko to, co nakazują im media.
Warunkiem skuteczności manipulowania świadomością jest wykorzenienie, odrzucenie przeszłości, tradycji.
Człowiek pozbawiony swojego naturalnego środowiska, bez swojej grupy, rodziny, ojczyzny i historycznych
więzi, który odrzucił tradycyjne bariery kulturowe, wyeliminował wszystkie zakazy i tabu właściwe
społeczeństwu tradycyjnemu i w to miejsce stworzył etykę jedyną i uniwersalną, staje się bezsilny wobec
dezinformacji.
Człowiek jest więźniem języka, którym się posługuje, ale słowa nie mają już swego właściwego sensu, lecz
taki, jaki się im nadaje w danym momencie, np. okazuje się, że system stalinowski to taki, w którym
„represjonowany” Kaczmarek urządza konferencję prasową przed siedzibą premiera. Stąd Wołkow rozróżnia
język tradycyjny i język stworzony przez społeczeństwo przemysłowe, przejęty przez ideologię i
rozpowszechniany przez prasę, radio, a zwłaszcza telewizję.

Słowa klucze, jak demokracja, tolerancja, pluralizm, służą w nim za wytrychy, by przeniknąć do opiniotwórczej części społeczeństwa. Pojawienie się języka telewizyjnego spowodowało głęboki kryzys wartości, ponieważ mowa jest ściśle związana z ich systemem.
We Francji po 1968 r. kulturę humanistyczną zastąpiono kulturą-mozaiką, czyli kulturą wybiórczą,
fragmentaryczną, pozbawioną ducha syntezy, oderwaną od wartości i tradycji, niszcząc w ten sposób tradycyjny
system uniwersytecki. Nowe uniwersytety tworzą„proletariat myśli”, łatwo poddający się manipulowaniu przez
oligarchię reprodukującą się przez dziedziczenie i kooptację. By przekonać się o prawdziwości tej tezy wystarczy
sprawdzić, gdzie pracują dzieci czołowych ludzi „Wybiórczej” i „Polityki”. Nowa szkoła nie czyni człowieka
zdolnym do refleksji i służby Ojczyźnie, ale wychowuje poprawnego obywatela i konsumenta. Dlatego
manipulanci, jeśli chcą byś skuteczni, muszą opanować szkołę i media.

Techniki Zdaniem Kara-Murzy i Wołkowa obecne metody dezinformacji polegają na adaptacji technik reklamowych
do polityki. Ich podstawą jest zjawisko asocjacji; konsument kupuje samochód, ponieważ podświadomie żywi
nadzieję, że dostanie dodatkowo piękną dziewczynę, która go reklamuje. W ten sam sposób dezinformator
„sprzedaje” idee, stara się przy tym oddziaływać na niskie instynkty „konsumenta”.
Kandydata lub program rzuca się na rynek jak pachnące mydełko, przesłanie polityczne podaje się na
przemian z neutralnym przesłaniem reklamowym, w ten sposób pierwsze nadaje powagi drugiemu.
Wołkow wymienia siedem podstawowych technik manipulowania świadomością.

Słowo
Przeciwnikowi trzeba nakleić etykietkę, określić go np. jako stalinistę, faszystę, inkwizytora polującego na
czarownice. Musi on wtedy starać się pozbyć tej etykietki, tłumaczyć, że nie jest stalinistą czy inkwizytorem, a
jeśli polityk nie ma dostępu do mediów, już jest załatwiony.

Liczba
Klasycznym przykładem jest podawanie liczebności demonstracji; podczas gdy policja ocenia jej
uczestników na 500, media na 5 tysięcy i wystarczająco często powtarzają, by ta „informacja” pozostała w głowie
słuchacza.

Powtarzanie
Sposobem najskuteczniejszym jest stałe powtarzanie jakiejś tezy. Łącząc często twierdzenia z ideami
nieprawdziwymi tworzymy złudzenie logicznego łańcucha, np. Polska przeżywa chaos i pogrąża się w kryzysie
nieznanym demokracjom zachodnim. Podstawą jest tu wiara, a nie analiza, gdyż jak pisał komunistyczny teoretyk
Gramsci, masy mogą przyjąć filozofię tylko w formie wiary.

Hałas
Artykuły, audycje, programy pozbawione jakichkolwiek treści są ważnym instrumentem. Ich rola polega
jednak nie na oddziaływaniu, ale na zajmowaniu miejsca. Im więcej ble, ble, tym mniej miejsca dla rzeczowych
informacji.

Cliché
Chodzi o wykorzystanie schematu znanego społeczeństwu. W państwach postkomunistycznych ludzie są
przyzwyczajeni, że władza podsłuchuje i szpieguje, ponieważ takie było ich doświadczenie. Wystarczy więc
wykorzystać to przekonanie do opisu nowej sytuacji, którą chcemy skompromitować. Wrzask obecnej opozycji o
masowych podsłuchach ma na celu wykorzystanie tego doświadczenia i spowodowanie asocjacji w umyśle
społeczeństwa obecnego rządu z dawnym, komunistycznym.

Obraz
Najprostszą metodą jest zestawianie negatywnych zdjęć z tekstem na temat osoby lub instytucji, którą
chcemy skompromitować. Bardziej wyrafinowana technika to np. pokazywanie trików filmowych. Klasycznym
przykładem jest tu reportaż przedstawiający wiele trupów, rzekomych demonstrantów zastrzelonych w
Timiszoarze przez ludzi Ceausescu, a w rzeczywistości ciał osób zmarłych z przyczyn naturalnych w szpitalach i
zebranych z prosektoriów.

Triki
Wołkow przytacza klasyczny już przykład. Dziennikarz pyta przybyłego do USA papieża o jego stosunek do
domów publicznych. To u was one są? – dziwi się papież. Następnego dnia gazety donoszą, że papież chciał się
przede wszystkim dowiedzieć, czy w Ameryce są domy publiczne.
Media przestały być instrumentami informacji, lecz stały się narzędziami ideologii – podsumowuje Wołkow.
Przekazują nie wiadomości, lecz idee, które wnikają do naszej świadomości wbrew naszej woli.

Obrona
Jak bronić się przed manipulacją osaczającą nas z mediów? Zdaniem Wołkowa dobrze jest od czasu do czasu
wyłączyć telewizor na dwa tygodnie, a wówczas zdrowy rozsądek powróci. Trzeba szanować tradycję i
przeszłość, nawiązywać do niej i czerpać z literatury klasycznej swego narodu zamiast pogrążać się w
nowomowie wtłaczanych nam bestsellerów. W głowie należy zawsze mieć interes własny, swoich potomków i
interes narodu oraz pytać, jaki jest interes tego, który do nas mówi, lub interes jego patrona. A najważniejsze to
myśleć, odrzucić język, terminologię, koncepcje manipulatora i unikać wszystkich kategorii ideologicznych. Nie
wolno nam przyjmować narzuconej płaszczyzny konfrontacji.
Trzeba zachować przede wszystkim ostrożność przed powtarzaniem clichés. Gdy dziennikarz zamiast całego
problemu przedstawia nam jedynie jego fragment, gdy zaczyna grać na uczuciach, powinna zapalać się nam w
głowie czerwona lampka. Szczególnie niebezpieczny jest brak dialogu, ale też sztuczny okrągły stół z
wyreżyserowaną spontanicznością. Klasycznym przykładem takiej operacji jest cotygodniowa „Puszka
Paradowskiej” w Superstacji, gdzie reprezentanci prawicy mają zadanie ułatwiać propagandę kolegom z lewicy w
otoczce sztucznego pluralizmu.

Vladimir Volkoff jest jednym z głównych publicystów piszących o dezinformacji. Badaniu tej metody
propagandy poświęcił Volkoff wiele lat życia, czego owocem były m.in. wydane w Polsce książki „Montaż” i
„Dezinformacja: oręż wojny”. W 1999 roku opublikował dzieło pt. „Traktat o dezinformacji. Od Konia
Trojańskiego do internetu” będące podsumowaniem jego dotychczasowych obserwacji w tej dziedzinie.
Pragnąłbym przedstawić polskiemu czytelnikowi podstawowe pojęcia używane w dezinformacji oraz główne
metody prowadzenia operacji dezinformacyjnych. W następnych odcinkach zajmę się innymi tematami podjętymi
przez Volkoffa w tej książce.

Klient
Każda operacja dezinformacyjna ma swojego klienta, to znaczy osobę lub grupę, która na tej operacji
zyskuje, podczas gdy jej przeciwnicy tracą. Najczęściej jest to firma komercyjna, państwo, partia lub frakcja
polityczna, czy nawet pojedynczy polityk albo biznesmen. W historii ludzkości największym klientem operacji
dezinformacyjnych był bez wątpienia Związek Sowiecki.
Klient często płaci za operacje dezinformacyjne pieniędzmi zdobytymi na tych, których zamierza oszukać –
dotyczy to nie tylko polityków, którzy dochodzą do władzy w wyniku dezinformacji, lecz również np. firm
komercyjnych, które zwiększają sprzedaż w wyniku utrwalenia wśród konsumentów nieprawdziwych sądów
dotyczących ich produktów.

Agent

Kiedy jakieś przedsiębiorstwo pragnie zareklamować swoje produkty, udaje się do profesjonalnej agencji

reklamowej. Nie inaczej jest z dezinformacją. Największą agencją dezinformacyjną w historii był Wydział A
KGB, który podlegał pod dyrekcję wywiadu zagranicznego.
Agencja dezinformacyjna używa agentów, których nazywa się agentami wpływu.

Badanie rynku
Podobnie jak w kampaniach reklamowych, przed operacją dezinformacyjną należy przeprowadzić gruntowne
badanie rynku. Profesjonalni agenci wpływu muszą świetnie znać realia, w których działają oraz „towar”, który
zamierzają sprzedać. Inaczej przekonuje się zachodnich intelektualistów, a inaczej np. zdeklasowanych
chłoporobotników z byłych PGR-ów.
Po przeprowadzeniu badania rynku należy dokonać doboru odpowiednich wsporników, które ułatwią
operację.

Wsporniki
Wsporniki to główne punkty, na których opiera się kampania dezinformacyjna. Najczęściej są to doniosłe
wydarzenia, niekoniecznie prawdziwe, lecz wywołujące jednoznaczne skojarzenia. W czasie wojny domowej w
Hiszpanii rolę wspornika komunistycznej dezinformacji odegrało zbombardowanie Guerniki.
Obecnie wspornikami coraz częściej są szokujące zdjęcia lub filmy. W ostatnich tygodniach mieliśmy do
czynienia z serią zdjęć ukazujących sceny okrutnego traktowania irackich więźniów przez amerykańskich
żołnierzy. Fotografie te zostały użyte do antyamerykańskiej kampanii, która od jakiegoś czasu trwa na całym
świecie. Tymczasem każdy, kto przeczytał np. „Kamienie na szaniec”, szybko się zorientuje, że sceny irackiego
więzienia miały mało wspólnego z prawdziwymi torturami, natomiast bardzo podobne obrazki z Parady Miłości
w Berlinie od dawna przedstawiane są u nas jako przykłady europejskiej wolności i tolerancji.

Przekaźniki
Agenci wpływu starają się w operacji dezinformacyjnej używać jak największej ilości przekaźników z
różnych rodzajów mediów: telewizji, prasy, radia. Im więcej pozornie lub naprawdę niezależnych przekaźników
podchwyci temat przewodni operacji dezinformacyjnej, tym lepiej dla klienta.
Czasami pierwszym przekaźnikiem danej informacji jest mało popularna gazeta lub lokalna rozgłośnia
radiowa. Następnie temat zostaje podchwycony przez główne media, a w wypadku niepowodzenia operacji cała
wina spada na „mało doświadczonych dziennikarzy” z lokalnej prasy, którzy „wprowadzili w błąd” poważnych
pracowników szanowanego tytułu.

Temat przewodni
Każda operacja dezinformacyjna musi mieć temat przewodni, im prostszy, tym lepiej.
Przykładowo przez cały okres III RP mieliśmy do czynienia z operacją dezinformacyjną, której tematem
przewodnim były związki braci Kaczyńskich z aferą FOZZ-u. W jej wyniku przeciętny obywatel naszego kraju
natychmiast kojarzy niesławny fundusz z środowiskiem byłego PC.
Prowadzenie tematu
Temat przewodni najlepiej prowadzić nieustannie powtarzając najprostsze slogany i implikując najprostsze
skojarzenia.

Pudła rezonansowe
Pudła rezonansowe to zazwyczaj media nie związane z agentami wpływu, a jedynie bezmyślnie powtarzające
tezy przez owych agentów wyprodukowane. Pudła (najczęściej bezwiednie) mają za zadanie wytworzyć wrażenie,
że „o tym się mówi” i sprawić, by temat był jak najszerzej dyskutowany. Później jedne pudła kopiują
dezinformację od drugich i tak powstaje cała orkiestra dyrygowana przez agentów wpływu.
Warto tu zauważyć, że często pudłami rezonansowymi mogą być po prostu zwykli obywatele, którzy jeden
za drugim powtarzają spreparowane wcześniej dezinformacje.

Grupa docelowa
Operacje dezinformacyjne zazwyczaj mają jasno sprecyzowaną grupę docelową (np. intelektualiści,
robotnicy). W wielu przypadkach grupą docelową jest całe społeczeństwo. Im mniej członkowie grupy docelowej
zorientowani są w sytuacji ogólnej, tym lepiej dla agentów wpływu. Większość ludzi czerpie wiedzę o świecie
głównie z telewizji, dlatego też to medium najczęściej staje się przekaźnikiem dezinformacji.

Psychoza
Udana operacja dezinformacyjna powoduje:
– niemalże jednomyślność wśród członków grupy docelowej.
– irracjonalny stan głuchoty na argumenty przeciwników klienta.
Jako przykład można podać prowadzoną od bardzo dawna kampanię „pacyfistyczną”, której celem jest
ukazanie Stanów Zjednoczonych jako największego zagrożenia dla pokoju na świecie.

METODY DEZINFORMACJI
Volkoff podaje kilka głównych metod dezinformacji używając prostego przykładu: pan Dupont pobił panią
Dupont. Zadaniem agenta wpływu jest obrona wizerunku pana Dupont. Może on posłużyć się następującymi
metodami:

Negacja faktów
Jeżeli opinia publiczna nie jest w stanie sprawdzić, co się naprawdę stało, najłatwiej powiedzieć oczywistą
nieprawdę: „Pan Dupont nie pobił pani Dupont”. Jeżeli jednak publiczność zna mniej więcej sytuację w domu
państwa Dupont i kłamstwo wprost nie jest możliwe (zbrodnie reżimu Gierka łatwiej ukryć, niż zbrodnie np. Pol
Pota), dezinformator może uciec się do innego sposobu:

Odwrócenie faktów
Agent wpływu może stwierdzić wprost: „To pani Dupont pobiła pana Dupont”. Powszechne uwielbienie dla
ofiar, które charakteryzuje naszą epokę sprawi, że sympatia opinii publicznej odwróci się, a pan Dupont, jako
„prześladowana ofiara” zostanie kompletnie oczyszczony z winy. Pani Dupont będzie się natomiast jawić jako
„bezwzględny kat”.
Obecnie metoda ta, podobnie jak negacja faktów, nie jest zbyt często stosowana, gdyż dziś o wiele trudniej
ukryć niektóre fakty przed opinią publiczną, niż robiono to w systemach totalitarnych. Dlatego też o wiele
częściej spotyka się kolejny sposób dezinformacji:

Mieszanina prawdy i kłamstwa
Metoda ta stosowana jest w przypadku, gdy opinia publiczna jest już poinformowana o tym, co zaszło, lecz
nie zna dokładnie wszystkich szczegółów. W danym przypadku agent wpływu może stwierdzić, iż rzeczywiście
pan Dupont pobił panią Dupont, lecz tak naprawdę to ona zaczęła. Sytuację ułatwia fakt, że w obecnych czasach
na agresora zazwyczaj spadają gromy moralnego oburzenia, natomiast napadnięty, jaki by nie był, najczęściej
oczyszczany jest z wszelkiej winy.

Modyfikacja motywu
Sposób ten polega na zasugerowaniu takiego motywu działania, który nie byłby hańbiący dla pana Dupont.
Jeżeli bowiem podamy suchy fakt, że pobił on swoją żonę, wyszedłby na człowieka złego i niemoralnego. Jeżeli
jednak powiemy, iż scena ta miała podtekst erotyczny i pan Dupont zgodził się pobić panią Dupont, zdeklarowaną
masochistkę, dopiero po długich błaganiach, wtedy uzyskamy nie tylko moralne „rozgrzeszenie” czynu pana
Dupont, lecz również ukażemy go jako dobrego męża, który spełnia nawet najdziwniejsze zachcianki swojej
żony.

Modyfikacja okoliczności
Jeżeli nie jest znany stosunek sił pomiędzy panem Dupont a panią Dupont, możemy łatwo doprowadzić do
rozmycia sytuacji. Wystarczy wówczas powiedzieć, że pan Dupont to chuderlak, zaś jego żona jest mistrzynią
boksu i na nieśmiałe próby uderzenia jej przez męża wybuchła jedynie śmiechem.
Dezinformacja tego typu często stosowana jest w czasie konfliktów zbrojnych, kiedy, w zależności od
potrzeb, pomniejsza się lub powiększa zdolności bojowe jednej ze stron. Wystarczy bowiem wskazać na jeden z
wielu czynników decydujących o potencjale armii, np. „społeczeństwo państwa X jest świetnie przygotowane do
wojny: służbę wojskową ma za sobą każdy obywatel, w razie potrzeby władze mogą rozdać ludziom broń i
przekształcić cywilów w oddziały paramilitarne lub w partyzantkę. Społeczeństwo państwa Y natomiast jest
zupełnie do wojny nieprzywykłe, armia jest nieliczna i zawodowa, przeciętny obywatel nie ma żadnego pojęcia o
konflikcie zbrojnym, a prawdziwą walkę zna wyłącznie z filmów klasy B”. Wówczas opinia publiczna nabiera
przekonania o wyższości państwa X, nawet gdyby w rzeczywistości państwo Y dysponowało najnowszym
sprzętem wojskowym, podczas gdy uzbrojenie państwa X opierało się głównie na kałasznikowach domowej
roboty.

Rozmycie
Metoda ta polega na „zalaniu” głównej informacji przez masę nieistotnych dla danej sytuacji faktów. Agent
wpływu może więc napisać tak: „Pan Dupont od wielu lat pracuje na osiedlowym parkingu. Uwielbia grać w
brydża z kolegami oraz należy do lokalnego kółka modelarskiego. Uczestniczył w biciu rekordu Guinessa, kiedy
to w naszym mieście upieczono największy tort świata. Wyjątkowo dobrze wiedzie mu się w życiu rodzinnym,
choć ostatnio uderzył swą żonę w czasie sprzeczki, ma dwoje dorastających dzieci, z których jest bardzo dumny –
jego synowie zdali matury na piątki z plusem. ‘Spokój i opanowanie to moja dewiza na życie’ podkreśla w
rozmowie z nami pan Dupont”.

Kamuflaż
Jest to wariant rozmycia polegający na wyjątkowo drobiazgowym opisywaniu zaistniałej sytuacji po to, aby
zakryć główną informację. Agent wpływu może opisać zdarzenie w domu państwa Dupont ze wszystkimi
szczegółami, takimi jak pogoda za oknem czy kolor tapety w pokoju, natomiast sam akt bicia żony przez męża
omówić jedynie mało konkretnym stwierdzeniem typu: „Niewykluczone, że w końcu małżonkowie zaczęli się
poszturchiwać” lub „Być może w pewnym momencie dyskusja stała się dość fizyczna, lecz pani Dupont
niezmiennie nie chciała zgodzić się ze zdaniem męża popartym racjonalnymi argumentami
”.
Interpretacja
Kiedy faktów nie da się zaprzeczyć, odwrócić, rozmyć lub zakamuflować, można je omówić używając
odpowiednich słów, które natychmiast wywołują negatywne lub pozytywne skojarzenia u opinii publicznej.
W danym przypadku agent wpływu, występując w tej sytuacji najczęściej w roli niezależnego eksperta, może
stwierdzić, iż „impulsywna, lekko niezrównoważona i często głucha na argumenty” pani Dupont została pobita
przez „znanego ze swego opanowania i zwykłej, ludzkiej wrażliwości” pana Dupont. Mąż staje się w tym
momencie niemalże zmuszony, wbrew swej woli, do uspokojenia łatwo tracącej rozum żony.
Określenia stosowane wobec konkretnych osób mogą niejako do nich „przylgnąć”. Często mamy do
czynienia z sytuacją, gdy raz przyjęte określenie jest później powtarzane, zazwyczaj bezmyślnie, przez innych.
Łatwo zauważyć, jakie nazwiska w polskiej polityce kojarzą się z „liberalizmem”, „moralnością”,
„oszołomstwem” lub „wrażliwością społeczną”.

Generalizacja
Celem tej metody jest ukazanie, że pewien fakt jednostkowy, w tym przypadku pobicie żony przez męża, nie
jest zjawiskiem unikalnym, że występuje często i nie jest w żadnym wypadku odstępstwem od normy. Agent
wpływu może wskazywać na fakt, że w wielu kulturach bicie żon jest dozwolone, że w przeszłości zdarzało się to
nagminnie, a nawet, że niektóre kobiety uważają, że takie działanie jest całkowicie usprawiedliwione w myśl
przysłowia „Jak bije, to kocha”.

W Polsce ten rodzaj dezinformacji często pojawia się, gdy ktoś zwraca uwagę na demoralizację młodzieży.
Wskazuje się wówczas, że i tak u nas jest lepiej niż w Ameryce, gdzie uczniowie strzelają do siebie z pistoletów,
że od zawsze mówiło się „ach, ta dzisiejsza młodzież” i że nawet jeden ze staroegipskich dokumentów zawiera
podobne stwierdzenia.

Ilustracja
W tym przypadku fakt jednostkowy używany jest jedynie jako ilustracja pewnego szerszego zjawiska
społecznego. Agent wpływu może napisać długi elaborat dotyczący pozycji mężczyzny w rodzinie ukazując
powolny wzrost znaczenia kobiety i sprowadzanie męża do roli sługi robiącej karierę zawodową żony. W
końcówce agent napomknie o buncie mężczyzn przeciwko takiej sytuacji wtrącając: „Usuwani w cień mężczyźni
często uciekają się do brutalnych metod, by bronić swej pozycji. Wcale nie najdrastyczniejszym przypadkiem
było niedawne zdarzenie w domu państwa Dupont, kiedy to pan Dupont uderzył w afekcie swą żonę. Pani Dupont
i tak miała dużo szczęścia, gdyż, w przeciwieństwie do większości ofiar tego typu agresji, nie odniosła większych
obrażeń na ciele”. Istotne jest porównanie z innymi podobnymi sytuacjami, które zawsze wypada na korzyść
naszego konkretnego przypadku.
Ten sposób często używany jest dla usprawiedliwienia chuligaństwa i wandalizmu. Wiele razy widzieliśmy w
mediach komentarze typu: „Niedzielne zamieszki były jedynie wybuchem społecznego niezadowolenia z rządów
premiera X. Desperacja ludzi sięgnęła zenitu, lecz to, co stało się u nas to i tak nic w porównaniu z wydarzeniami
w kraju Z, gdzie oprócz rabowania sklepów i demolowania samochodów dochodziło do wyjątkowo krwawych
walk z policją, w czasie których ginęło znacznie więcej osób niż w ostatnią niedzielę”.
Nierówna reprezentacja
W tym przypadku agent wpływu poświęci czynowi pana Dupont skromną notkę w mało eksponowanym
miejscu gazety, zaś kilka stron wcześniej umieści duży artykuł sławiący pana Dupont jako wzorowego obywatela
i przykład wszelkich cnót.
Ta metoda często używana jest w przypadku walki politycznej. Przeciwnikom ucina się wypowiedzi,
streszcza się szerszy punkt widzenia w jednym zdaniu, przerywa w pół słowa. Przykładem stosowania metody
nierównej interpretacji było zachowanie dziennikarza Piotra Gębarowskiego w czasie kampanii prezydenckiej w
2000 roku, kiedy brutalnie i po chamsku atakował Mariana Krzaklewskiego, podczas gdy innym kandydatom
zadawał pytania w stylu: „Jak pan to robi, że jest pan mądry i uczciwy zarazem?”.
Metoda nierównej interpretacji jest również często używana w różnych gazetach w rubryce „Listy od
czytelników”, kiedy publikuje się jedną mało przekonującą wypowiedź przeciwko jakiejś tezie i dziesięć dobrze
napisanych popierających ową tezę. Nie ma przy tym znaczenia, czy są to rzeczywiste wypowiedzi czytelników,
czy też są pisane przez samych redaktorów, co jak wiadomo się zdarza.
Równa reprezentacja
Metoda ta stosowana jest w ostatniej fazie kampanii dezinformacyjnej, kiedy zdecydowana większość
publiczności jest już przekonana do tez lansowanych przez agentów wpływu. Wówczas należy przede wszystkim
utrwalić powszechnie już obowiązującą opinię i zamknąć temat. Dezinformator publikuje wtedy równą ilość
argumentacji za i przeciw tezie. Argumenty służące klientowi są jednak przedstawione w sposób o wiele bardziej
przekonujący, poparte zdaniem „ekspertów” budzących zaufanie. Argumenty przeciwników podane są
nieciekawie i często wygłaszają je osoby mało wiarygodne.
* * *
Przedstawione wyżej metody nie wyczerpują oczywiście całego arsenału środków dostępnych, szczególnie w
obecnych czasach, dla profesjonalnej dezinformacji.
Korzystałem z rumuńskiego przekładu książki Volkoffa – „Tratat de dezinformare. De la Calul Troian la
Internet”, ed. Antet, Bucureşti 1999

Dr Stanisław Krajski

Pogaństwo, neopogaństwo i masoneria.

W początkach naszej ery, czasach cesarstwa rzymskiego świat był pogański.
Chrześcijaństwo dopiero gdzieś się rodziło na jego marginesie. Pogaństwo, które wyznaczało i
przenikało ten świat nie było prymitywne. Miało już za sobą wielowiekową tradycję. Było
więc dojrzałe intelektualnie i kulturowo i zarazem, jak to z pogaństwem, przegniłe moralnie,
dotknięte wieloma chorobami duchowymi, skazane, z tego powodu, na zagładę. Królował w
nim relatywizm poznawczy (nie ma prawdy), relatywizm moralny (nie ma dobra), pycha, kult
anarchii (róbta co chceta), obojętność i bierność (tzw. tolerancja), konsumpcjonizm, kult
użycia, przeświadczenie o tym, że człowiek jest najwyższa istotą, Panem Świata i
Prawodawcą (to, co ustalimy jest prawda i dobrem) itp., itd.
Pogaństwo rozpadło się wtedy, umarło w wyniku działania trzech czynników. Po pierwsze,
więc zniszczyły je jego własne wartości powodując degenerację i skarłowacenie ludzi. Po
drugie chrześcijaństwo zaczęło przejmować dusze ludzkie, uzdrawiać je i kierować w stronę
Chrystusa i Jego kultury i cywilizacji. Po trzecie przyszli barbarzyńcy, które wykończyli
pogaństwo fizycznie.
Dziś pogaństwo wraca, odradza się podnosi głowę. To, co niektórzy nazywają
neopogaństwem jest “neo” tylko w sensie czasowym. Jest czymś nowym w dwudziestym
wieku. W istocie jest to jednak dokładnie to samo pogaństwo, co wtedy. Historia powtarza się
w pewnych perspektywach “toczka w toczkę”.
To pogaństwo dziś tak jak pogaństwo wczoraj ma tysiące twarzy i imion. Pamiętajmy, że
tylko prawda jest jedna i jedno jest dobro, jedna mądrość i sprawiedliwość. Kłamstw, fałszów,
postaci zła i głupoty jest wiele.
Masoneria to tylko jedna z form doktrynalnych i organizacyjnych pogaństwa. Oczywiście
poganie trzymają się razem, współpracują ze sobą. Dzieli ich wiele, ale mają też wspólne
fundamenty ideowe i, przede wszystkim, wspólnego wroga. Każdy poganin, gdy kieruje się
swoim pogaństwem (a nie swoim człowieczeństwem) odrzuca prawdę, dobro, Boga, uznaje za
swojego wroga chrześcijaństwo, a przede wszystkim Kościół katolicki.
Trudno żyć pod jednym dachem chrześcijanom i poganom tym bardziej, że poganie nigdy nie
grają czysto. Mówią o tolerancji, ale zaraz też mówią: “Nie ma tolerancji dla przeciwników
tolerancji. Mówią o nieograniczonej niczym wolności, ale zaraz też mówią o tym, że nie ma
wolności dla tych, którzy chcą w jakikolwiek sposób tę wolność ograniczyć, dla tych więc,
którzy powtarzają za papieżem Janem Pawłem II: “Nie ma wolności bez prawdy.” Mówią o
demokracji, której nic nie ogranicza, a zaraz stwierdzają, że kończy się ona wtedy, gdy ich
“wartości” są zagrożone lub, choćby, przestają dominować.
Dzisiejszy świat, pogański świat budowany jest na wzór RPA sprzed kilkunastu lat tylko, że to
chrześcijanie mają tu być murzynami, zamykać się w gettach, być obywatelami piątej
kategorii, najemnymi pracownikami, sługusami pogan, tymi, którzy nie mają nic do
powiedzenia, bo są obcy, bo to nie jest ich świat, kultura i cywilizacja. Ten świat coraz
bardziej konsekwentnie budowany jest przez pogan tylko dla pogan.
Oczywiście prędzej czy później musi się rozpaść. Taka jest jego logika. Mysłę, że na jego
“twarzy” widać już pierwsze oznaki “trądu”. Pogaństwo jak rak niszcząc ludzki i społeczny
organizm niszczy samo siebie. Mam nadzieję, że ch5rześcijanie, szczególnie katolicy nie będą
czekali aż pogaństwo wykończy się samo. Jeśli bowiem tak się stanie przyjdzie jako kolejny
etap tylko barbarzyństwo. Myślę, że Bóg znowu daje nam szansę. Powinniśmy zacząć od
nowa powoli i systematycznie odbudowywać nasz ludzki świat, kulturę i cywilizację
chrześcijańską.
Pogaństwo to przecież powrót do jaskini, to fałsz, głupota i zło ubrane w atrakcyjne
szaty.Szaty te często zwodzą chrześcijan, także katolików. No, bo jak to? “Przecież to elity”,
“Przecież to intelektualiści”, “Przecież to wielka kultura”. Tak, wszystko to prawda. Tylko, że
to elity, intelektualiści i kultura pogańska. Już dziś widzimy negatywne owoce tego. Już dziś
świat pogański się sypie. Jego kultura “pada”, staje się obrazkową kulturą jaskini,
tasiemcowych seriali telewizyjnych dla kucharek i komiksów, hamburgerów i coca-coli..
Poganie nie ustają zaś w swojej pracy niszczenia Europy, eliminowania resztek cywilizacji i
kultury chrześcijańskiej. Pracują równolegle we wszystkich możliwych porządkach. Tworzą
pogańską, nieludzką kulturę, duchowość, “moralność”, gospodarkę, państwo, szkołę itp., itd.
O tym są te szkice. Są to “Szkice”, bo prezentują tylko, w niektórych aspektach pewien
wycinek jednego z wielu problemów, które wiążą się z masonerią i pogaństwem. Są to
zarazem w większości materiały, które ukazały się już na łamach “Naszego Dziennika”. W
tym miejscu chciałbym wyrazić wdzięczność jego redaktorom za wszystko, szczególnie zaś
podziękować Pani Redaktor Naczelnej Ewie Sołowiej i Pani Redaktor Małgorzacie
Rutkowskiej, która “gnębiąc” mnie telefonami, dyscyplinując i poganiając zmuszała mnie do
systematycznej pracy.

Czy masoneria jest sektą?

W sobotnio-niedzielnym numerze „Gazety Wyborczej” z 21-22.08 1999 r. ukazał się
obszerny, obejmujący cztery jej strony materiał pt. „Masoneria nie jest religią”. Jest to
rozmowa Jana Tomasza Lipskiego (zdaje się, że syna Wielkiego Mistrza Jana Józefa
Lipskiego) z Tadeuszem Cegielskim, Wielkim Namiestnikiem Wielkiej Loży Narodowej i
namiestnikiem Rady Najwyższej Trzydziestego Trzeciego i Ostatniego Stopnia, a więc
jednym z dostojników polskiej masonerii. Materiał ten jest wyraźnie materiałem
propagandowym, taką reklamą masonerii, którą przyrównać można chyba tylko do reklamy
proszku „Dosia”.
Wszystko wskazuje na to, że masoneria polska nie zapłaciła za tą reklamę, a raczej wręcz
przeciwnie. To „Gazeta Wyborcza” zasponsorowała tę rozmowę. Nie będziemy się temu
dziwić, gdy uświadomimy sobie, że jej redaktorem naczelnym jest Adam Michnik, którego
związki z Wielkim Mistrzem Janem Józefem Lipskim sięgają początku lat sześćdziesiątych,
kiedy to Michnik był jeszcze nastolatkiem. Michnik był też przecież przez wiele lat
sekretarzem Antoniego Słonimskiego, który, z kolei, należał do czołówki polskich masonów.
Cztery strony w “Gazecie Wyborczej” to bardzo dużo. Kto jednak je przeczyta musi być
rozczarowany. Jak to w typowym materiale propagandowym dużo tam „wody” i różnego typu
“ple, ple”, wielkich haseł i “zawracania kijem Wisły”. Co nieco jednak można z tej „wody”
wyłowić. W tym miejscu skupimy naszą uwagę jedynie na tym, co można, mówiąc delikatnie,
bardzo delikatnie, nazwać nieścisłościami.
Cegielski twierdzi, że masoneria dzieliła się na „katolicką” i „protestancką”. Pojawiająca się tu
“nieścisłość” polega na tym, że masonerią katolicką Wielki Namiestnik nazywa taką, która
zrodziła się w krajach katolickich, a protestancką taką, która zrodziła się w krajach
protestanckich sugerując zarazem, tak mimochodem, że jest ona tworem chrześcijan zgodnym
z ich wiarą. Sugestia ta może wtajemniczonych, a pozbawionych poczucia humoru lub silnych
nerwów przyprawić o drgawki. Dla Kościoła przecież masoneria jest, jak powiedział to jeden
z papieży, “pomocnikiem szatana na ziemi”.
Nasz mason fakt ten wyraźnie ignoruje. Stwierdza nawet: “We Francji i USA Kościół
katolicki pozostaje w przyjazno-neutralnych stosunkach z wolnomularstwem. Podobnie we
Włoszech.(…) W krajach Ameryki Łacińskiej panuje często symbioza. Tam wolnomularstwo
jest razem z Kościołem.(…) Kościół polski uważa wolnomularstwo za wroga. O wyjaśnienie
należałoby spytać ludzi Kościoła. Chcę tylko przypomnieć, że w kodeksie prawa
kanonicznego nie ma dziś zakazu przynależności do lóż. Kiedyś taki zakaz istniał…”
Ręce opadają na taką przewrotność. Nie zatrzymując się dłużej nad tą wypowiedzią warto
tylko przypomnieć w całości potwierdzone przez papieża Jana Pawła II i wciąż, oczywiście,
obowiązujące “Oświadczenie Kongregacji Nauki Wiary z dnia 26.11.1983 r.”: “Stawiano
pytanie, czy ocena Kościoła odnośnie stowarzyszeń masońskich zmieniła się na skutek faktu,
iż nowy Kodeks Prawa Kanonicznego nie wymienia wolnomularstwa w sposób wyraźny jak
poprzedni. Niniejsza Kongregacja jest w stanie odpowiedzieć na to, iż okoliczność ta jest
spowodowana kryterium redakcyjnym takim samym jak dla innych zrzeszeń, które podobnie
nie zostały wymienione, ponieważ włączone są do szerszych kategorii. Negatywna ocena
Kościoła o wolnomularskich zrzeszeniach pozostanie więc niezmieniona, ponieważ ich zasady
były zawsze nie do pogodzenia z nauką Kościoła i dlatego też przystąpienie do nich
pozostanie nadal zabronione. Wierni, którzy należą do wolnomularskich zrzeszeń, znajdują się
więc w stanie ciężkiego grzechu i nie mogą przyjmować Komunii Świętej. Lokalne autorytety
kościelne nie mają prawa wypowiadać się na temat istoty wolnomularskich zrzeszeń w
sposób, który mógłby umniejszyć to, co powyżej ustalono w zgodności z intencją deklaracji
tejże Kongregacji z dnia 17 lutego 1981 roku.”
Zwrócić tu należy uwagę, tak przy okazji, na zdanie dotyczące “lokalnych autorytetów”.
Chodzi tu, oczywiście, o biskupów. Jeśli więc w jakimś kraju jakiś biskup wypowiedziałby
się, czy zachował, w duchu innym niż prezentuje powyższy dokument, w duchu, jakiego
oczekiwałby od niego Cegielski, biskup ten pozostawałby w sprzeczności z nauką Kościoła.
Cegielski mówi o tym, że wielu katolików należy do masonerii, o tym, że w Austrii “katolicy
pragnący wstąpić do wolnomularstwa pytają swoich biskupów o zgodę, a uzyskawszy nihil
obstat, przystępują do inicjacji”.
Katolik, który związał się z masonerią jest w stanie grzechu ciężkiego i nie może
przystępować do Komunii Świętej. Wielu katolików żyje w konkubinacie. Są tacy katolicy,
którzy kradną, gwałcą czy zabijają. Nie wynika jednak z tego, że jest to zgodne z ich wiarą.
Powtórzmy jeszcze raz. Gdyby rzeczywiście jakiś biskup zezwolił jakiemuś katolikowi na
wstąpienie do masonerii to zezwolenie to nie byłoby warte funta kłaków i ten katolik musiałby
prędzej czy później, raczej prędzej, się o tym dowiedzieć.
Cegielski mówi, że katolik może wstąpić do masonerii, bo wolnomularz może wyznawać
rozmaite religie i wolnomularstwo oczekuje od niego tylko, aby był szczerym wyznawcą
swojej religii, by nie żył “obsesjami religijnymi” i by jego przekonania religijne były w loży
“jego prywatnymi przekonaniami”.
Tak na marginesie. Cóż to jest takiego, według polskiego masona, obsesja religijna? Cegielski
podaje jej przykład: “Ktoś, kto wszczyna spór o to, czy Jezus był Bogiem, czy też nie, nie
powinien być przyjęty do wolnomularstwa. Ten ktoś żyje obsesjami religijnymi.”
W swoim czasie na łamach redagowanego przez Cegielskiego kwartalnika masońskiego „Ars
Regia” (nr 2) wypowiedział się autorytatywnie na powyższy temat Wielki Mistrz Włoch
Giuliano di Bernardo. Stwierdził on tam, że mason może być wyznawcą jakiejkolwiek religii,
ale musi zarazem odrzucić wszelkie antropologie totalne (przyjęte przez jakąś religię
koncepcje człowieka) i przyjąć masońską antropologię cząstkową, “uniwersalną”, która
“stanowi wzorzec dla innych antropologii”. Cóż ta wzorcowa antropologia głosi? Ano, między
innymi to, że człowiek nie został stworzony przez Boga i że trzeba budować “prawdziwą
demokrację”, która opiera się na założeniu, iż tylko takie twierdzenie jest słuszne, które da się
pogodzić z każdym innym twierdzeniem. Czy istnieje, w ogóle, choćby jedno takie
twierdzenie? Według logiki dwuwartościowej uznającej istnienie albo prawdy albo fałszu
takiego twierdzenia być nie może. Według masonów twierdzenia takie istnieją w ramach
relatywizmu moralnego (nie ma obiektywnego dobra) i poznawczego (nie ma obiektywnej
prawdy). Można się zgodzić z nimi tylko wtedy, jeżeli uzna się tak jak oni, że wszelkie
poglądy nierelatywistyczne należy wyeliminować. Z tego wynika jednak, że nie ma większych
totalitarystów niż masoni.
Cegielski mówi, że masoneria wymaga od swojego członka, aby był “szczerym wyznawcą
swojej religii” i mówi, że wśród masonów jest wielu katolików. No tak, katolik będący
“szczerym wyznawcą swojej religii” może zgadzać się na to, że jest w stanie grzechu
ciężkiego i nie może przystępować do Komunii Św., może przyjmować, że Bóg nie stworzył
człowieka, może uznawać, że nie ma obiektywnego dobra i obiektywnej prawdy uznając tym
samym, że Boże objawienie nie zawiera ani takiego dobra ani takiej prawdy, może nie upierać
się przy tym, że Chrystus jest Bogiem itp. itd.
Czy polski mason nie zauważa, że taki katolik, choć może ochrzczony, choć może zdążający
w niedzielę do Kościoła nie jest już katolikiem?
Ciekawe są wypowiedzi Cegielskiego dotyczące wprost lub pośrednio sytuacji w Wielkiej
Brytanii. Stwierdza on, między innymi: “W Anglii laburzyści lansują ustawę nakazującą, by
kandydat na policjanta czy sędziego ujawniał swoją przynależność do wolnomularstwa”.
Młody Lipski dopowiada: “Spowodowane jest to obawami, że w komisji powołanej do
badania błędów sądowych wolnomularze mogą przymykać oczy na błędy współbraci.”
Cegielski stwierdza: “Tak na pewno nie powinno być. Że jednak sędziowie angielscy to
przyzwoici ludzie, pokazał ich werdykt w sprawie ekstradycji generała Pinocheta.” (czy aby
na pewno jest to znak ich uczciwości? A może lewicowości?) Następnie mówi: “Wolnomularz
jest człowiekiem wolnym i dobrych obyczajów. Jeżeli nie jest, przestaje być
wolnomularzem.”
Lipski zauważa: “W związku z działalnością publiczną wolnomularzy pojawia się zarzut, że
nie ujawniając swojej przynależności, manipulują instytucjami życia publicznego.” Na to
Cegielski: “podobne niepokoje nie mają najmniejszego sensu.”
Przytoczmy tu jako ilustrację tych wypowiedzi fragment mojej książki “Masoneria polska
1999”: “Pierwszy skandal związany z masonerią wybuchł w Wielkiej Brytanii w sierpniu
1996 r., gdy dziennik The Guardian ujawnił, że sir Frederick Crawford, przewodniczący
rządowej komisji ds. pomyłek sądowych należy do elitarnej loży masońskiej Royal Arch,
której członkowie, jak wszyscy zresztą brytyjscy masoni, składają rytualną przysięgę
lojalności wobec braci masonów nakazującą bronić ich w każdych okolicznościach, nawet
wtedy, gdy popełnili przestępstwo. Podniosły się liczne głosy żądające ustąpienia Crawforda.
Atmosferę podgrzała jeszcze książka Martina Shorta pt. Inside the Brotherhood (W kręgu
Bractwa), w której zostały podane, między innymi, nazwiska sędziów-masonów, w tym 27
zasiadających w najważniejszych ciałach brytyjskiej sprawiedliwości (Izba Karna Sądu
Najwyższego, Sąd Apelacyjny, sądy okręgowe itd.). Autor książki rozesłał wśród brytyjskich
posłów ankietę z zapytaniem o przynależność do masonerii. Pozytywnie odpowiedziało
dziewięciu, a czterdziestu ośmiu(z obu partii) przyznało, że proponowano im wstąpienie do
masonerii. Martin Short udowodnił, że wielu parlamentarzystów twierdzących, że nie są
masonami kłamało. Tak np. Wiliam Whitelaw, były konserwatywny minister spraw
wewnętrznych napisał w ankiecie, że od 1955 r. nie był aktywnym członkiem masonerii (w
Szkockim Roczniku masonów z 1996 r. figuruje jako przedstawiciel Wielkiej Loży Szkocji na
zagranicę), Cecil Parkinson, były przewodniczący Partii Konserwatywnej napisał w ankiecie,
że nigdy nie był masonem (figuruje na liście członków loży Potters Bar). Short dotarł też do
części dokumentów loży New Welcome Lodge założonej jeszcze w 1929 r. przez księcia
Walii. Okazało się, że loża ta specjalizuje się w naborze wpływowych działaczy Partii Pracy i
że należy do niej wielu posłów tej partii.(…) Przy okazji sprawy Craforda wyszło na jaw, że
masonami jest wielu wyższych oficerów brytyjskiej policji, pracowników wymiaru
sprawiedliwości, dziennikarzy. Coraz częściej zaczęto mówić o tym, że na Wyspach
Brytyjskich o wielu awansach decyduje przynależność do masonerii. W 1997 r. tak w
parlamencie jak i poza nim zaczęto mówić o konieczności antymasońskiej lustracji. The Times
z lutego tego roku podał, że nawet brytyjscy radni będą niedługo musieli odpowiedzieć na
pytanie czy są masonami. W 1998 r. stało się to faktem. Stosowne oświadczenia mają składać
parlamentarzyści, członkowie rządu, wyżsi funkcjonariusze państwowi, radni, oficerowie
policji i pracownicy wymiaru sprawiedliwości. Wykryto bowiem, że masoni przeniknęli do
praktycznie wszystkich służb publicznych z nadzorem sądowym włącznie. Parlamentarna
Komisja Spraw Wewnętrznych rozpoczęła przesłuchania Wielkiego Mistrza Michaela
Highama. Jack Straw, minister spraw wewnętrznych zażądał, aby sędziowie i policjanci
ujawnili swoją przynależność do masonerii. Jednocześnie zwrócił się do Parlamentu, by
zmusił pod groźbą obrazy parlamentu Zjednoczoną Wielką Lożę do ujawnienia masonów-
pracowników policji i wymiaru sprawiedliwości, których nazwiska jako oskarżonych figurują
w aktach toczących się spraw o korupcję, zatajanie dowodów w sprawach kryminalnych oraz
zamachów bombowych w latach siedemdziesiątych, w związku z którymi oskarżono
niesprawiedliwie i skazano wiele osób (na podstawie zeznań oficerów policji).Pod naciskiem
parlamentu masoneria brytyjska ujawniła wreszcie 16 takich nazwisk.”
Czy ktokolwiek o zdrowych zmysłach może twierdzić, że niepokoje Brytyjczyków nie mają
najmniejszego sensu? Czy można, z ręką na sercu, powiedzieć, że brytyjscy masoni to ludzie
dobrych obyczajów? Czy laburzyści lansują antymasońską ustawę czy też dawno już weszła
ona w życie?
Cegielski w jednym miejscu mówi, że masoni są sprawiedliwi i obiektywni, że działając w
perspektywach gospodarczych i politycznych nie wykorzystują swoich masońskich powiązań i
swojej organizacji. W innym miejscu przyznaje, a propos tendencji w “popieraniu swoich”,
podając jako przykład USA: “W starych elitach, sięgających – co prawda – Kongresu, może
kierownictwa CIA, także finansów, ten rodzaj kariery jeszcze występuje, ale dotyczy ludzi
niemłodych, takich jak ekskandydat na prezydenta USA Bob Dole, wolnomularz w
trzydziestym trzecim stopniu.(…) Wpływ wolnomularstwa kończy się na moich
rówieśnikach.”
Jakie to krzepiące? Prawda. Jednak tylko na chwilę. Jeśli bowiem uświadomimy sobie, że
Cegielski urodził się w 1948 r., a więc ma 51 lat to musimy sobie również uświadomić, że
światem rządzą właśnie jego rówieśnicy i długo jeszcze będą nim rządzić.
Cegielski wciąż podkreśla, że prawdziwa masoneria nie miesza się, jako taka, do polityki.
Przyznaje, że robi to Wielki Wschód tzw. “francuzi”, ale zaraz dodaje, że to nie jest
prawdziwa, “ortodoksyjna” masoneria. Stwierdza, że “dochodzi do zamieszania w życiu
publicznym i wolnomularskim, jeśli wpuszcza się politykę do lóż” Mówi też: “Przedstawiciele
Wielkiego Wschodu Polski chwalą się, że mają jakichś parlamentarzystów w loży, a dla nas to
jest herezja.” Twierdzi, że masoneria jest ruchem, “który stawia sobie za cel duchowe
doskonalenie jednostki i braterstwo ludzi różnych religii, narodowości i poglądów”. Twierdzi,
że masoneria w Polsce ma tylko i wyłącznie: “jednoczyć społeczeństwo, łagodzić konflikty”,
budować mosty “między starą inteligencją, z jej etosem, poczuciem społecznego obowiązku i
normą przyzwoitości, a nową klasą średnią.”
Na tej samej stronie, kilka akapitów wcześniej, mówi zaś, że powstały loże wyższych stopni
tworzone przez oficerów NATO i że sam został w 1993 r. przyjęty do takiej loży, że celem
tych lóż jest tworzenie lobby na rzecz przyjęcia Polski, Czech i Węgier do Paktu. Czyż nie jest
to polityka?
Zapytany o powiązania Ligii Narodów i Unii Europejskiej z masonerią przyznaje, że Ligę
zakładał mason Wilson (prezydent USA) “Jak było z Unią Europejską, nie wiem” – stwierdza.
Totalne zaskoczenie. Mason i nie wie takich rzeczy?
Kilka lat temu w krakowskim “Czasie” ukazał się materiał będący zapisem rozmowy kilku
osób, w tym Przewodniczącego Uniwersalnej Ligii Masońskiej – Oddział Polska Adama W.
Wysockiego. Uczestniczący w tej rozmowie redaktor Witold Gadowski stwierdził w pewnym
momencie: “Unia Europejska jest bez wątpienia pomysłem masonerii.” Na to Wysocki:
“Trudno stwierdzić, czy rzeczywiście była to inspiracja masońska, można natomiast
powiedzieć, że idea Stanów Zjednoczonych Europy czy też Wspólnoty Europejskiej jest
zbieżna z celami masonerii zawartymi w konstytucji Andersona. W Strasburgu, który jest
jedną ze stolic Zjednoczonej Europy, mieści się również siedziba Europejskiej Konferencji
Masońskiej.” Wysocki mówi dużo o “idei wspólnoty europejskiej”. Stwierdza, między
innymi: “Niemałą rolę w krzewieniu tej idei odgrywali wolnomularze.”
No, ale cóż, Wysocki to “francuz” a Cegielski “szkot”. Może to tylko “francuzi” marzą o UE?
Jeżeli przekartkujemy tylko kilka numerów “Ars Regia”, pisma “szkotów”, któremu, jak już
wspomniałem, szefuje Cegielski znajdziemy tam kilka ciekawostek na ten temat.
W jednej z tzw. desek lożowych (swego rodzaju masońskich referatów programowych)
czytamy: “Czyżby nasz Kraj potrzebował jakiejś moralnej Gwiazdy Płomienistej? Zapewne
tej gwiazdy, która jeszcze przed końcem wieku będzie reprezentować Polskę na sztandarze
Unii Europejskiej. Wolnomularstwo polskie przez swój humanizm, poszukiwanie prawdy i
uczciwą pracę, winno być jednym z ważnych ośrodków stabilizacji i postępu w tym
kierunku.”
W “Ars Regia” możemy też znaleźć ciekawy masoński dokument dotyczący powstania
przyszłego Rządu Światowego. Dowiadujemy się z niego, że w pierwszym etapie światowej
integracji muszą powstać federacje państw mniejszych po to, by jedno światowe państwo
powstawało już tylko z kilku organizmów państwowych.
Teraz chyba najciekawsze i chyba najważniejsze. Związany jest z tym główny motyw
rozmowy Cegielskiego z Lipskim wyrażony w jej tytule. Cegielski stara się na wszelkie
sposoby udowodnić, że “masoneria nie jest religią”. Mówiąc o masonerii nie da się uniknąć jej
ezoterycznego wymiaru, roli “nauk tajemnych” – kabały, alchemii, teozofii i innych
pogańskich kultów w jej teorii i praktyce. Cegielski stara się ten problem pominąć i
zbagatelizować. Mówi, co prawda enigmatycznie o tradycji ezoterycznej, naukach tajemnych
alchemii, ale zarazem próbuje przekonać czytelnika GW, że to taka tylko metoda “duchowego
i etycznego doskonalenia człowieka”, że to tylko taki nowy język, który najlepiej wyraża
“rewolucyjne koncepcje”, że to nowy obraz człowieka, który daje mu wielką władzę,
upodmiotawia jednostkę, sytuuje ją w “centrum wszechświata”. W pewnym momencie
przyznaje tylko, że alchemia nadaje światu religijny sens i jest przez masonów traktowana
jako czynnik, który może złączyć teologię z nauką.
Zauważmy, że wrażliwy teologicznie i filozoficznie chrześcijanin, chrześcijanin posiadający
pewne minimum wiedzy o pogaństwie i satanizmie odnajdzie je tu natychmiast. Jako katolicy
powinniśmy wszyscy dobrze wiedzieć, że nauki tajemne to nic innego jak różnego rodzaju
metody porozumiewania się i współpracy z szatanem, że usytuowanie człowieka w centrum
wszechświata to nic innego jak realizacja wskazań Lucyfera – postawienie człowieka na
miejscu Boga. Łatwo też dojść do tego, że wzmianka, dokonana w takim kontekście, o
pogodzeniu teologii i nauki, o religijnym sensie świata to sygnalizowanie doktryny panteizmu,
teologicznej doktryny dojrzałego pogaństwa, w której świat i absolut są ze sobą tożsame,
wszystko jest bóstwem. Wniosek z tego zaś poganin wyciąga tylko jeden. Jeżeli wszystko to i
ja. Jestem bóstwem. Będę najwyższym bóstwem.
W innych swoich tekstach Cegielski dużo mówi o religii masońskiej – “prareligii”,
“prawdziwym kulcie niebiańskim”, “religii wszechświatowej”, religii, “która była
wcześniejsza (i dlatego lepsza) od judaizmu i chrześcijaństwa; stanowiła wspólny pień dla obu
(żydowskiej i chrześcijańskiej) części Biblii.” Chrześcijaństwo to zaś, w tym ujęciu,
“zdegenerowane” szczątki “prawdziwego kultu niebiańskiego”. Cegielski mówi w swoich
książkach wprost, że fundamentem religii masońskiej jest kabała, która narodziła się w
środowiskach heretyków żydowskich, kabała, której “święte” księgi można dziś dostać w
polskich księgarniach i dowiedzieć się z nich, że magia ma być dla wybranych drogą do
boskości i objęcia rządów nad innymi ludźmi, nad całym światem, wszechświatem,
wszystkimi duchami i bogami.
Gdy poczytamy kompetentne i wiarygodne książki o masonerii, gdy zapoznamy się z
księgami różokrzyżowców i teozofów (masońskie loże teozoficzne istnieją dziś w Polsce),
gdy choćby przeczytamy książkę Jima Shawa, masona, który doszedł w amerykańskiej
masonerii (“szkoci”) do 33 stopnia wtajemniczenia i nawrócił się na chrześcijaństwo pt.
“Śmiertelna pułapka” dowiemy się, że masoni odwołują się wprost do osoby Lucyfera. Nie na
darmo nieżyjący już Wielki Mistrz polskich “szkotów” Tadeusz Gliwic powiedział w jednym
z wywiadów dla “Polityki”, że każdy mason jest “Lucy ferem” podkreślając, że dwa słowa
“Lucy fer” to coś innego niż jedno słowo “Lucyfer”
Ukazanie się w GW tak obszernego “materiału informacyjnego” o masonerii rytu szkockiego,
w którym w tak przedziwny sposób zostały postawione akcenty propagandowe świadczy o
tym, że coś się dzieje w masońskim światku, że przystępuje on do jakiejś nowej ofensywy.
Być może jest to znak wzmożonej walki o wpływy, dusze i władzę (także państwową)
pomiędzy “szkotami” i “francuzami”. A może jest to tylko kolejna próba naboru nowej kadry?
A może kroi się coś większego? Któż to wie. Poczekamy. Zobaczymy.
Jedno jest faktem. “Szkoci” znowu zmieniają taktykę propagandową nie zawracając sobie
głowy tym, że to, co dziś mówią pozostaje w jawnej sprzeczności z tym, co mówili wczoraj.
Widać wyraźnie, że wszystkich profanów (niemasonów) uważają wręcz za debili.
Cóż to jest sekta? Wielu specjalistów mówi, że na to pytanie trudno jest odpowiedzieć. Nie ma
jednak wątpliwości, co do tego, że sektą można nazwać grupę religijną uznającą siebie za
elitę, przyznającą sobie specjalne uprawnienia w wielu dziedzinach, sądzącą, że należy się jej
władza nad innymi i stosująca takie techniki prezentacji swojej doktryny, iż przedstawiana jest
ona inaczej różnym grupom. Typowa sekta chrześcijanom mówi, że jest chrześcijańska, (i że
pomoże mu pogłębić jego wiarę), ateistom mówi, że proponuje tylko udoskonalenie
człowieka(i że pomoże mu osiągnąć szczęście i sukces) itp., itd.
A może jednak rację miał papież Grzegorz XVI, który nazwał masonerię „Ściekiem
nieczystym wszystkich sekt”.

Skąd się biorą masoni?

Masoneria to pogańska, religijna, elitarna organizacja. Wierzą w czarną magię,
astrologię, traktują poważnie wszystkie pogańskie kulty, nawet te najbardziej prymitywne,
wierzą w reinkarnację, są pewni, że zostaną bogami. Niektórzy z nich już uważają, że są
bogami. Skąd się biorą?
Czasy mamy zwariowane i nienormalne. W XIX w. gdyby któryś z profesorów Uniwersytetu
Warszawskiego powiedział, że uprawia magię zostałby z niego wyrzucony za ciemnotę i
zabobon. Uznano by, że profesorowi to nie przystoi. Gdyby publicznie mówił o swoich
praktykach ulica by go wygwizdała, najprawdopodobniej obrzuciła kamieniami. Dziś taki np.
prof. Tadeusz Cegielski, Wielki Namiestnik Wielkiej Narodowej Loży Polski jest
prodziekanem na UW, mówi głośno o tym, że magia to coś dobrego i dobrze mu się na
uniwersytecie funkcjonuje. Nikomu to nie przeszkadza. Ulica zaś nie reaguje na jego
publiczne wystąpienia lub nawet, niekiedy twierdzi: “Ten to dobrze mówi. ”
Świat spoganiał. Mało stał się już pogański. Kiedyś masoneria musiała się ukrywać. Nie było
dla niej miejsca w chrześcijańskim świecie. Była wyobcowana. Dziś czuje się w Europie jak u
siebie. Pretenduje do miana jego duchowego lidera. I w wielu miejscach, na wielu szczytach
już nim jest. Być może, jeżeli dalej będziemy się biernie temu przyglądać, jutro sytuacja
przypominać będzie wyśniony przez jednego z masonów – Huxleya “Nowy Wspaniały Świat”.
Dziś, zatem, wydawałoby się, nie tak trudno zostać masonem, zacząć myśleć i zachowywać
się “po masońsku”. Ja jednak dziwiłbym się nadal. No, bo jak to? Inteligentni, zdolni, często
nawet genialni, wykształceni Europejczycy zaczynają nagle bawić się w “czary mary”,
zaczynają wierzyć, że nie są ludźmi, przypisują sobie, wbrew faktom, logice, rozumowi, jakąś,
i to wcale nie analogiczną, i to wcale nie małą, boskość. Skąd to, na miłość Boską, się bierze?
Odpowiedź jest prosta, jasna i zrozumiała, choć trudno, nam chrześcijanom, do końca to
wszystko zrozumieć.
Musimy pamiętać o jednym. Grzech pierworodny związany jest z diabłem. Diabeł wziął się z
pychy. Zobaczmy. Lucyfer, anioł wręcz równy św. Michałowi Archaniołowi, anioł, który
widział Boga twarzą w twarz, który z Nim obcował, któremu Bóg objawił swojej zamysły,
anioł inteligentny, genialny zwrócił się przeciwko Bogu, wbrew prawdzie, logice, rozumowi,
zdrowemu rozsądkowi, mądrości, swojemu dobru, swojemu podstawowemu interesowi. Jakie
to głupie. Przecież to bez sensu. Dlaczego tak postąpił? Zniszczyła go pycha. Zapadł na tą
straszną chorobę, najstraszniejszą chorobę, chorobę, która zabija duchowo, paraliżuje, czyni z
chorego bezwolną kukłę, niewolnika swego własnego, zrakowaciałego, rozdętego jak balon
ego.
Efektem grzechu pierworodnego jest, między innymi, ludzka skłonność do pychy. Jesteśmy
podatni na tą chorobę. Nie mamy w swoim wnętrzu właściwych “przeciwciał”. Takie
“przeciwciała” daje nam dopiero Bóg na Chrzcie Świętym. Nie oznacza to jednak, że
ochrzczony może spać spokojnie, że one same “załatwią sprawę”. Trzeba modlitwy,
sakramentów – życia religijnego, trzeba kochać Boga i być z Bogiem i wciąż ćwiczyć się w tej
sprawności, która ochroni nas najskuteczniej przed tą chorobą – w pokorze, pokorze, której
uczy nas Matka Boga.
Ludzie, którzy nie są chrześcijanami, chrześcijanie, którzy nie są katolikami, katolicy, którzy
gubią gdzieś swój katolicyzm i swoją wiarę łatwo zapadają na pychę.
Może na nią zapaść każdy człowiek, nawet maluczki, który jest tylko kłębkiem lenistwa i
bezmyślności, który nie ma żadnych talentów, niczego nie dokonał, nikomu nie jest znany.
Cóż dopiero powiedzieć o tych, którzy mają wiele talentów, są zdolni i wykształceni, zdobyli
pieniądze, władzę i sławę. W pewnym momencie, gdy nie są dobrymi chrześcijanami wprost,
można ta powiedzieć, głupieją. Jak mówi młodzież, odbija im. Zaczyna się od tego, o czym
pisał już św. Bernard z Clairvoux charakteryzując 12 stopni pychy, że stwierdzają – “Nie
jestem jak inni ludzie.” Potem wszystko już idzie szybko. Rak pychy zżera ich błyskawicznie.
Taki człowiek mówi w pewnym momencie – “Przecież to niemożliwe żebym był tylko
człowiekiem.”, “Na pewno jestem kimś więcej.” “Chyba jestem jak Bóg.”, “No nie, na pewno
jestem bogiem, bogiem w uśpieniu.”, “Muszę obudzić w sobie swoją boskość.”, “Jak to się
mogło stać, że ją zagubiłem?” Po pewnym czasie, taki człowiek stwierdza: “Jestem bogiem,
jestem bogiem w pełni i do końca.” Dalszy końcowy już etap jest następujący: “Jeżeli jestem
bogiem to należy mi się boska cześć i boska władza.”, “Muszę zachowywać się jak Bóg – być
Prawodawcą i Panem świata, panem innych ludzi, panem wszystkich ludzi.”
Prof. Andrzej Nowicki Wielki Mistrz Wielkiego Wschodu Polski napisał kiedyś w
“Wolnomularzu Polskim”, że to nie jest tak, że przyjmuje się jakiegoś profana do masonerii
(choć niekiedy i to się zdarza, jeżeli ten profan jest do czegoś masonerii potrzebny; nie
zachodzi on jednak wtedy w niej daleko) i wtajemnicza się go powoli, przeprowadza przez
kolejne stopnie. Do masonerii – mówi Nowicki – przyjmuje się już dojrzałych, w pełni
dojrzałych masonów – ludzi, którzy nie mając dotąd z nią nic wspólnego myśleli i
zachowywali się jakby byli na 33 stopniu masońskiego wtajemniczenia.
Zdarzyć się może i tak, że gdzieś tam na szczytach świata finansów, polityki, nauki czy sztuki
jest człowiek, którego pycha nie dotknęła, choć odrzucił Boga i chrześcijańskie wartości lub
nigdy z nimi się nie zetknął. Może się zdarzyć, że tam na szczytach jest dobry chrześcijanin
lub człowiek, który choć niekonsekwentny, letni w swym chrześcijaństwie jednak jakoś się go
trzyma. Wtedy masoni sami przyjdą do niego. “Człowieku – powiedzą – uświadom sobie, nie
powinieneś być tylko człowiekiem. Przecież zasługujesz na więcej. Masz w sobie boskość.
Możesz być bogiem. Jesteś bogiem. Uruchom swoją boskość. Chodź z nami.” Będą kusić tak
długo aż, co bardzo prawdopodobne, osiągną swoje.
W swojej książce pt. “Masoneria polska i okolice” starałem się odpowiedzieć na powtarzające
się wciąż pytanie moich czytelników, pytanie: “Kto w Polsce jest masonem?” Stwierdziłem:
“Nie mogę powiedzieć, że pan X, pan Y i pan Z są masonami, bo nie mam na to dowodów na
piśmie. Mogę jednak powiedzieć – po owocach ich poznacie ich.” Potem zmieniłem zdanie.
W swojej książce „”Masoneria polska 1999”. napisałem: “Dziś już wiem. Na całym świecie,
także i w Polsce jest wielu ludzi, którzy zachowują się tak jakby byli rasowymi masonami, a z
masonerią nie mają nic wspólnego. Można ich nazwać jedynie, używając tu technicznego
określenia samych masonów, “wolnomularzami bez fartuszka”. Kim oni są? Podzielić ich
można na dwie podstawowe kategorie.
Po pierwsze, będą to ludzie, którzy, mówiąc językiem św. Augustyna, utonęli w rzekach
Babilonu, ludzie, których wciągnęły, używając sformułowania papieża Jana Pawła II,
struktury grzechu, ludzie zagubieni, zarażeni pogaństwem, zindoktrynowani, ludzie, którzy
nie wiedząc o tym są narzędziami w rękach masonów, bo robiąc cokolwiek robią to tak jakby
rozkaz otrzymali od samego Wielkiego Mistrza.
Po drugie, będą to ludzie, dla których liczą się tylko pieniądze, sukces i kariera, władza i
sława. Ci jak psy gończe wyczuwają ślad. Działają świadomie i z premedytacją. Wiedzą
bowiem, że gdy będą zachowywać się tak jakby nie tylko byli masonami, ale i osiągnęli 33
stopień wtajemniczenia otworzy się przed nimi wiele drzwi, dostępne staną się perspektywy i
stanowiska, o jakich nie mogli inaczej marzyć. Tych chyba jest, także w Polsce, najwięcej. I
stąd to przedziwne zjawisko. W naszym kraju jest mało prawdziwych masonów. Wszystko zaś
wskazuje na to jakby było tu ich “jak mrówków”.
Masoni biorą się z pewnej duchowej patologii. Musimy zatem wciąż pamiętać o tym, że
skuteczne tu przeciwdziałanie musi, przynajmniej w swych podstawach, posiadać duchowy
charakter, mieć znamiona duchowego uzdrowienia. To zaś przychodzi tylko wtedy, gdy
jesteśmy konsekwentnie i heroicznie wierni temu, kto jest prawdziwym Prawodawcą i Panem
świata – Bogu, gdy lgniemy do Jego jedynego Syna Jezusa Chrystusa i podążamy śladami
Maryi Matki Bożej.

Kolejna promocja masonerii

W grudniu 1999 r. pojawiło się w kioskach z gazetami nowe pismo pt. “Przegląd”.
Jego stałymi współpracownikami są między innymi Aleksander Małachowski, Krzysztof
Teodor Toeplitz, Piotr Gadzinowski, co świadczy dobitnie o lewicowym charakterze tego
periodyku, o tym, że sytuuje się on gdzieś pomiędzy Unią Pracy a SLD. W jego trzecim
numerze, który ukazał się w pierwszych dniach stycznia 2000 r.. znajdujemy obszerny
materiał na temat masonerii pt. “Masoni polscy” zasygnalizowany na tytułowej stronie
olbrzymim zdjęciem dwóch liderów masonerii rytu francuskiego Andrzeja Nowickiego i
Adama Witolda Wysockiego.
Ciekawostką jest tu to, że jest to kolejne nowe pismo, które rozpoczyna niejako swoją
działalność od promocji masonerii.
Jakie plusy reprezentuje, według tego periodyku, masoneria?
Ano, po pierwsze, ułatwia bardzo życie wszystkim tym, którzy do niej należą lub tylko się w
taki czy inny sposób do niej odwołują. Zaprezentowany w “Przeglądzie” materiał zaczyna się
następującą anegdotką. Pewien młody człowiek udał się w interesach zatrudniającej go firmy
do USA. Odwiedził tam wuja, który podarował mu krawat. Założył ten krawat i rozpoczął
załatwianie interesów. Wielkie było jego zdziwienie, że wszyscy witają go jak swojego,
wychwalają go na wyścigi, podpisują z nim, bez zmrużenia oka, kontrakty, żądają, aby jego
firma wysyłała na następne rozmowy z nimi właśnie jego i tylko jego. Wreszcie okazało się,
że to wszystko za sprawą krawata, który był krawatem przyozdobionym tajnymi masońskimi
znakami.
Anegdotę tę opowiedział dziennikarce “Przeglądu” nie byle kto bo sam Prezydent Polskiej
Grupy Narodowej Uniwersalnej Ligi Wolnomularskiej, ponadto członek Wielkiego Wschodu
Polski Adam W. Wysocki odpowiadając na pytanie czy to prawda, że masoni na całym
świecie się popierają. Wysocki stwierdza, że z tego nie wynika, że masoni rządzą światem, a
tylko to, że pomagają sobie “jak pomaga się rodzinie i przyjaciołom”.
Zobaczmy, że ten kij ma dwa końce. Promując masonerię Wysocki mówi bardzo czytelnie,
choć między wierszami, – będziesz masonem wszystko załatwisz. Jednak tym samym
uświadamia wszystkim treść innej zasady – nie jesteś masonem nie będziesz miał takich
względów. Masoni często lubią powtarzać jeden ze swoich sloganów: “Nie ma masonerii bez
demokracji. Nie ma demokracji bez masonerii”. Opowiedziana przez Wysockiego anegdota i
opisane przeze mnie w książce “Masoneria polska 1999” wydarzenia i afery choćby w
Wielkiej Brytanii i Włoszech świadczą, że, w istocie jest tak, iż “Nie ma demokracji, gdy jest
masoneria.” Gdy bowiem masoni pojawiają się na kluczowych stanowiskach w państwie,
gospodarce i mediach nie ma już wolnego rynku (mason daje zarobić tylko masonowi)
sprawiedliwości (sędzia mason nie wyda wyroku skazującego na masona), demokracji
parlamentarnej (masoni z różnych partii spotykają się poza parlamentem i ustalają wszystko),
wolności słowa (masoni “puszczają” w mass mediach to, co jest po ich myśli, a blokują to, co
im nie odpowiada), nie ma ochrony interesów danego państwa (masoni obecni w jego
strukturze idą na rękę masonom, którzy są w strukturach innych państw).itp., itd. Masoni
przecież pomagają sobie “jak pomaga się rodzinie i przyjaciołom”.
Przechodząc do innych “plusów” masonerii. W artykule czytamy: “Istotą ruchu masońskiego
jest działanie na rzecz wolności, równości i braterstwa. Te wspaniałe idee rewolucji
francuskiej są ciągle aktualne. Zadaniem masonerii jest przeciwstawianie się przejawom
nacjonalizmu, totalitaryzmu, ksenofobii, nietolerancji. Ideałem masońskim jest ład światowy,
w którym nie ma ani wojny ani przemocy.”
Jeżeli ktoś chciałby zapoznać się z pokazową próbką tzw. szarej propagandy, a więc
mieszaniny prawdy i fałszu to powyższy cytat spełnia wszystkie kryteria. Fałsz kryje się tu w
niedopowiedzeniach. To tak jakby ktoś powiedział: ”Pismo Święte mówi, że nie ma Boga.”
(w jednym z Psalmów czytamy: “Powiedział głupiec w swoim sercu – Nie ma Boga”).
Świetnie to ujął niedawno publicysta “Przeglądu” Aleksander Małachowski stwierdzając, że
nie ma tolerancji dla nietolerancji ( a więc, mówiąc inaczej nie ma tolerancji dla wszystkich
tych, którzy fałsz nazywają fałszem, zło złem i występują czynnie przeciwko nim). W książce
“Masoneria polska 1999” przytaczam fragmenty dokumentu masońskiego opublikowanego w
masońskim kwartalniku “Ars Regia” dotyczącego tego masońskiego ideału, jakim ma być ład
światowy bez wojen i przemocy. Oznacza on w praktyce światowe państwo, w których jest
jeden naród, jedna religia, moralność i kultura (a więc nie ma już o co walczyć). O ideałach
rewolucji francuskiej mogą dziś chyba mówić pozytywnie tylko dyletanci. Owoce ich
realizacji były identyczne jak owoce realizacji rewolucji październikowej.
Plusem ma być również to, że “masoneria to sposób na życie, którego wyznacznikami są:
tolerancja, chęć budowania nie niszczenia, rozwój duchowy.” Masoneria to bowiem “nie jest
ani religia, ani sekta, ani partia, lecz stowarzyszenie filozoficzne, etyczne, statutowe.”
Masoneria “może być miejscem poszerzania wolności”, “forum gdzie ludzie znajdą oparcie
dla swoich poglądów”.
Zabawnie wręcz brzmi tu ta “chęć budowania nie niszczenia” w kontekście tych wszystkich
rewolucji, o których masoni sami mówią, że je “czynnie wspierali”. Kuriozalnie brzmi ten
“rozwój duchowy” w kontekście stwierdzenia, że masoneria nie jest religią i różnych
wypowiedzi polskich masonów, w których mówią o kabale, doktrynie różokrzyżowców i
teozofii jako filarach ich “prareligii”. Cóż to za rozwój duchowy? Na pewno przebiegający w
całkowicie odmiennym “kierunku niż ten, o którym mówi chrześcijaństwo (przecież według
nauki Kościoła, choćby Jana Pawła II, ci, którzy w taki sposób “rozwijają się duchowo” są w
stanie grzechu śmiertelnego i nie mają dostępu do Komunii Świętej)
W omawianym artykule znajdujemy pewne wyjaśnienie: “Masoneria regularna, do której
należy Wielka Loża Narodowa Polski politycznie jest kojarzona z konserwatyzmem, z
prawicą. (…) Jest w niej sporo młodych ludzi, także katolików. Wprawdzie Kościół zabrania
przynależności do masonerii, ale masoneria nie zabrania przynależności do Kościoła.”
No tak, jeżeli ktoś będący katolikiem zakwestionuje większość dogmatów to może zostać
masonem i wtedy masoneria nie zabrania mu chodzić do kościoła. Zadziwiająca logika.
Tak przy okazji ciekawy ten konserwatyzm i prawicowość “szkotów”. Dziś wiemy, że
wszyscy praktycznie (oprócz ks. Zieji) zmarli członkowie KOR-u byli dostojnikami
masońskimi. Z KOR-u wywiodła się Unia Wolności. W stosunku do kogo jest ona
konserwatywna i na prawo? Oto jest pytanie.
Co prawda pozostaje jeszcze Jan Olszewski, który z KOR-em miał dużo wspólnego i który
wraz z całym ROP-em, jak czytamy w “Naszym Dzienniku” nr 9/2000 powraca do
współpracy z Jarosławem Kaczyńskim w jednym ugrupowaniu powstałym z połączenia PC i
ROP. Już dziś członkowie PC stwierdzają, przynajmniej prywatnie, że informacja o
przynależności Olszewskiego do masonerii to “fałszywka” służb specjalnych. “W omawianym
przez nas materiale czytamy: “Wśród współczesnych masonów polskich nie ma polityków z
pierwszych stron gazet. Jan Olszewski należał do loży “Kopernik”, ale po roku 1991 uśpił
się.” Ciekawe czy Olszewski będzie protestował tym bardziej, że pisze o swoich związkach z
masonerią w książce “Prosto w oczy” stwierdzając jedynie, że to tak naprawdę nie była to
masoneria: “Dopóki zresztą działał Klub, w zasadzie formą zebrania loży – to było
wznowienie loży „Kopernik” – posługiwać się nie było potrzeby.(…) Została przyjęta zasada,
która nie miała nic wspólnego z prawidłowością obrzędów masońskich, ale dla naszych celów
była bardzo wygodna, że w toku jednego posiedzenia uczestnicy otrzymywali od razu awans
dwu- lub trzystopniowy: ucznia, czeladnika i mistrza. Sporządzało się po prostu odpowiednie
protokóły. Natomiast, żeby ona jeszcze na zewnątrz była wiarygodna, wymagała udziału
kogoś, kto będzie w najlepszej wierze stwarzał sytuację osłony.(…) W związku z tym Wolski
wciągnął w to i uczynił sekretarzem Tadeusza Gliwica, przedwojennego członka masonerii.
(…) Korzystaliśmy z formuły takich spotkań jeszcze w latach siedemdziesiątych. Potem już
nikt nie miał do tego głowy – po akcji konstytucyjnej, kiedy powstał KOR, później Ruch
Obrony Praw Człowieka.(…) Działalność loży na ten czas zamarła, po czym była próba
powrotu do tej formuły w okresie stanu wojennego, kiedy nie było wiadomo jak to będzie się
toczyło dalej. Odbyliśmy wtedy parę spotkań, na których zastanawiano się jak tę lożę
wykorzystać. Potem bardzo szybko się okazało, że ta powszechna, solidarnościowa
konspiracja przybiera formy tak szerokie i w istocie rzeczy stopień ścigania jest tu
ograniczony. Trudno mi to dokładnie określić w czasie, ale gdzieś już pod koniec tego okresu
zostało to definitywnie zarzucone.”
Kończąc. Masoneria zawsze była znana z tego, że tworzyła swoją tzw. czarną legendę, a więc
mit o tym, że jest wszędzie, może wszystko, ma długie ręce itd. Masoneria, jak widać choćby
z tego materiału, specjalizuje się, mówiąc delikatnie w legendach i mitach. Tutaj jednaj
pojawia się zupełnie nieznany dotąd, zaskakujący mit jej autorstwa: “U nas za sympatie
masońskie, nie tylko za przynależność do loży, można stracić pracę. Znana mi absolwentka
historii miała otrzymać stypendium doktoranckie za granicą, ale go nie otrzymała, bo trzyma z
masonami. Inna miała zostać asystentką na Uniwersytecie Warszawskim, ale dowiedziała się,
że skoro sympatyzuje z prof. Nowickim, to niech on jej coś załatwi – i asystentką nie została.
Mariana K., informatyka, wyrzucono z pracy w telekomunikacji, bo rozeszło się, że jest
masonem. (…) Przykłady można by mnożyć.”
Oj ci biedni, prześladowani masoni. Nie powiem, że pragnąłbym, aby ich pomysły, plany,
mity się spełniły. W tym jednak wypadku stanowczo popieram.

Jan Józef Lipski – “świecki święty” czy “święty osioł”?

13.12. 1999 r. ukazała się w “Naszym Dzienniku” rozmowa z Edwardem Staniewskim
członkiem zespołu wykonawczego Ruchu Obrony Praw człowieka i Obywatela działającej od
drugiej połowy lat siedemdziesiątych prawicowej organizacji opozycyjnej. W rozmowie tej
Staniewski stwierdził, że Jan Józef Lipski wyjechał do Wielkiej Brytanii przed ogłoszeniem
stanu wojennego, i że wtedy, gdy inni przebywali w obozach internowania lub więzieniach on
przebywał na leczeniu w luksusowym szpitalu. Syn Lipskiego wystosował list do redakcji
“Naszego Dziennika”, w którym stwierdził, że jego ojciec w momencie wprowadzenia stanu
wojennego przebywał w Polsce, został internowany, a dopiero później wyjechał do Wielkiej
Brytanii na leczenie skąd wrócił na proces KOR-u i został aresztowany. “Nasz Dziennik”
zostaje też potępiony “za rozpowszechnianie nieprawdy” przez Józefę Hennelową w
“Tygodniku Powszechnym”.
“Nasz Dziennik” opublikował ten list 23.12. 99 r. wstrzymując jego publikacje kilka dni, aby
Edward Staniewski mógł przygotować swoją na niego odpowiedź. Tak więc 13.12.99 r.
ukazała się w “Naszym Dzienniku” druga rozmowa z Edwardem Staniewskim, w ramach
której wyjaśnił, że nie przypuszczał nawet, “aby jeden z przywódców opozycji mógł wyjechać
w stanie wojennym leczyć serce”, ponieważ władza komunistyczna nie patyczkowała się z
nikim z opozycji i on sam choć również był chory nie został nawet zwolniony do polskiego
szpitala. Ponadto Edward Staniewski stwierdza, że był pewny, iż Lipski długo przebywał w
Londynie, ponieważ dowiedział się, że właśnie tam Lipski napisał swoją liczącą ponad 400
stron książkę pt. “KOR”. “Logicznie rozumując – stwierdza Staniewski – wydawało mi się, że
Lipski nie mógł jej napisać w czasie krótszym niż pół roku, zwłaszcza, że był chory i poddał
się w tym czasie poważnej operacji.”
Jeszcze przed 23.12.99 zaatakowała Edwarda Staniewskiego i “Nasz Dziennik” Józefa
Hennelowa w “Tygodniku Powszechnym” apelując jednocześnie do Senatu, aby jego
marszałek stanął w “obronie nieżyjącego już senatora” i dał odpór tym “niesłychanym
pomówieniom”.
30.12.99 na posiedzeniu senatu wystąpił senator Krzysztof Kozłowski z Unii Wolności, który
zaprzeczając między innymi temu, że Lipski był w dniu rozpoczęcia stanu wojennego w
Londynie, stwierdził, między innymi: “Otóż stała się rzecz niesłychana. Dobre imię
nieżyjącego senatora pierwszej kadencji Jana Józefa Lipskiego zostało obrzucone błotem na
łamach “Naszego Dziennika” (…) Gazeta, która tak często powołuje się na chrześcijańskie
wartości, nie przeprosiła za te obelgi, co więcej nastąpił drugi akt plugawej nagonki na Jana
Józefa Lipskiego, gdzie zarzucono mu, że przecież nie wyjeżdża się za granicę w stanie
wojennym bez specjalnych kontaktów ze służbą bezpieczeństwa, a w ogóle to jako
odpowiedzialny za finanse w KOR sprzeniewierzył pieniądze przeznaczone na opozycję w
Polsce. Myślę, że w tej sali ktoś powinien jednak zaprotestować przeciwko haniebnym
praktykom niektórych mediów w Polsce, przeciwko plugastwu.”
4.01.2000 r. “Nasz Dziennik” opublikował to wystąpienie i wyjaśnienia Edwarda
Staniewskiego i, w imieniu redakcji, Moniki Rotulskiej. Staniewski zarzuca Kozłowskiemu
dwa kłamstwa. Zauważa bowiem, że w żadnej z rozmów nie powiedział nic na temat
“specjalnych kontaktów” Lipskiego ze służbą bezpieczeństwa, a jedynie stwierdził pewien
oczywisty, wydawałoby się, fakt, iż “aby wyjechać z kraju w stanie wojennym, trzeba było
mieć specjalne zezwolenia MSW czy też WRON”. Nigdzie też nie powiedział, że Lipski
sprzeniewierzył jakieś fundusze opozycji. Przy okazji Staniewski zwrócił uwagę na
tajemnicze okoliczności powstania w Londynie książki Lipskiego pt. “KOR”: “Aby napisać
książkę o opozycji w Polsce w Londynie, trzeba było mieć olbrzymi zasób informacji o samej
opozycji; chyba trudno jest sądzić, aby można było wykonać tę pracę nie korzystając z zasobu
pisemnych informacji, notatek itp. Jest zatem otwartą kwestią, skąd miał je Lipski. W jaki
sposób dotarły do Londynu? Przecież służba bezpieczeństwa PRL nie była stadem baranów i
wątpię, aby chciała wypuścić do Londynu materiały szkalujące PRL.”
Po kilkunastu dniach dotarła, za sprawa jednej z czytelniczek, do redakcji “Naszego
Dziennika” książka prof. Józefa Garlińskiego pt. “Świat mojej pamięci” (Oficyna
Wydawnicza Volumen, Warszawa 1998). Wstęp napisał do niej Władysław Bartoszewski.
Treści tej książki poświęciła swój artykuł pt. “Widzą i słyszą, co chcą” Małgorzata Rutkowska
(ND nr 15 z 19.01.2000 r., s. 11) . Zwraca ona uwagę na to, że w trzech miejscach tej książki
(na stronach 297, 322 i 411) jej autor wyraźnie twierdzi, że Jan Józef Lipski przebywał w
Londynie w dniu ogłoszenia stanu wojennego. Jako dowód przytacza obszerny fragment ze
stron 297-298. Następnie pisze: “Czy Gazeta Wyborcza i Tygodnik Powszechny, tworzone
przez środowiska osobiście i ideowo bliskie Lipskiemu, jak dumnie podkreśla Piotr
Bratkowski, oskarżą teraz prof. Garlińskiego o wierutne kłamstwo, o prymitywne
oszczerstwo? (…) I kto jest teraz oszczercą? A może jest tak, że to Gazeta Wyborcza widzi i
słyszy tylko to, co chce zobaczyć i usłyszeć. Tak jak nie zauważyła wyjaśnienia p. Edwarda
Staniewskiego, tak przeoczyła wspomnienia Józefa Garlińskiego, świadka, którego trudno
zdezawuować.”
Skąd ten szum? Dlaczego środowiska różowych i katolewicy tak ostro zareagowały próbując,
przy okazji, zaciemnić sprawę i zrobić ludziom wodę z mózgu? O co w tym wszystkim
chodzi?
Jan Józef Lipski (1926-1991) został przyjęty do loży “Kopernik 19.02.1961 r. Od 1962 do
1981 i od 1986 do 1988 był jej przewodniczącym (Wielkim Mistrzem). W latach 1981-1986 |
zaś pełnił w niej funkcję Mówcy, a w latach 1988-1990 Sekretarza. Należy stwierdzić, że to
jego zasługą było odrodzenie się polskiej masonerii po II wojnie światowej, jej rozkwit i jej
sukcesy polityczne. W 1996 r. ukazała się książka będąca pracą zbiorową pt. “Jan Józef.
Spotkania i spojrzenia. Książka o Janie Józefie Lipskim”. Jest ona kopalnią informacji nie
tylko o Wielkim Mistrzu, ale również o najnowszej historii Polski, tzw. opozycji
demokratycznej i oczywiście polskiej masonerii. Książka ta kreuje Jana Józefa Lipskiego na
swego rodzaju lewicowego i masońskiego świętego. Swój hołd składają tam mu między
innymi masońscy dostojnicy Janusz Maciejewski (obecny Wielki Mistrz Wielkiej Narodowej
loży Polskiej) Tadeusz Gliwic (poprzedni Wielki Mistrz tej Loży) i Hubert Janowski,
działacze tzw. laickiej opozycji Adam Michnik, Henryk Wujec, Aleksander Małachowski, Jan
Olszewski, Władysław Bartoszewski, Anka Kowalska, Zofia Kuratowska, Andrzej
Malanowski i inne osoby, który w taki czy inny sposób z nim współpracowały np. Andrzej
Friszke, Jerzy Jedlicki czy Lidia Ciołkoszowa.
Henryk Wujec mówi wprost: “Gdyby trzeba było wskazać osobę, która zasługuje na
określenie, że jest to ktoś, kto może być świętym – to byłby to właśnie Jan Józef Lipski, jeśli
chodzi o sposób jego postępowania. Ja go nazywałem “świecki święty” po prostu,.ale w tym
dobrym znaczeniu, że takie wzorce są potrzebne”. ( s.167)
Obecny Wielki Mistrz Janusz Maciejewski przyjaźniący się z nim od 1949 r. stwierdza: “Coś
się skończyło ze śmiercią Janka. Odeszła najpiękniejsza postać ostatnich kilkudziesięciu lat
polskiego życia kulturalnego i politycznego, życia trudnego, ale – dzięki takim jak on – także
barwnego”. (s. 87)
Poprzedni Wielki Mistrz, już nie żyjący, Tadeusz Gliwic napisał: “Nasza znajomość z Janem
Józefem trwała przeszło trzydzieści lat. Jest to dostatecznie długi czas. by poznać dobrze
drugiego człowieka, tym bardziej, gdy się z nim przez cały ten czas współpracuje. Trzeba
powiedzieć po prostu; Lipski był człowiekiem wielkiej pracowitości, ogromnej wiedzy,
odpowiedzialnym za swoje słowa, czyny i zobowiązania. Byt człowiekiem bardzo dobrym,
wrażliwym – nie tylko na cierpienia innych, lecz także na ich potrzeby, trudności, problemy
/…/ Całe życie walczył o to, co uważał za prawdę, walczył o wolność i godność człowieka. /…/
Mogę śmiało powiedzieć, że Jan Józef Lipski był prawdziwym wolnym mularzem”. ( s. 102)
I tu dochodzimy do meritum. Jan Józef Lipski spełniał zapewne wszystkie kryteria świętości,
jakie zarysowuje kabała, doktryna Różokrzyżowców i teozofia. Całe życie walczył o to, “co
uważał za prawdę” (a więc, jak wszystko na to wskazuje, o uznanie boskości człowieka). Całe
życie walczył o “wolność i godność człowieka” i (a więc, jak wszystko na to wskazuje o
niczym nie skrępowaną swobodę i najwyższą możliwą, boską godność). Będąc “prawdziwym
wolnym mularzem” idee te, jak twierdzą masoni, realizował v swoim życiu, a zatem
zachowywał się jak bóg. Bóg jest bezinteresowny, szlachetny, dobry dla innych jak ojciec itp.
Bóg to jednak także ktoś, kto realizuje swą boskość do końca – jest Prawodawcą, Panem
świata (a przynajmniej Polski), władcą życia i śmierci, osobą sprawującą opatrzność
(realizującą swój plan, plan, w którym ludzie są tylko narzędziami).
Andrzej Nowicki w “Wolnomularzu Polskim” nr 4 zauważa: “Studiując życiorysy wybitnych
masonów można dojść do paradoksalnego wniosku, że do lóż przyjmuje się tylko tych, którzy
już są masonami. Uroczystość inicjacji nie jest wcale początkiem drogi, w toku której
człowiek staje się masonem, ale stanowi raczej zakończenie długiego procesu formowania się
osobowości, która – przed oficjalnym przyjęciem do loży -powinna być już do tego stopnia
wypełniona ideami masońskimi, żeby można ją było uznać za dojrzałą do uczestnictwa w
zamkniętych zebraniach lóż. Istotny sens inicjacji polega na tym, że wreszcie „moi bracia
uważają mnie za masona, stwierdzają, że ich zdaniem już jestem masonem, a więc mogę być
przyjęty do masonerii”.
Powyższa wypowiedź Andrzeja Nowickiego zawiera w sobie odpowiedź na pytanie – jak to
się stało, że Jan Józef Lipski przyjęty do masonerii w początkach 1961 r., już w 1962 zostaje
Wielkim Mistrzem. Jeśli prześledzimy biografię Lipskiego będziemy musieli dojść do
wniosku, że był on urodzonym masonem, ze jego masońskość wzrastała wraz z nim od
najwcześniejszych lat jego życia.
Już jako kilkunastoletni chłopak był znany w swoim otoczeniu jako ktoś, kto ma negatywny
stosunek do katolicyzmu. “My teraz idziemy na mszę – informowali go koledzy z Powstania –
a ty. Grabie, jesteś ateusz, więc zostaniesz i będziesz pilnował odcinka”. (s. 51) W szkole
średniej nazywano go Dalaj Lamą. Założył wtedy klub dyskusyjny “Neopickwickis-tów”,
którego statut głosił, że każdy członek “ma prawo i obowiązek robić to, na co ma ochotę”.
(s.51)
W 1948 r. jako student uniwersytetu Jan Józef Lipski zakłada Klub Samokształceniowy, dla
którego największym autorytetem i pierwszym patronem był prof. A. B. Dobrowolski,
“twórca – jak pisze O.A. Chomicki – powiedzielibyśmy dziś, uniwersalistycznego poglądu na
świat”. (s. 25) Lipski kształtuje swoją formację intelektualną na tekstach Bertranda Russela
(przede wszystkim w oparciu o jego pracę “Dlaczego nie jestem chrześcijaninem?”), tekstach
szkoły lwowsko-warszawskiej, Czesława Miłosza ( s. 188 i 190). Jego poglądy od samego
początku są zdecydowanie lewicowe. Stąd jego udział w powstawaniu i rozwoju czasopisma
“Po prostu”. Klubu Krzywego Koła i błyskawiczne dogadanie się z nestorem masonerii i
zarazem anarchosyndykalistą Janem Wolskim. (s. 80)
Jan Józef Lipski jest też od najmłodszych lat zdecydowanym kosmopolitą, orędownikiem
ideałów oświeceniowych, głosicielem doktryny tolerancji, niestrudzonym tropicielem
wszelkich “nacjonalizmów, ksenofobii i antysemityzmów”. W latach pięćdziesiątych
poświęca się badaniom nad historią ONR i Falangi starając się skompromitować te
organizacje jako głoszące i realizujące skrajnie faszystowską koncepcję katolickiego państwa
narodu polskiego. (s. 56). Pisze wtedy książkę pt. “Katolickie państwo narodu polskiego”,
która ukazuje się w Londynie. ( między innymi ukazała się nakładem wydawnictwa
“ANEKS” w 1994 r.).Stwierdza w niej między innymi: “Polemika merytoryczna z
faszyzmem, szczególnie tego typu, który reprezentowali oenerowcy-falangiści, jest
niemożliwa, gdyż reprezentowali oni stanowisko czysto demagogiczne.” (s. 1)
Zatrzymajmy się na chwilę przy tym właśnie problemie. Lipski do końca swych dni uznaje go,
bowiem za jeden z najważniejszych problemów współczesności polskiej. Mówi o nim i pisze
przy każdej okazji, głównie w periodykach “drugiego obiegu”.
W swoim słynnym szkicu “Dwie ojczyzny – dwa patriotyzmy” stwierdza między innymi:
“Miłość do wszystkiego, co polskie” -to częsta formuła narodowej, “patriotycznej” głupoty.
Bo były przecież i ONR, i pogromy we Lwowie, Przytyku i Kielcach, (getto ławkowe, i
pacyfikacja wsi ukraińskich, i Brześć i Bereza, i obóz w Jabłonnie w 1920 roku”.
(“Powiedzieć sobie wszystko. Eseje o sąsiedztwie polsko-niemieckim”, Warszawa 1996, s.
38)
Pisze tam również: “Strzeżmy się i podejrzliwie patrzmy na każdą nową ofensywę
patriotyzmu – jeśli jest bezkrytycznym powielaniem ulubionych sloganów megalomanii
narodowej. Za frazeologią i rekwizyternią miłą przeważnie Polakowi – czają się przeważnie
cyniczni socjotechnicy, którzy patrzą, czy ryba bierze na ułańskie czako, na husarskie
skrzydło, na powstańczą panterkę. Jest to coś na kształt bagniska, traf tam, a coraz głębiej
wciska – pisze Miłosz w Traktacie moralnym.” (s. 39)
Za objaw nacjonalizmu i ksenofobii uznaje Lipski głoszenie wszelkich opinii na temat
polskości Gdańska, Warmii, Mazur, Pomorza Zachodniego czy Śląska. (s. 44-46) Nic
dziwnego, że jego teksty są tłumaczone na niemiecki i propagowane i wydawane przy
czynnym udziale rządu niemieckiego. ( książka ta ukazała się po polsku i niemiecku “dzięki
dotacji Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej ze środków Republiki Federalnej Niemiec”)
Lipski uważał zawsze, że stosunek Polaków do Niemców jak i Rosjan był w całej naszej
historii przepojony nienawiścią, że podobnie kształtował się nasz stosunek do Litwinów,
Białorusinów. Ukraińców i Żydów. Stara się tu ukazać wszystkie grzechy Polaków.
Negatywnie ocenia również nasz stosunek do Czechów. (s. 49-59)
Szczególną uwagę poświęca Lipski polskiemu antysemityzmowi. Pokazuje jak wzrastał on
przez wieki, by osiągnąć szczyty w okresie międzywojennym. Zwraca uwagę na to, te
“Kościół przyglądał się temu obojętnie (z wyjątkiem tak drastycznych wypadków jak pobicie
w kościele księdza Pudra, neofity), a nawet część prasy katolickiej (Maty Dziennik.) popierała
antysemityzm”. (s.61)
Oceniając czas II wojny światowej stwierdza: “W tej sytuacji nadeszła wojna i okupacja wraz
ze straszliwą eksterminacją Żydów przez okupanta. Ocena egzaminu zdanego wówczas przez
Polaków nie może być niestety prosta i jednoznaczna”. (s. 61)
Lipski ukazuje niektóre działania Polaków zmierzające do ratowania przed śmiercią Żydów w
czasie okupacji, by zaraz stwierdzić: “Trzeba jednak z bólem. lecz odważnie powiedzieć, że
prawda w tej sprawie nie wydaje się tak prosta i jasna, jak to nieraz bywa przedstawiane. Nie
prześladowaniem i tropieniem ukrywających się Żydów zawinili głównie Polacy, mimo, że
byli wśród nas uprawiający taki proceder – lecz obojętnością. /…/ Sądzę Jednak, że znaczna
część społeczeństwa polskiego była obojętna wobec zagłady Żydów – i że winę za to ponosi
między innymi panoszący się przed wojną antysemityzm. Ba, konspiracyjna prasa skrajnej
prawicy w czasie wojny była nadal antysemicka! Co więcej – czy naprawdę nie słyszeliśmy
nigdy podczas okupacji zdania: Po wojnie Hitlerowi postawi się pomnik!?. Gdyby nie
zatruwano narodu polskiego przed wojną antysemityzmem – z pewnością mniej byłoby
obojętnych. Nie byłoby też może tych mętów, które w miasteczkach Mazowsza zareagowały
na wywożenie z gett ludzi, współobywateli rabunkiem i brutalnością. /…/ Historia
antysemityzmu w Polsce na tym się nie kończy. Bezpośrednio po wojnie krajem wstrząsnęła
wiadomość o pogromie kieleckim. Wiele wskazuje na to, że była to prowokacja NKWD i
bezpieki. /…/ Ale dowodów na to nie mamy w stu procentach, gdyby zaś nawet znalazły się –
pozostaje faktem, że tego rodzaju prowokacje udać się mogą tylko wówczas, gdy padają na
glebę gotową je przyjąć” (s. 64)
Dużo miejsca w swoich rozważaniach poświęca Lipski relacji polskość – katolicyzm. Atakuje
nieprawdziwy jego zdaniem schemat Polak – katolik. Stwierdza, że wielki wkład w
kształtowanie się tego, co nazywamy polskością mieli protestanci i osoby związanego z
oświeceniem i pozytywizmem bezwyznaniowego nurtu laickiego, często, jak mówi Lipski,
“ateistycznego, niekiedy agnostycznego”. Trudno wyobrazić sobie – stwierdza Lipski – kulturę
polską ostatniego stulecia bez Edwarda Abramowskiego, małżeństwa Dawidów, bez Wacława
Nałkowskiego i Ignacego Redlińsklego, bez Stefana Żeromskiego i Andrzeja Struga, bez
Stefana Czarnowskiego i Tadeusza Kotarbińskiego, bez Edwarda Lipińskiego oraz Marii i
Stanisława Ossowskich, bez Antoniego Słonimskiego i Marii Dąbrowskiej, bez Leszka
Kołakowsklego. A są to nazwiska symbole, reprezentujące tu często całe szkoły i nurty myśli
polskiej, setki nazwisk Polaków, którzy wnieśli ogromny i niezatarty wkład w dorobek kultury
polskiej”. (69-70)
Zobaczmy wymienione osoby reprezentują w przeważającej większości środowiska skrajnie
lewicowe, głównie masonerię.
Lipski lansując ideę integracji z Europą przy okazji ujawnia jej cele: “Jestem przekonany, że
jednym z najistotniejszych zagadnień naszej teraźniejszości i przyszłości jest wyzbycie się
megalomanii narodowej i ksenofobii, a przynajmniej ich stępienie do stanu niegroźnego dla
dalszych losów narodu polskiego. Jeśli się to nie stanie – byle agent, | przebrawszy się w
ułańskie czako i zawiesiwszy ryngraf na j piersi, poprowadzi naród dokąd zechce, podbijając
bębenka “dumy narodowej” i manipulując fobiami /…/ zamkniemy sobie w rezultacie drogę
do Europy Zachodniej, w której widzimy naszą kolebkę kulturową – na zawsze; nie łudźmy,
że jeszcze się w tej Europie znajdujemy; może trochę: wspomnieniami, tęsknotami,
pragnieniami”. (s. 73)
Oto, chciałoby się powiedzieć ta świecka świętość, oto ta dobroć i szlachetność. Lewica i
masoneria są tu ukochani i obdarowani. A co z pozostałymi? Czy przypadkiem nie
reprezentuje ich Stefan Kisielewski gdy mówi o Lipskim, podobno żartem, jak przytacza to
Mirosława Puchalska, “święty osioł”. ( “Jan Józef…”, s. 187)
Nie tylko jeden Kisielewski “profanuje” tę “obiektywną” świętość Wielkiego Mistrza. Mówi o
tym, między innymi Aleksander Małachowski w tej samej książce: “Janek napisał ongiś
piękną i rozumną książkę o różnych polskich sprawach, m. in. o stosunkach z Niemcami
(„Dwie ojczyzny i inne szkice“, 1985). Z jego tez moralnie najczystszych i sprawiedliwych
usiłowano uczynić dokument zdrady interesów narodowych. Ubecja działała tak skutecznie,
że kiedy w wyborach 1989 roku Janek był kandydatem na senatora z Radomia, czemu czynnie
przeciwstawiał się tamtejszy biskup, bo jakże to tak: socjalista senatorem po obaleniu
komunizmu – z ambon kościelnych, bo niektórzy księża czynnie włączyli się w ten haniebny
proceder zwalczania Lipskiego – z ambon, przypominam, padały argumenty żywcem
zaczerpnięte z ubeckich broszurek. Co gorsze – dla biskupa – Lipski przebywał wtedy w
Londynie na badaniach l nie mógł osobiście odpierać poniżających go zarzutów. Ta sama tępa
nienawiść niewykształconego kleru, nic nie rozumiejącego z tego, czym jest współczesny
socjalizm, sprawiła, że były poważne trudności zapewnienia Jankowi katolickiego pogrzebu,
choć szlachetnością swoich myśli i uczynków przewyższał większość polskich biurokratów
kościelnych”. (s. 96)
Omówione przez nas powyżej podstawowe tezy “pięknej i rozumnej książki” można uznać, z
pewnością za jeden z podstawowych elementów masońskiego programu dla Polski (tak się
dziwnie składa, że stały się one również programem Unii Wolności, “Gazety Wyborczej” i
“Tygodnika Powszechnego”), Za ich uzupełnienie należy uznać przyjęte przez Lipskiego od
Jana Wolskiego zasady programowe tego “współczesnego socjalizmu”, którego to nie mógł
zupełnie zrozumieć ten chory od “tępej nienawiści” i podpuszczony przez ubecję
“niewykształcony kler”, zawarte w masońskim dokumencie pt. “Przesłanki i wytyczne
ustrojowe”. O treści tego dokumentu opublikowanego w ostatnich latach przez masoński
periodyk “Ars Regia” pisałem obszernie w swojej książce “Masoneria polska i okolice”.
Mowa tam o rządzie światowym i światowym systemie “planowej gospodarki”. Dowiadujemy
się z niego między innymi, że rząd ten miałby “wyłączne prawo dysponowania źródłami
wszelkich surowców o światowym znaczeniu gospodarczym” oraz “wyłączne prawo ustalania
dla poszczególnych (względnie dla bloków państw) zadań i kontygentów w zakresie ich
udziału w masowej wytwórczości”. Oczywiście, aby ten rząd i ta gospodarka mogły powstać
“poszczególne państwa muszą zrezygnować z zazdrośnie dotąd przez nie bronionej zasady ich
nieograniczonej suwerenności partykularnej (…) na rzecz szerszej i nadrzędnej suwerenności
czynnika międzypaństwowego w skali światowej” ( Ars Regia nr 3/4 z 1993 r.)
We wstępie do książki Lipskiego “Katolickie państwo narodu polskiego” Adam Michnik
pisze: “Ci, którzy znali blisko Jana Józefa mogą mówić o szczęściu w swoim życiu. Niewiele
przecież spotkałem osób tak konsekwentnie wiernych chrześcijańskiej miłości bliźniego, jak
ten konsekwentny agnostyk. Był człowiekiem dobrym i odważnym. Mądrym i szlachetnym.
Nadawał sens ludzkim życiorysom, pobudzał do przyzwoitości, prowokował do czynienia
dobra. Jego prawość i dobroć były zaraźliwe. Był sumieniem polskiej inteligencji i opozycji
demokratycznej – obok księdza Jana Zieji, Stefana Kisielewskiego, Haliny Mikołajskiej. Był
jednym z tych, którzy przechowywali przez trudny czas ideę Polski, dusz prawych i rogatych.
Był człowiekiem nowoczesnym, który w świat totalitarnej dyktatury wnosił dawnych Polaków
dumę i szlachetność.”
No właśnie ludziom spod znaku “Gazety Wyborczej”, Unii Wolności, masonerii i “Tygodnika
Powszechnego” zależy, by uczynić z Lipskiego pewien wzorzec osobowy, współczesnego
bohatera polskiego, swego rodzaju pozytywny mit. Mit ten budowany jest w oparciu o pewne
cechy charakteru, które zapewne Lipski posiadał: rogatość, odwaga, bezkompromisowość,
wierność przyjętym ideałom i “towarzyszom broni” i o pewne historyczne fakty: Lipski
tworzył tzw. demokratyczna opozycję, walczył z komuną, stawał w obronie prześladowanych
przez nią (przynajmniej niektórych), zabiegał o wolność i demokrację dla Polski i Polaków.
Myślę, że nie ma chyba co tu polemizować. Nie jest to właściwa płaszczyzna. Wchodzenie na
nią to swego rodzaju wpadnięcie w, z góry, przygotowaną pułapkę. Są ważniejsze
perspektywy. Po owocach poznacie ich.
Kim był Lipski.? Nie był ani “świeckim świętym” ani “świętym osłem”. Był wielkim i
skutecznym masońskim i lewicowym bojownikiem. To on skonstruował, tak naprawdę i dał
siłę Klubowi Krzywego Koła, które istnienie zapoczątkowały komunistyczne służby specjalne
i uczynił z niego sprawne narzędzie porozumienia pomiędzy liberalnymi i kosmopolitycznymi
kacykami PZPR a masonerią. To on odbudował w Polsce masonerię i dał jej siłę, jakiej dotąd
w Polsce chyba nie miała. To on wokół niej zbudował środowisko antypeerelowskiej opozycji
lewicowej i skupił wokół niego wielu, często niezorientowanych w “meritum” ludzi. To on
zbudował fundamenty okrągłego stołu i doprowadził do tego, że o przyszłości Polski
decydowały wąskie czerwone i masońskie elity. Bez niego nie byłoby zapewne siły i
wpływów Unii Demokratycznej, a później Unii Wolności, wyprzedaży polskiej gospodarki,
grubej kreski, przejęcia przez lewicę mediów i aparatu władzy.
Środowiska korowskie, którym przewodził wykorzystały “Solidarność” jako narzędzie. Pod
hasłami walki z dyktaturą zbudowały państwo, w którym demokracja była tylko z nazwy
(oznaczała bowiem roszady w ramach pewnego kontrolowanego przez nie obszaru), wolność
gospodarcza tylko, w istocie, dla zachodnich koncernów i wybranych nielicznych obywateli
polskich.. Ich działania od początku zmierzały do demontażu państwa polskiego, którego
ostatecznym efektem ma być jego wchłonięcie przez struktury Unii Europejskiej.
Lipski był z pewnością jakoś wielki i genialny. Ale przecież szatan też na swój sposób jest
wielki i genialny.

Andrzej Olechowski – prorok globalizmu

Od pewnego czasu coraz głośniej mówi się w wielu środowiskach politycznych o tym,
że UW i AWS mogą wysunąć Andrzeja Olechowskiego jako wspólnego kandydata w
najbliższych wyborach prezydenckich. Ostatnio zaczęto o tym mówić i w mediach. Jednym z
pierwszych wyraźnych sygnałów był tu materiał zamieszczony we wkładce “Ludzie” do
“Życia” z 27.02. br. Następnego dnia telewizja i radio poinformowały nas, że “25 autorytetów,
głównie z Krakowa zaapelowało do Leszka Balcerowicza, Mariana Krzaklewskiego i Lecha
Wałesy o poparcie tej kandydatury przez cały obóz posierpniowy”. Tego samego dnia
Tadeusz Mazowiecki oświadczył, że nie będzie kandydować pomimo, ze jeszcze w sobotę
poparli go szefowie regionów UW. 29 wieczorem telewizja TVN podała wyniki sondaży
mające wskazywać na to, że Olechowski już teraz otrzymałby najwięcej głosów po
Kwaśniewskim wyprzedzając zdecydowanie Krzaklewskiego i Wałęsę.
Jakie to autorytety poparły kandydaturę Olechowskiego? Gdy pisałem ten artykuł znane były
nazwiska tylko kilku z nich, a mianowicie: Andrzeja Zolla, Zbigniewa Religi, Czesława
Miłosza, Józefy Henelowej, senatora Krzysztofa Kozlowskiego i Macieja Jankowskiego. Moje
pierwsze skojarzenie było następujące. Zoll jest, a przynajmniej był, członkiem Rotary Club
(por. choćby: A. Socha, Bądź przyjacielem., Polska Zbrojna z 8.11.94). Religa kojarzy mi się
z Lions Club. Dziennikarze piszą o tym, że jest jego członkiem. (por. choćby: K. Nielaba,
Łagodne Lwy, Trybuna Śląska z 13.01.94). Nazwisko Miłosza pojawiło się w mojej książce
pt. “Masoneria polska 1993” gdzie czytamy: W 1947 r. Stempowski (który był wtedy Wielkim
Mistrzem) informuje za pośrednictwem, jak wszystko na to wskazuje, Czesława Miłosza,
wielkiego komandora masonerii w USA J. H. Cowlesa, “że masoneria polska podzieliła los
sąsiednich (…) i wyginęła – przestała istnieć.” (informacja ta została zaczerpnięta z: L. Hass,
Druga wizyta Johna Henrego Cowlesa w Polsce, Ars Regia nr 2(3)93, s. 100). Na uwagę
zasługuje też materiał autorstwa noblisty pt. “O historii polskiej literatury, wolnomyślicielach
i masonach” (“Kultura” nr 4/70, s. 21). Bardzo ciekawy jest też jeden z rozdziałów w książce
Aleksandra Fiuta “Rozmowy z Czesławem Miłoszem”, który nosi tytuł “Sekretny zjadacz
trucizn manichejskich”, w którym poeta mówi o swoich związkach ideowych z
manicheizmem i kabałą (do obu doktryn odwołuje się masoneria). Henelowej nie trzeba chyba
czytelnikom ND “rekomendować”. Jest przecież jednym ze sztandarowych przedstawicieli
“Tygodnika Powszechnego”. Powszechnie znane są jej wypowiedzi na temat Radia Maryja
(wynikałoby z nich, że jest to największe zagrożenie dla wszystkich i wszystkiego) i w
sprawie regulacji prawnej kwestii życia poczętego. No i oczywiście senator Kozlowski z UW
(ten, co tak bronił Wielkiego Mistrza Józefa Lipskiego w senacie przed “Naszym
Dziennikiem” i odsądzał pismo od czci i wiary)
A kim jest Olechowski? Krótko, treściwie, choć może nie w sposób pełny, ujął to komentator
“Życia” w jednym zdaniu: Trudno też zlekceważyć ostrzeżenie, że wyborcy Akcji nie poprą
człowieka z drugiej strony Okrągłego Stołu, który sam bez żenady przyznawał się do
współpracy z “wywiadem gospodarczym PRL”. (“Życie” z 20.02.br., s. 16).
Cóż można jeszcze powiedzieć o Olechowskim? Bardzo wiele. Trzeba by na to kilku czy
kilkunastu artykułów. Zacytuję tu tylko swój materiał na temat Fundacji Batorego
publikowany niedawno w ND: “W tym miejscu warto wspomnieć, że Soros jest, co
sygnalizuje również Osęka, członkiem nazywanego przez wielu masońskim rządem
światowym, Klubu Bilderberg. (każdy może to sobie sprawdzić w internecie). O Klubie tym i
o Sorosu pisało wielu badaczy masonerii. (por. choćby: J. A. Cervera, Pajęczyna władzy,
Wrocław 1997, s. 225-229 i P. Virrion, Rząd światowy. Globalizm, Antykościół i
Superkościół, Komorów 1999, s. 83-90). Ostatnio obszerny artykuł poświęcił mu w “Naszej
Polsce” (nr 50/99) Paweł Siergiejczyk (który pisał też zresztą sporo o Fundacji Batorego).
Przypomina on tam, że inicjatorem tej organizacji był Józef Retinger jeden z najbardziej
znanych i wpływowych masonów w historii (oddzielną książkę poświęcił mu Henryk Pająk),
członek loży B`nei B`rith skupiającej wyłącznie Żydów. Członkami tego Klubu byli lub są
między innymi: Bill Clinton, Gerald Ford, Henry Kissinger, ambasador USA przy ONZ
Richard Hollbrook, Al Gore (wiceprezydent USA, kandydat na prezydenta), amerykańscy
sekretarze skarbu Nicholas Brady, Robert Rubin, Lawrence Summers (jest nim obecnie),
prezes Chase Manhattan Bank, Dawid Rockefeller, Zbigniew Brzeziński i Andrzej
Olechowski (także członek Rady Fundacji Batorego) itd. W spotkaniach Klubu uczestniczą
członkowie władz Unii Europejskiej, w tym między innymi Komisji Europejskiej – Jacques
Santer, Leon Brittan, Emma Bonino, Mario Monti, Erkki Leekanen, kolejni sekretarze
generalni NATO Lord Carrington, Manfred Worner, Willi Claes, Javier Solana i George
Robertson i szefowie europejskich rządów: Franz Vranitzky (Austria), Wilfried Martens
Belgia), Esko Aho (Finlandia), Laurent Fabius (Francja), Rud Lubbers (Holandia) czy choćby
Margaret Thatcher.
Stałymi gośćmi Klubu są też prezesi Banku Światowego, prezesi banków centralnych
poszczególnych państw, także europejskich, szefowie banków prywatnych, w tym np.
Alessandro Profumo, prezes Credito Italiano, który kilka miesięcy temu kupił 52% udziałów
w PEKAO SA.“
Olechowski ponadto był, między innymi, ministrem spraw zagranicznych w
postkomunistycznym rządzie Pawlaka (OBOP podawał wtedy, że 28% respondentów uznaje
go za polityka centroprawicowego i że w związku z tym jest drugi na liście takich polityków
po Geremku, którego uznało za polityka centroprawicowego 29% respondentów i że jest
najbardziej lubiany w Polsce po: Kuroniu, Zychu, Kwaśniewskim i Cimoszewiczu),
pierwszym wiceprezesem NBP i ekonomistą w banku Światowym w Waszyngtonie (1985-
87). Obecnie jest, między innymi, przewodniczącym rady nadzorczej banku Handlowego S.A.
w Warszawie, Central Europe Trust Polska i członkiem wielu rad nadzorczych polskich i
zagranicznych przedsiębiorstw, prezesem Stowarzyszenia Euro-Atlantyckiego, członkiem
rady Międzynarodowego centrum Rozwoju Demokracji i Centrum Promocji Kobiet.
Olechowski wielokrotnie wypowiadał się w prasie na wiele tematów. Zacytujmy tu tylko
jedną jego wypowiedź, którą wydrukowała Gazeta Wyborcza (z 2-3.01.99): “Trzeba
przypominać, że państwo jednego tylko narodu zubaża ten naród duchowo, prymitywizuje
moralnie i prowadzi do nacjonalistycznych ekscesów.(…) Krucjata przeciwko globalizacji ma
niewiele wspólnego z chrześcijaństwem. To totalitarne państwo narodowe jest
niechrześcijańskie.(…) Każdy uważny i szczery obserwator musi przyznać, że ksenofobia
przybiera w Polsce na znaczeniu. Winę za to ponoszą przede wszystkim elity katolickie, które
najpierw nie widziały potrzeby, a potem nie znalazły siły, by na to zjawisko zareagować.
Najwyższy czas to zrobić. Dekomunizacja i ksenofobia mają te same źródła i ten sam skutek –
kreują wroga. Jest to stary, dobrze w Europie znany sposób budowania jedności, pokonywania
wewnętrznych podziałów. Ale używanie go jest samobójczą głupotą, gdy wróg jest
wewnętrzny i tak szeroko i niejasno zdefiniowany jak komuniści czy Żydzi. Ilu z tych, którzy
przeżyli PRL może z ręka na sercu powiedzieć, że nic złego nie zrobili? Ilu z nas w Europie
Środkowej może, z ręką na ustawach norymberskich, udowodnić, że nie ma w sobie śladu
krwi żydowskiej?”
Przypomnijmy, że ksenofobia to, według “Słownika wyrazów obcych”, “przesadna niechęć
lub wrogość w stosunku do cudzoziemców”. Czy w Polsce nie mamy do czynienia z wręcz
odwrotnym zjawiskiem? Co ma na myśli Olechowski, gdy mówi o “dobrze w Europie znanym
sposobie budowania jedności”? Czy, przypadkiem, nie chodzi mu o Niemcy hitlerowskie?
W identycznym duchu utrzymana jest najnowsza książka kandydata na prezydenta pt.
“Wygrać przyszłość” (TWIGGER SA, Warszawa 1999), którą można uznać za jego manifest
polityczny. Stwierdza on w niej, że istnienie państw narodowych utraciło już swój sens, że
naturalne otwieranie się państwa na współprace z innymi pozbawia je automatycznie
suwerenności (s. 15), że państwo staje się dziś “niekompetentne”, że stanowi dla ludzi
“utrudnienie” i “przeszkodę” (s. 17 i 19), że państwo narodowe “słabnie”, bo ludzie
“pozostawiają je samo sobie” (s. 19).
Podsumowując tę część swoich rozważań stwierdza: “Państwo nieuchronnie będzie słabnąć, w
niektórych dziedzinach obumierać, w innych zastępować je będą inne instytucje. Jeżeli
całkowicie utożsamiać się będziemy z państwem, jeżeli będziemy je traktować jako jedyną
swoja instytucję, i my będziemy słabnąć i obumierać wraz z nim. Takiej przyszłości musimy
uniknąć.” (s. 20)
To wszystko jest bardzo ciekawe, szczególnie w kontekście wypowiedzi Olechowskiego, w
ramach której tłumaczył, dlaczego “współpracował”, miał, jak to powiedział, “kontakty z
wywiadem gospodarczym” ( Tak przy okazji były szef MSW Antoni Maciarewicz stwierdził:
“Nie istnieje wywiad gospodarczy. Jak się jest tajnym współpracownikiem, się wypełnia
polecenia niezależnie od tego, czego one dotyczą?”). Olechowski wyznał wtedy : “W moim
przypadku nie ma możliwości szantażu, zawsze otwarcie mówiłem o moich kontaktach.
Pozostaje aspekt moralny. Rozumiem, że można to różnie oceniać. Ja nie umiem siebie
potępić. Wychowano mnie w duchu propaństwowym. Zawsze w gotowości do współpracy
z państwem polskim. Z takim państwem, jakie miałem.” (“Ludzie” dodatek do Życia” z
25.02. 2000. s. 8)
Olechowski jest tak “ortodoksyjnym globalistą”, że uznaje, iż tak SLD jak i AWS są za bardzo
narodowe i “lokalne”, wręcz zaściankowe, bo przecież “geneza obu ugrupowań znajduje się w
wydarzeniach i postawach, które szybko odchodzą do historii. Kandydat na prezydenta
stwierdza, że przecież: “podział, który praktykują te ugrupowania, traci adekwatność, staje się
coraz bardziej anachroniczny”, bo przecież wyróżnianie lewicy i prawicy to przeżytek. (s. 49-
50)
To “otwieranie się”, “zanik państwa” jest zarazem, według Olechowskiego, wzmacnianiem
demokracji, bo: “Kontakty międzynarodowe pozwalają poznać innych ludzi, inne wartości i
idee, powodują wzrost tolerancji. Bez pewnego poziomu tolerancji mniejszość nigdy nie
zaakceptuje decyzji większości. Liberalizacja promuje więc demokrację.” (s. 21)
Trudno nie zgodzić się tu z nim. Jeżeli większość promuje zło, proponuje np. zabijać
psychicznie chorych to mniejszość kierująca się miłością, prawdą i dobrem na to się nie
zgodzi. Gdy mniejszość uzna za jedyną czy choćby najwyższą wartość tolerancję będzie to
tolerować.
Państwo nie ma też sensu, dlatego, stwierdza Olechowski, bo “nie wszystko możemy zrobić
sami”, a tak naprawdę to sami nie możemy nic. Z tego zaś wyciągnąć można następujące
wnioski. Pierwszy: “integrację powinniśmy wspierać”, bo “Spoiwem łączącym narody
europejskie jest dziś przede wszystkim przynależność do Unii Europejskiej”.
Tak na marginesie czy tym spoiwem nie powinny być wartości?
Integracja w ramach Unii Europejskiej powinna, według Olechowskiego być jak najgłębsza i
najszersza i to jest “jedną z podstawowych dyrektyw patriotyzmu”. Inaczej gdyby ta integracja
była “płytka”, “fakultatywna” to Europa “szybko by się rozwarstwiła na mniejsze,
konkurujące ze sobą grupy”. Zyskamy za to “podstawy do odegrania roli regionalnej”. (s. 26 i
27).
Podsumowanie? Ano następujące: “Aby przetrwać – osłabić państwo. Aby utrwalić
niepodległość – pozbawić państwo suwerenności. Co za paradoks! Ale tak właśnie
powinniśmy zrobić.” (s. 29)
Co dalej? “Nie bójmy się perspektywy – stwierdza kandydat na prezydenta – wspólnoty wielu
narodów”. Będzie to, bowiem “ponadnarodowa demokracja”. (s. 31). “Trzeba udawać, że
jesteśmy suwerenni” – naucza Olechowski, a więc: “udajemy, że jest ono suwerenne i
powierzamy mu zadania oraz stosowne uprawnienia. Państwo wchodzi w porozumienie z
innymi państwami, tworzy z nimi stosowną instytucje ponadpaństwową i przekazuje jej
zadanie oraz związane z nim uprawnienia. W konsekwencji, w tej sprawie, państwo
przechodzi na pozycję władzy lokalnej, która działa w ramach wytycznych instancji wyższego
szczebla, a obywatel – na pozycję członka lokalnej wspólnoty.” (s. 34)
Wreszcie kandydat na prezydenta mówi: “Nie mam wątpliwości – globalizacja jest
nieuchronna” (s. 81) Musi więc, po pierwsze, zaniknąć rolnictwo. (s. 84) Trzeba więc
“wyzwolić chłopów z przywiązania do ziemi.” (s. 86) Trzeba “podłączyć” Polaków. Internet
nade wszystko (87-90). Trzeba usamodzielnić Polaków, uprościć podatki, zwiększyć
przedsiębiorczość (s. 90-96), doprowadzić do tego, by przedsiębiorstwo było
“stowarzyszeniem osób podzielających te same cele i wartości” ( s. 96-101) Bo przecież:
“Życia i pracy nie można rozdzielać” (s. 102). Przedsiębiorstwo ma być “instytucją
pozwalającą człowiekowi spełnić swoje posłannictwo, wykonać zadanie, wypełnić dobrze
życie” (s. 104), ma być “misją, w której uczestniczę” (106)
Czy to się nie nazywa religią złotego cielca?
Globalizacja, mówi Olechowski, da nam “szansę, na szybsze pokonanie dystansu do bardziej
zaawansowanych narodów, zrobienia czegoś pożytecznego, wybitnego”.(s. 127) No tak. To,
co polskie, katolickie nie jest ani zaawansowane, ani pożyteczne, ani wybitne.
“Chodzi o to, aby Polacy nie znaleźli się wśród tych, którzy uciekli w skansen.” (s. 127) –
naucza Olechowski.
Co jeszcze powoduje globalizacja? Przede wszystkim “zmniejszenie możliwości
praktykowania wartości i idei nacjonalistycznych” wzbogacenie duchowe i moralne. (s. 128)
Kto się boi globalizacji? “Ludzie, którzy osłabienie więzów i obyczajów natury plemiennej
odbierają jako osobiste zagrożenie”. (s. 128)
Bo przecież “silne więzy rodzinne, wspólnotowe, grupowe, lokalne narodowe do pewnego
momentu sprzyjały solidarnemu wysiłkowi i solidarnym wyrzeczeniom zacofanych
społeczeństw. Ale spójrzmy – mówi Olechowski: “Życzliwość, uprzejmość, silne tradycyjne
więzi zniszczyły cud gospodarczy Azji. Może jest tak, że aby odnieść sukces, trzeba przestać
być Azjatą, odejść od tradycyjnych wartości i zasad.” (s. 129)
No teraz wreszcie wszystko rozumiem. Najważniejszy jest cud gospodarczy. A więc trzeba
przestać być Europejczykiem i Polakiem. Precz z więziami rodzinnymi, narodowymi. Precz z
tradycyjnymi wartościami i zasadami. A więc precz z Bogiem, katolicyzmem i Kościołem.
Oczywiście też: Precz z Polską.
Co organizuje ludzi według Olechowskiego? Kultura, proszę Państwa, kultura, wspólnota w
kulturze. “To kultura organizuje ludzi” – podkreśla kandydat na prezydenta w tytule rozdziału.
(s. 130) Co nazywa kulturą? “Polacy są tu dobrym przykładem. Po odzyskaniu suwerenności i
otwarciu wyrazili silne postanowienie związania się z Zachodem, nasilili z nim kontakty,
podjęli reformy na rzecz wdrożenia zachodnich rozwiązań w swych instytucjach i starania o
członkostwo w zachodnich strukturach.” (s. 130)
Przyznam się Państwu, że gdybym myślał sto lat to nigdy bym nie wpadł na pomysł, że te
działania można nazwać kulturą. Zawsze myślałem, że zupełnie co innego nazywa się kulturą.
Ale, mówi Olechowski, Oj, niestety, niestety. Nie wszyscy mają tę kulturę. “Jednocześnie
część z nas, np. środowiska Radia Maryja, nie poczuwają się do pełnej jedności kulturowej z
Zachodem.” (s. 130
A co z tego wynika? Olechowski, jak przystało na prawdziwego proroka ujmuje to w formie
przypowieści, znowu o Azjatach, i stwierdza: “Sądzę, że pragmatyczni Azjaci uznają, że
muszą porzucić nie tyle tradycyjne wartości, co niektóre tradycyjne, ale niekoniecznie
wartościowe przyzwyczajenia. Kapitalizm kolesiów nie jest emanacją solidarności i
uprzejmości, ale wynikiem zmowy i korupcji”. (s. 131)
Czy rozumieją już teraz państwo, do czego, oczywiście w takim ujęciu, zmierza Radio
Maryja?
Jak już będzie ta wspólna kultura przyjmiemy do wspólnoty Turcję, Ukrainę, Rosję, a
wreszcie “we wspólnej instytucji znajdą się trzy wielkie religie i kultury” i “Ramię w ramię
wezmą udział we wspólnym projekcie.” (s. 132)
Jesteśmy, stwierdza Olechowski, bardzo tego wszystkiego, blisko bo, na szczęście, “w
minionym półwieczu poczucie tożsamości narodowej bardzo się rozmyło, utraciło ostrość,
stało się bardziej zarysem niż rzeczywistością”, bo przecież “wartości narodowe przypominają
linię horyzontu – wszyscy się zgadzają, że one istnieją, ale nikomu nie udało się do niej
zbliżyć.” (s. 132-133).
Czy jednak można wypierać się swojego pochodzenia? Oczywiście, że nie – mówi
Olechowski “Takiej postawy nam nie trzeba” (s. 133)
Jak się mamy zatem zachowywać? Oto jest pytanie. “Niespodziewanej i zaskakującej
odpowiedzi na nie – pisze kandydat na prezydenta – udzielił Jan Paweł II. W trakcie swojej
niedawnej pielgrzymki wyjaśnił, co to praktycznie znaczy być patriotą, pielęgnować
dziedzictwo, kochać ojczyznę. Usłyszeliśmy, co składa się na tę miłość: szczegółowy obraz
pejzażu, dogłębna znajomość historii i czuła, życzliwa pamięć ludzi, którzy nas otaczają:
rodziców, kolegów, sprzedawców, właścicieli kamienicy. No i zapachy, kolory, smaki,
kremówki.” (s. 133) No tak. Ojczyzna to kremówki. Taka jest właśnie nauka Papieża?
Stanowczo protestuję. Przecież Jan Paweł II powiedział w 1997 roku opuszczając Polskę:
“Wojciech przypomniał nam o obowiązkach budowania Polski wiernej swym korzeniom. (…)
Wyraża się ona także w trosce o rozwój rodzimej kultury, w której wątek chrześcijański
obecny był od samego początku. Wierność korzeniom oznacza nade wszystko umiejętność
budowania organicznej więzi między odwiecznymi wartościami, które tylekroć się sprawdziły
w historii, a wyzwaniami współczesnego świata, między wiarą a kulturą, między Ewangelią a
życiem.” Tu nie chodzi o kremówki, proszę Pana, “obraz pejzażu”, tylko “znajomość historii”,
“życzliwą pamięć” o sprzedawcach i kamienicznikach.
Dalej kandydat na prezydenta cytuje, oczywiście, ten słynny fragment przemówienia Papieża
w parlamencie, którym tylu innych już również manipulowało i stwierdza: “Dla wielu ludzi
dobrej woli, których męczyła wątpliwość, czy starania o włączenie Polaków do europejskiej
wspólnoty narodów jest zgodne z postawą patriotyczna, dylemat został rozstrzygnięty.” (s.
133)
Nikt nie miał, chyba, w Polsce takiego dylematu. Tu nie chodzi o to czy z Europą czy
przeciwko ale o jej przyszły kształt, rolę i miejsce Polski. I o czym innym mówi Olechowski.
On mówi przecież o globalizacji, zaniku polskiego państwa, śmierci Polski, o wejściu bez
żadnych warunków do Unii Europejskiej spod znaku “Traktatu z Maastricht”. I tu na papieża
powoływać się nie wolno. Nie wolno wyrywać tych słów, które papież wypowiedział w
naszym parlamencie z kontekstu, nauki Kościoła i będącego jej integralnym elementem
papieskiego nauczania. To tak jakby powiedzieć – Pismo Święte uczy, że nie ma Boga (są tam
przecież, tak naprawdę, słowa :”Powiedział głupiec w swoim sercu: Nie ma Boga.”). Czy
Olechowski nie wie (czy nie chce wiedzieć), że papież powiedział 3.06.1997 w Lednicy: ”Nie
będzie jedności Europy, dopóki nie będzie ona wspólnotą ducha. Ten najgłębszy fundament
jedności przyniosło Europie chrześcijaństwo i przez wieki go umacniało chrześcijaństwo. (…)
Jakże można liczyć na zbudowanie wspólnego domu dla całej Europy, jeżeli zabraknie cegieł
ludzkich sumień wypalonych w ogniu Ewangelii, połączonych spoiwem solidarnej miłości
społecznej będącej owocem miłości Boga?” Czy nie wie, co papież powiedział podczas tej
samej pielgrzymki w Zakopanem? Brońcie krzyża, nie pozwólcie, aby imię Boże było
obrażane w waszych sercach, w życiu rodzinnym czy społecznym. Dziękujmy Bożej
Opatrzności za to, że krzyż powrócił do szkół, urzędów publicznych i szpitali. Niech on tam
pozostanie! Niech przypomina o naszej chrześcijańskiej godności i narodowej tożsamości, o
tym, kim jesteśmy i dokąd zmierzamy i gdzie są nasze korzenie.”
Czy Unia Europejska spełnia te warunki, jakie określa Papież? Oczywiście, że nie.
Wiele rzeczy można zarzucać Olechowskiemu, ale nikt, chyba, nie oskarży go o nieszczerość,
nieprawdomówność, krętactwo itp. Kawa jest tu wyłożona na ławę. Wreszcie ktoś mówi
wprost i głośno. Chodzi mi o to, by Polski i Polaków nie było.
Jeżeli Olechowski zostanie prezydentem to będzie to drugi król Stanisław August
Poniatowski. Dzisiaj takich nazywa się likwidatorami. Kiedyś, w dawnych dobrych czasach,
takich nazywało się trochę inaczej, ale nie powiem, jak bo nie chcę “Naszego Dziennika” (i
przy okazji siebie) narażać na kłopoty w sądzie.
A może warto na Olechowskiego zagłosować? “Życie” nazwało go “mistrzem kiepskich
końcówek”. Były premier Jan Krzysztof Bielecki powiedział: “Świetnie zaczyna, idzie jak
burza, ale niczego nie kończy.” (“Ludzie”, dodatek z 25.02.2000., s. 7)
Jeszcze ciekawostka. “Życie” podało, iż Lech Wałęsa oświadczył: “Gdyby przeszedł do
drugiej tury, dostanie moje poparcie.” (tamże, s. 9)
Falandysz daje mu duże szanse. Stwierdza tylko: “Jeżeli chce odnieść sukces, musi trochę
zniżyć się do ludzi. Pochylić głowę. Jako były disc jockey (Olechowski zaczynał jak disc
jockej i, następnie, menadżer zespołu Krzysztofa Klenczona “Trzy Korony” – dop. S. K. za:
tamże s. 5) powinien wiedzieć jak nawiązać kontakt z publicznością. Ale od tylu lat jest
człowiekiem biznesu, że nie wiem, czy będzie umiał zmienić skórę. Znaleźć swoje disco
polo.” (tamże, s. 9)
Olechowski znalazł swoje disco polo. Tylko, że ono nie jest jego. To jest disco polo
neopogaństwa. To jest powrót do niego, powrót do idei Cesarstwa Rzymskiego, pogańskiego
państwa wyznaniowego ogarniającego całą Europę, zrównującego wszystko jak dobry walec,
pozostawiający po sobie tylko moralną i duchową pustynię, pogańskie mity i “wartości”.
Disco polo to zawsze disco polo. Prymitywna muzyka. Prymitywny taniec. Jaskinia. Mam
nadzieję, głęboko w to wierzę, że Polacy reprezentujący wielką, starą kulturę, wspaniałą
tradycję, prawdę, którą niesie katolicyzm nie będą tańczyli w jego rytmie.

YMCA i masoneria

YMCA to skrót nazwy międzynarodowej organizacji dla młodzieży – Young Men
Christain Association (Stowarzyszenie Męskiej Młodzieży Chrześcijańskiej), która istniała w
Polsce przed wojną i wznowiła swoją działalność w 1990 r.
W tygodniku “Argumenty” nr 20 z 1979 r. ukazał się artykuł Ludwika Hassa, którego znamy
dziś jako honorowego członka Uniwersalnej Ligi Masońskiej (został nim “W uznaniu
ogromnych zasług w upowszechnianiu rzetelnej wiedzy historycznej o Wolnomularstwie”) pt.
“Twarzą w twarz z faszyzmem. Wolnomularstwo na ziemiach wschodnich.” Artykuł dotyczy
ostatnich lat okresu międzywojennego. Czytamy w nim, między innymi: “Atakiem objęto też
wszystkie zrzeszenia wolnomularskie, po YMCA i Rotary Club włącznie.”
Tak przy okazji ciekawostką jest to, że odnowiciele obecnej polskiej YMCA wywodzą się z
środowisk pisujących właśnie w “Argumentach” (przypomnijmy, że był to organ
Towarzystwa Krzewienia Kultury Świeckiej wsławionego w walce z Kościołem, także na
łamach “Argumentów) i “Polityce”.
Już z pisma “Wolnomularz Polski” nr 1 dowiadujemy się z materiału dotyczącego początków
polskiej YMCA: “Inny wybitny mason Hipolit Gliwic po rozmowie z Cowlesem
(Amerykanin, jeden z przywódców światowej masonerii dop. S. K.) pisał, iż YMCA nie jest
równoznaczna z wolnomularstwem, ale jest ona istotnie popierana, 65 proc. organizatorów
YMCA należy do Wolnego Mularstwa.”
Z tego samego materiału dowiadujemy się, że w skład Komitetu organizacyjnego YMCA
“weszło szereg polskich wolnomularzy, dla których YMCA stała się jednym z terenów ich
działalności społecznej”, wśród 21 członków Komitetu założycielskiego “znaleźli się masoni:
W. Chodźko, L. Darowski, F. Skąpski”, że jego prezesem “został także wolnomularz –
Stanisław Staniszewski, a po nim kolejno wolnomularze dr Rafał Radziwiłłowicz, Marian
Ponikowski, dr Tadeusz Dybowski.”
Ciekawostką jest tu fakt, że Dybowski był ponadto wiceprezesem Rotary Club w Krakowie, a
Skąpski członkiem jednego z Rotary Club.
Nic więc dziwnego, że YMCA została kilkakrotnie potępiona przez Kościół i że kardynał
Aleksander Kakowski wydał specjalny list pasterski na temat zagrożeń, jakie stwarza dla
młodzieży. Najciekawszy jest chyba wydany 5 listopada 1920 r. przez Najwyższą św.
Kongregację św. Oficjum “List do ordynariuszy, zachęcający ich do zajęcia się pewnymi
wystąpieniami akatolików przeciwko wierze”. Czytamy w nim między innymi: “Pewne nowe
organizacje akatolickie (…) zagrażają (…) młodzieży ofiarowując jej wielce urozmaiconą
pomoc, którym to sposobem wzmacniają wprawdzie ich ciała, kształcą ich serca i umysły, w
rzeczy zaś samej naruszają wiarę katolicką i wyrywają synów matce – Kościołowi. (…)Mówią
bowiem, że chcą umysły i obyczaje młodych zaprawić w dobrych dziedzinach i tę kulturę
mając zamiast religii ogłaszają /deklarują/ zupełnie wolną od wszelakiej religii i wyznania
uwolnioną swobodę myślenia /zapatrywania/. Wyznając, że niosą młodym światło, odsuwają
ich od nauczania kościelnego (…) Dlatego pozbawieni pomocy Sakramentów i oddaleni od
wszelkiego rodzaju pobożności, ponadto przywykli o najświętszych rzeczach z największą
swobodą sądy wygłaszać, nieszczęśliwie popadają w indyferentyzm religijny władzą Kościoła
potępiony, z którym połączone jest zaprzeczenie wszelkiej religii. Tak w kwiecie wieku w
ciemnościach wątpliwości bez żadnego przewodnika w życiu niszczeją. (…)Otóż z tych
stowarzyszeń wystarczy to zapamiętać, co jako wielu innych rzeczy matką
najpowszechniejszą bywa (co głównie w czasie tej okrutnej wojny wielu pokrzywdzonym
dużo pomogło) w pomoce (bogactwo) zaopatrzona organizacja nazwana Y.M.C.A. (Yung
Men’s Christian Association), której wprawdzie nieświadomie nawet sprzyjają akatolicy w
dobrej wierze, uważając ją za zbawienną, a z pewnością nikomu nie szkodzącą, i wspomagani
bywają katolicy niektórzy, którzy nie znają jej natury. To bowiem stowarzyszenie szczerą
oczywiście miłość rzuca młodzieży, niejako nie mając niczego lepszego jak ich ciału i sercu
służyć pomocą, a jednocześnie podważa jej wiarę, skoro postanawia oczyścić ją z wiary i
przekazać lepszą znajomość prawdziwego życia “ponad wszelkim Kościołem i oprócz
jakiegokolwiek wyznania religijnego”. (…)W tej sprawie św. Kongregacja uznaje za stosowne
publicznie wyjaśnić we wszystkich krajach przez biskupów, że czasopisma i inne pisma tych
stowarzyszeń, które są bardzo niebezpieczne, bo do wprowadzania błędów racjonalizmu i
indyferentyzmu religijnego do dusz naszych wyznawców bardzo się przyczyniają, samym
prawem należy zabraniać.”
W internetowych dokumentach polskiej YMCA czytamy: “Polska YMCA jest organizacją
chrześcijańską świecką i apolityczną. W swej działalności opiera się na pracy społecznej
swoich członków. Kształtuje ideał człowieka społecznie aktywnego dbającego o harmonijny
rozwój duchowy, umysłowy i fizyczny. Polska YMCA w oparciu o te wartości (jakie
wartości? – uwaga S. K.) kształci liderów społecznych (od 1990 r. takim kilkuetapowym
szkoleniem objęto ponad 400 osób). Część z nich pozostaje nadal działaczami YMCA, inni
kontynuują swoją misję – już na swoje konto – jako radni w samorządach, urzędnicy
państwowi, założyciele fundacji o profilu charytatywnym i wychowawczym, biznesmeni.”
I to jest wszystko, co możemy dowiedzieć się o jej programie. Zauważmy, że przez
“harmonijny rozwój duchowy, umysłowy i fizyczny” można rozumieć, co komu się żywnie
podoba. O takim rozwoju będą mówić chrześcijanie, ale i buddyści czy choćby teozofowie,
masoni, sataniści.
Na czym polega ta określona w nazwie “chrześcijańskość” YMCA. Nie wynika ona w żaden
sposób z charakterystyki jej działalności. Obejmuje ona bowiem ekologię, sport, turystykę,
sztukę, kursy językowe i działalność charytatywną (np. pomoc “dla dzieci romskich” i
“pomoc młodzieży bezrobotnej”).
Z historii YMCA przedstawionej na stronie internetowej tej organizacji dowiadujemy się, że
“budowała swoje obiekty w okresie międzywojennym, prowadziła działalność charytatywną i
wychowawczą skierowaną do młodzieży pochodzącej głownie ze środowisk niezamożnych.
Upowszechniała pływanie ( np. słynny, przez długi czas chyba jedyny basem YMCA w
Warszawie- dop. S. K.), koszykówkę, siatkówkę i to wszystko, co obecnie określa się jako
aktywne spędzanie czasu. Ale przede wszystkim kształciła młodzież w ideałach służby
publicznej, odpowiedzialności za siebie i innych, postępowania zgodnie z zasadami etyki
chrześcijańskiej.”
Ciekawa jest lista instytucji, z którymi YMCA współpracuje. Są to, między innymi: Kościół
Adwentystów Dnia Siódmego, Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy, Fundacja Batorego,
Kościół Metodystów.
W swojej ostatniej książce o masonerii pt. “Masoneria polska 1999” pisałem o grupie Odnowy
w Duchu Świętym działającej przy parafii św. Jana Chrzciciela w Gdyni-Chyloni, która w
1996 roku odeszła z Kościoła i zarejestrowała swój “kościół” pod nazwą “Kościół Nowego
Przymierza”. Znalazła sobie ona opiekuna w gdyńskiej YMCA, która, nota bene, przygarnęła
również i udostępniła pomieszczenia w swoim budynku także synkretycznemu Ruchowi Ten-
Sing mieszającemu elementy chrześcijaństwa z ideami religii Wschodu.
Tym, co ma przyciągnąć młodzież do YMCA jest obok bogatej oferty sportowo-turystycznej
propozycja wzięcia udziału w obozach i szkoleniach zagranicznych (np. okazja spędzenia 10
tygodni w USA w charakterze wychowawcy na jednym z 2000 obozów YMCA, odbycie stażu
od 3 miesięcy do roku w Finlandii, USA lub Kanadzie lub “wizytowanie Grecji, Finlandii,
Szwecji, Francji, Wielkiej Brytanii w celu “zapoznania się z kulturą krajów Unii
Europejskiej” czy szkolenia w Armenii, Wielkiej Brytanii i Francji).
Podstawowym dokumentem YMCA jest Statut Związku Młodzieży Chrześcijańskiej (nie ma
go w internecie). Zgodnie z nim jej władzami są Walne Zebranie Delegatów, Rada Krajowa,
Dyrektor Generalny (w internecie nie ma żadnych nazwisk).
YMCA działa w Polsce w Szczecinie, Gdyni, Olsztynie, Szczytnie, Warszawie, Łodzi,
Kurnędzy k. Sulejowa, Lublinie, Zgorzelcu, Jeleniej Górze, Wrocławiu i Krakowie.
YMCA to więc, jak wszystko na to wskazuje, organizacja związana z masonerią działająca w
krajach chrześcijańskich, (działa tej w krajach protestanckich i prawosławnych; w swoim
czasie potępiła ją też Cerkiew Prawosławna) której celem jest wyprowadzanie młodzieży z
chrześcijańskich wspólnot wyznaniowych, rozmywanie chrześcijaństwa, tworzenie tzw.
chrześcijaństwa bez Kościołów, a w konsekwencji indyferentyzmu religijnego i delikatne, nie
nachalne formowanie młodzieży w kierunkach określanych przez masonerię.
Na koniec jeszcze jedna ciekawostka. Dlaczego w “Wolnomularzu Polskim”, w piśmie, w
którym masoni piszą o masonerii znalazł się obszerny materiał poświęcony polskiej YMCA?
Czyżby masoni chcieli dać sygnał swoim braciom, zwolennikom i sympatykom, jak również
wszystkim tym, którzy chcą iść na rękę masonerii (głównie są to karierowicze), że należy
popierać tę organizację? A może powód był całkowicie inny?
Nad artykułem znajduje się duże zdjęcie, na którym widać dwóch mężczyzn trącających się
kieliszkami wina. W tle widać tablicę z napisem “Polska YMCA żyje!”. Gdy przyjrzymy się
zdjęciu bliżej zorientujemy się, że jeden z nich jest ubrany w biskupi strój. Gdy przypatrzymy
się twarzy rozpoznamy ks. bpa Władysława Miziołka.
Następny numer “Wolnomularza Polskiego” przynosi sformułowany w ostrym tonie list
Księdza Biskupa. Pisze on w nim, między innymi: “W numerze pierwszym czasopisma
“Wolnomularz Polski” z miesiąca styczeń-luty 1994 r. na stronie 17 ukazało się moje zdjęcie z
uroczystości 70-lecia działalności w Polsce Światowego Stowarzyszenia Młodzieży
Chrześcijańskiej YMCA bez mojej zgody i w takim ujęciu, że wyglądało to na ordynarną
manipulację.” Dalej Ksiądz Biskup przekonuje, że sugestia, iż YMCA jest organizacją
wolnomularską nie jest prawdziwa, by wreszcie stwierdzić, że polska YMCA “w 70-tą
rocznicę swojej działalności w Polsce urządziła w kościele św. Aleksandra w Warszawie, w
pobliżu swej siedziby, nabożeństwo ekumeniczne, z udziałem zaproszonych gości i
duchownych z głównych Kościołów chrześcijańskich w Warszawie; z tej właśnie racji
znalazłem się – wraz z innymi duchownymi kościołów chrześcijańskich – na krótkim
spotkaniu w gmachu YMCA.”
Na list Księdza Biskupa odpowiedział w tym samym numerze “Wolnomularza Polskiego”
jego redaktor naczelny Adam Witold Wysocki, przewodniczący Uniwersalnej Ligi
Masońskiej, Oddział Polska. Przeprosił za “nieporozumienie”. Stwierdził, że spod zdjęcia
“wypadł” podpis informujący, że na spotkanie przybyli duchowni różnych wyznań i głoszący,
że “Biskup Władysław Miziołek obecny na spotkaniu w YMCA spełnił toast czerwonym
winem, ksiądz Christian Christiansen białym.” Wreszcie napisał: “Nigdy też jako niezależne i
liberalne pismo Przyjaciół Sztuki Królewskiej nie sugerowaliśmy i nie zamierzaliśmy
sugerować, iż YMCA jest czy też była organizacją wolnomularską. Przypomnieliśmy jedynie,
iż wśród założycieli oraz członków kierownictwa tej organizacji, zarówno w Polsce, a
zwłaszcza w USA, byli masoni. Sugestie o masońskiej proweniencji – i to w sposób bardzo
bezpośredni wyrażone – są natomiast w artykule pióra księdza Andrzeja Zwolińskiego,
zamieszczonym w numerze 2/94 pisma “Posłaniec Serca Jezusowego”.
Zobaczmy. Masoni, jak i, jak wszystko na to wskazuje, działacze YMCA lubią prowokację i
manipulację. Lubią to, co młodzież nazywa “grą w kulki na małą bramkę”. Szkoda tylko, że
brak właściwej wiedzy w środowiskach katolickich o nich i ich formach działania powoduje,
że ta gra im się udaje.

Rotarianie – “dyskretna promocja reputacji”

W “Wolnomularzu Polskim” nr 5 został opublikowany materiał pt. “Wolnomularz w
Czasie”. Jest to zapis rozmowy, która odbyła się w redakcji krakowskiego “Czasu”. W jej
trakcie przedstawiciel redakcji powiedział do Adama Witolda Wysockiego, reprezentanta
polskiej masonerii rytu francuskiego i redaktora naczelnego periodyku “Wolnomularz Polski”:
“Skoro trudno jest mówić o żyjących masonach powiedzmy coś o organizacjach Lions Club,
Rotary Club i YMCA.”
Wysocki stwierdził na to: “Bezspornym faktem jest, że przy tworzeniu tych organizacji dużą
rolę odegrali wolnomularze. Są tam jednak nie tylko masoni. Można natomiast stwierdzić, że
organizacje te realizują programy zbliżone do celów wolnomularstwa.”
Przedstawiciel redakcji zadał więc następujące pytanie: “Czy z organizacjami typu YMCA,
Lwy, Rotarianie nie jest tak jak z komunistami, którzy mieli swoich poputczików,
pożytecznych idiotów?“
Odpowiadając na nie polski mason powiedział: “W odróżnieniu od wszystkich innych
organizacji, do masonerii się nie wstępuje tylko jest się do niej przyjmowanym. W odniesieniu
do Lwów i Rotarian uważam, że musi istnieć jakaś forma działalności społecznej, żeby
kandydat na masona mógł się sprawdzić, pokazać, co potrafi. Taki Lions Club to raczej rodzaj
sita, a nie szukanie poputczików”.
Powyższa wypowiedź jest jasna, czytelna, jednoznaczna, wykluczająca, chyba, wszelkie
wątpliwości, jeżeli ktoś takie miał, związane z określeniem relacji, jakie zachodzą pomiędzy
masonerią a wyżej wymienionymi organizacjami. Warto tu jednak coś jeszcze dorzucić.
Skupmy naszą uwagę na Rotarianach.
W dotyczących masonerii książkach i artykułach Ludwika Hassa opublikowanych jeszcze za
czasów PRL można znaleźć dużo wzmianek o Klubach Rotariańskich. Opisując okoliczności
zdelegalizowania masonerii w 1938 roku w Polsce Hass stwierdza w nr 20 “Argumentów” z
1979 r.: “Atakiem objęto też wszystkie zrzeszenia wolnomularskie, po YMCA i Rotary Club
włącznie.”
W swej książce pt. “Zasady w godzinie próby. Wolnomularstwo w Europie środkowo-
wschodniej 1929-1941” pisze:”… część austriackich rotarzystów usiłowała odgrodzić się w
opinii publicznej od wolnomularstwa ścisłego. Argumentowała, że w odróżnieniu odeń ich
kluby nie występują przeciwko papiestwu ani nie zajmują w jakichkolwiek sprawach
stanowiska politycznego, dlatego też nie ma w nich lożowego obowiązku zachowania
tajemnicy. Koła kierownicze Wielkiej Loży Wiednia zareagowały na to zachowanie się dość
ostrym artykułem w swoim organie. Wspomniano w nim o możliwości zastosowania ze swej
strony wobec takiej tendencji określonej profilaktyki, co może sprawić – jak się obrazowo
wyrażono – że w Austrii wesołe pieśni amerykańskich Rotary Clubów zamilkną z braku
śpiewających.” (s. 47)
Opisując w tej samej książce sytuację na Węgrzech przed wybuchem II wojny światowej Hass
stwierdza, że masoni nie chcąc kompromitować Rotary Club masowo wystąpili z tej
organizacji. Po tym fakcie masoni stanowili w Rotary Club “tylko 13,1% jego członków”.
Opisując losy masonerii w poszczególnych krajach Hass “jednym tchem” referuje również
sytuację Klubów Rotariańskich ukazując zarazem ich personalne związki z masonerią.
Wskazuje też na to, że często Kluby Rotariańskie zakładane były przez wysoko postawione w
hierarchii masońskiej osoby. (s.224-225 i 227, 99,46) Hass nie tylko przyznaje, że “prasa
prawicowa od lat wskazywała na Kluby Rotariańskie jako legalne i jawne ekspozytury
masonerii” (s. 195), ale stwierdza również, iż o ścisłych związkach Rotary Club i
wolnomularstwa pisało w okresie międzywojennym “Osservatore Romano” i “Civilta
Cattolica”.(s. 47)
Członkowie masonerii okresu międzywojennego jak stwierdza Chajn w swojej książce pt.
“Wolnomularstwo w II Rzeczypospolitej” (Warszawa 1975) nazywali Klub Rotariański “lożą
przemysłowców i kapitalistów”. ( s.201)
W wywiadzie zamieszczonym w masońskim periodyku “Ars Regia” (nr 3/4 z 1993 r.)
przedstawiciel redakcji pyta rotarianina, Bohdana Kurowskiego, o związki jego organizacji z
masonerią. Ten odpowiada “enigmatycznie”: “Osobiście nie mogę ani takich związków
potwierdzić ani im zaprzeczyć. Legenda głosi, że masoneria stała u początków Rotary, że
Rotary wyrosło z masońskiego pnia. Osobiście nie znam potwierdzenia tej legendy.”
Bardzo ciekawe. Czyżby Kurowski nie miał nigdy w ręku żadnej książki Hassa? Czyżby nie
znał powszechnie znanych faktów, wciąż przytaczanych, także w Polsce, przez dziennikarzy?
Rotary Club powstał w 1905 r. w Chicago. Założył go niejaki Paul Harris. Z każdego
praktycznie słownika masońskiego możemy się dowiedzieć, że był on amerykańskim
masonem. Jego następcy i prekursorzy ruchu rotariańskiego w USA i Europie Homer W.
Wood (założyciel drugiego Klubu Rotary) oraz Ulysses Fabre (jeden z najbardziej aktywnych
rotarian francuskich) również byli znanymi masonami. W masońskim biuletynie “Roczniki
Wielkiego Wschodu Francji” na liście bractw masońskich znajdujemy Rotary Club, itd., itp.
(por. Jaromir Kwiatkowski, Rotarianie – przedszkola masonerii? Nowiny z dnia 25-
27.02.1994 r.)
W Polsce Kluby Rotańańskie zostały reaktywowane w 1989 r. z inicjatywy doc. Marka
Średniawy. Pierwsze posiedzenie Klubu Rotariańskiego w Polsce odbyło się 27. 11. 89 r. na
Zamku Królewskim w Warszawie. Polska prasa zwróciła uwagę, że na uroczystość tę
przybyli, między innymi: Aleksander Gieysztor, Bronisław Geremek i Zofia Kuratowska.
Pierwszym aktem polskiego Klubu Rotariańskiego było przyznanie Tadeuszowi
Mazowieckiemu największej nagrody rotariańskiej – Nagrody im. Paula Harrisa (Mazowiecki
przyjął tę nagrodę, choć nie osobiście – był wtedy w Moskwie). (por. Maciej Giertych,
Organizacje paramasońskie, Rycerz Niepokalanej nr10/90)
Na marginesie warto zauważyć, że w tym samym okresie Kluby Rotariańskie powstały także
u naszych sąsiadów. Najbardziej aktywne są w Rosji, gdzie np. należy do nich większość ze
współpracowników Borysa Jelcyna. Fakt ten skomentował J. Jarco w “Spotkaniach” numer
1/91 stwierdzając, iż Rotary Club przeciera w Rosji drogę masonerii.
W znajdującym się w internecie “Przemówieniu Prezydenta Rotary International”,
skierowanym do Rotaractu (młodzieżówka Rotary Club) czytamy: “Przez ostatnie dwa lata
wzywałem Rotarian z całego świata, aby odnowili swoje zaangażowanie w rozwijanie
młodych ludzi, stawiając im jako cel przygotowanie młodych pokoleń przez polepszenie ich
umiejętności, aby mogły zapewnić lepszą przyszłość. Teraz podobne wezwanie kieruję do
was. Jako członkowie Rotaractu jesteście emisariuszami przyszłości – przyszłości, którą sami
ukształtujecie, zarówno dla siebie samych, jak i dla waszych społeczności. Dzięki współpracy
z innymi młodymi ludźmi możecie w znacznym stopniu wpłynąć na kształt społeczeństwa,
rozwijając swoje umiejętności kierownicze i służąc szczytnym ideom. Jako prezydent Rotary
International zapraszam was do stworzenia projektów i podjęcia działalności pomocnej w
zbudowaniu lepszej teraźniejszości, jak i w położeniu solidnych fundamentów pod
przyszłość.(…) Wysiłki, jakie uczynimy dzisiaj sprawią, że następne pokolenia otrzymają od
nas spuściznę miłości, godności i pokoju. Wierzę, że dzięki waszemu oddanemu udziałowi i
pod waszym kierownictwem dokonamy w tym roku wiele wspaniałych rzeczy.”
Ple, ple, ple, ple. Widzimy tu jakiś swego rodzaju wierzchołek góry lodowej, góry, której
charakter i treść znają tylko wtajemniczeni. Mowa tu o “szczytnych ideach”, “solidnych
fundamentach pod przyszłość”, “lepszej przyszłości”, “spuściźnie miłości, godności i pokoju”
Ale, o co właściwie tu chodzi? Jakie są te ideały, fundamenty? O jaką miłość tu chodzi?
Masoni nie ukrywają już dziś większości punktów swojego programu. Ukrywają za to
nazwiska większości członków. Rotarianie nie ukrywają, w zasadzie, nazwisk swoich
członków. Ukrywają za to swój program, a przede wszystkim jego principia. To ich
wodolejstwo, ten żargon, zapewne przez nich samych zrozumiały (mają klucz) wskazuje
przynajmniej na jedno – na to, że Boga “posłali do diabła” (Jego imię tutaj nie pada), “A kto
Boga posyła do diabła prędzej czy później sam wpada w łapy szatana”. Gdybyśmy tak
spróbowali pod te ich idee, przyszłość, pokój itd. podłożyć program lucyferianizmu to, warto
zauważyć, nie naruszyłoby to ani merytorycznej ani logicznej struktury wyżej cytowanego
przemówienia.
W Polsce jest ponad czterdzieści klubów Rotariańskich oraz 11 Klubów Rotaract. Dlaczego
się tak szybko rozmnożyły? Co ciągnie do nich ludzi? W internetowej autoreklamie Rotary
International czytamy: “Klub Rotary jest organizacją skupiająca przywódców gospodarczych i
profesjonalnych określonej społeczności (miasta, dzielnicy, obszaru komunalnego). Celem
działalności klubu jest koleżeńska współpraca i uczynność.(…) Członkami Klubu są osoby
dorosłe o prawym charakterze i dobrej reputacji, którzy są właścicielami, współwłaścicielami,
członkami Zarządu lub menadżerami przedsiębiorstw lub pracują w określonej profesji, lub
którzy piastują ważne funkcje z kompetencjami dyrektorskimi oraz osoby emerytowane a
uprzednio pracujące lub zajmujące w/w stanowiska.”
Gdy w przeszukiwarce Alta Vista wpiszemy słowo Rotary na ekranie naszego komputera
pojawi się, między innymi materiał Krzsztofa Uścińskiego pt. „Dyskretna promocja reputacji”.
Stanowi on swego rodzaju reklamę Rotary Club. Czytamy w nim bowiem: “W świecie
triumfującego kapitalizmu każdy czynny zawodowo obywatel, a już na pewno każdy
biznesmen, chętnie zgodziłby się na posiadanie swoistej licencji na uczciwość, dyskretnego
stempelka, który informowałby: To jest facet miły i uczciwy – warto z nim robić interesy!( a
pod spodem – setka podpisów osób powszechnie znanych i godnych zaufania). Nierealne? Są
tysiące ludzi, którym taka zobiektywizowana autoreklama się udaje.”
Następnie Uściński prezentuje tę “szlachetność” rotarian. Mówi więc o zasadach, którymi się
kierują (tzw. poczwórny test uczciwości i trzy zasady postępowania), o ich działalności
charytatywnej. Przy okazji napomyka tylko, że są ludzie, którzy odnoszą się nieufnie do
Rotary. To zjawisko tłumaczy krótko. Wielu po prostu reprezentuje “mniemanie o ułomności
natury ludzkiej i właściwej człowiekowi słabości i, tylko, dlatego, nie wierzy w altruistyczną
motywację rotarian.”
Wreszcie stwierdza, że po latach pracy nadszedł dla rotarian “czas zbierania”, ponieważ:
“Członkostwo Klubu daje zrzeszonym w nim wielorakie korzyści. Przede wszystkim – prestiż
i ogromną moralną satysfakcję: w Polsce jeszcze niezwykle rzadko, ale na Zachodzie
rotariański znaczek w klapie z reguły budzi sympatię i zaufanie, podnosi prestiż właściciela i z
punktu zbliża obcych sobie jeszcze przed chwilą ludzi. Po drugie przynależność do rotarian
ułatwia poznanie świata i pozwala poznać spore grono interesujących ludzi spoza swojej
branży; małe byłoby prawdopodobieństwo poznania ich inaczej. Po trzecie – dr Maciej Sygit,
przewodniczący starszego z dwóch wrocławskich klubów mówi o tym z ociąganiem, ale
szczerze – ludzie poznani przez Klub to bez wyjątku osoby kompetentne i wpływowe. Ułatwia
to niewątpliwie nie tylko działanie prospołeczne, ale i własną aktywność zawodową, bo my
dla siebie nie jesteśmy konkurencją – każdy reprezentuję inną profesję czy zajęcie. Po czwarte
– przynależność taka procentuje szczególnie na forum międzynarodowym, Rotariańskie koło
zębate w klapie marynarki nobilituje nie tylko towarzysko. Wysłuchałem – czytamy –
niejednej opowieści o tym, jak to obcokrajowiec – urzędnik czy potencjalny partner w
interesach – zmieniał gwałtownie i na korzyść swój stosunek do interesanta zauważywszy ów
dyskretny symbol przynależności do klubu. Jest więc działalność w Klubie nie tylko
działalnością prospołeczną, ale również z wielu względów praktyczną, bo w sposób bardzo
wymierny opłacalną – znaczek w klapie okazuje się świetną rekomendacją w interesach,
skuteczna rękojmią osobistej, zawodowej i handlowej solidności.”
Zobaczmy, specyficzny to altruizm, który przekłada się na wymierne korzyści, przede
wszystkim w brzęczącej monecie. Rotarianie proponują wprost kandydatom wejście w pewien
biznes – zrobisz to a to i będziesz z tego miał potrójny zysk.(jest to zapisane nawet w zasadach
moralnych rotarian; czwarty punkt “Testu Uczciwości” brzmi: “Czy będzie to korzystne dla
wszystkich zainteresowanych?”, a druga zasada moralna ma następujące brzmienie: “Ten
zyskuje najwięcej, kto najlepiej pomaga innym”) Każdy łobuz, któremu byśmy powiedzieli –
“jeżeli będziesz uczciwy i przeznaczysz jakąś sumę na cele charytatywne to dobrze na tym
zarobisz.” zastanowi się i, z pewnością “pójdzie na ten układ”(jeżeli okaże się on naprawdę
opłacalny). Czy jednak nie będzie to, w konsekwencji tylko gra pozorów, tylko udawanie?
Na uwagę, w kontekście tego pytania, zasługuje Klub Rotariański w Bydgoszczy skupiający
specyficzną “śmietankę” tego miasta. Jego członków opisała Ewa Starosta w 1993 roku w
książce “Bydgoska ośmiornica”, która poświęcona jest wielkim aferom gospodarczym tego
regionu. Prezesem Klubu był wówczas wojewoda bydgoski dr Giziński (UD, obecnie UW). W
książce tej znajdujemy opis rotariańskiego balu: “Na balu stawili się przede wszystkim
organizatorzy, czyli członkowie Rotary Club oraz zaproszeni goście: posłowie, władze
miejskie, biznesmeni, artyści i dziennikarze. Okazało się, że członkami Klubu Rotariańskiego
w Bydgoszczy są m. in. Eugeniusz Kopczyński i Marek Jarociński. Dr Giziński udzielając
wywiadu jako prezydent Klubu powiedział m. in.: Do klubów Rotary zgodnie ze statutem
należą osoby pełnoletnie o nieposzlakowanym charakterze i nieskazitelnej opinii w swoim
środowisku zawodowym. Czy dr Giziński nie wiedział, że pan Kopczyński wyleciał
dyscyplinarnie z Giełdy Bydgoskiej i toczy się w jego sprawie postępowanie w prokuraturze,
a postępowanie w sprawie podejrzanego Marka Jarocińskiego prokuratura zakończyła
postawieniem mu zarzutu o działanie na szkodę banku? Rzeczywiście trzeba być nie lada
specjalistą ds. schizofrenii, by takie osoby uznawać za nieposzlakowane i nieskazitelne.
Jednym z zaproszonych na bal gości był Mirosław Stajszczak współzałożyciel „Weltinexu”,
którego sprawki jeszcze teraz – dwa lata po ogłoszeniu upadłości tej spółki – bada prokuratura,
gromadząc materiały o oszustwach celnych i podatkowych, o fałszerstwach faktur. Po prostu,
nieskazitelny biznesmen w gronie nieskazitelnych rotarian.”
Tak przy okazji. Bardzo ciekawych rzeczy można się dowiedzieć ze strony internetowej
właśnie bydgoskiego Rotary Club. Znajdujemy tam bowiem materiał autorstwa Marka N.
Jakubowskiego pt. “Historia Bydgoskiego Klubu Rotary”. W nim zaś czytamy: “Rok 1936
przyniósł w Polsce zmiany polityczne, których efektem było zdecydowane pogorszenie się
klimatu dla działalności masonerii, z którą jej krytycy łączyli – jak wiadomo – dość
jednoznacznie ruch rotariański. Klub Rotory uznano za przedszkole masońskie, za organizację
w obrębie której werbowano nowych członków lóż. Owi krytycy twierdzili, że każdy klub ma
swego masońskiego rezydent’ (podejrzewano o to szczególnie sekretarzy klubowych).(…)
Poseł Juliusz Dudziński, tropiciel masonerii polskiej i główny aktor antymasońskich inicjatyw
parlamentarnych, równie bacznie obserwował rozwijający się w Polsce ruch rotariański, który
traktował jako przybudówkę masonerii.(…) Wiadomo, że Kościół próbował zapobiec
powstaniu klubu w Bydgoszczy, co nie było bynajmniej działaniem incydentalnym, wiemy
bowiem także i to, że za sprawą jego zabiegów nie doszło do powstania klubu w Poznaniu.
Kiedy w Bydgoszczy zabiegi te w końcu nie przyniosły rezultatu, proboszcz fary
niejednokrotnie zwracał się do wiernych ostrzegając ich przed przynależnością do organizacji
rotariańskiej. Musiało to mocno dolegać członkom Klubu, a szczególnie jego założycielowi
Esden Tempskiemu, skoro już w styczniu 1936 r. zaczął zabiegać o interwencję u prymasa
Hlonda mająca na celu wyjaśnienie rzeczywistych celów i znaczenia ruchu rotariańskiego oraz
ukazania tego, że na świecie spotyka on się także z przychylnym stosunkiem hierarchów
Kościoła. Prawdopodobnie skutkiem tej interwencji było, że kardynał Hlond zwrócił się do
Najwyższej Kongregacji Świętego Oficium o wyjaśnienie tego problemu. W 1936 i 1937 roku
ataki prasy katolickiej i organizacji katolickich (np. Katolickiego Związku Kobiet) nasiliły się,
a sam kardynał czekając na orzeczenie Świętego Oficium nie omieszkał w kwietniu 1937 r.
stwierdzić: tymczasem należy przestrzegać przed zapisywaniem katolików do tej organizacji,
która ma niewątpliwie kontakty z masonerią”
Jak wspomniałem wiele informacji o Rotary można znaleźć w internecie w bardzo prosty
sposób (najlepiej przez przeszukiwarkę Alta Vista). W skali świata materiałów dotyczących
tej organizacji jest ponad 394 000 (słownie: trzysta dziewięćdziesiąt cztery tysiące) w języku
polskim ponad 100 (głównie listy członków poszczególnych Klubów z podaniem ich
wykształcenia i zajmowanych stanowisk oraz tzw. “Listy Gubernatora”) Przytoczę tu więc
tylko garść ważniejszych, moim zdaniem, i przykładowych informacji.
Gubernatorem polskiego Dystryktu Rotary International był na okres 1998 -1999 Alojzy
Leszek Gzella, absolwent polonistyki KUL:, dziennikarz, redaktor w latach 1957-1981
“Kuriera Lubelskiego”, współzałożyciel Katolickiego Stowarzyszenia Dziennikarzy w
Lublinie, inicjator prasy parafialnej w Diecezji Lubelskiej, autor, współautor i redaktor wielu
książek (między innymi redaktor książki “Ojciec Święty w Lublinie”), członek Rotary Club
od 1989 r.
Tzw. Past-Gubernator (poprzednim Gubernatorem) jest Bohdan Kurowski z Olsztyna, przez
wiele lat redaktor diecezjalnego pisma “Posłaniec Warmiński” Tenże Kurowski wsławił się
tym, że, jako osoba znana Biskupowi Ordynariuszowi, zwrócił się do niego z prośba o
błogosławieństwo dla organizatorów rotariańskiej, dobroczynnej imprezy, a następnie, po jego
otrzymaniu, udostępnił je polskim masonom rytu szkockiego, którzy wydrukowali je w swoim
oficjalnym periodyku “Ars Regia” zamieszczając obok reklamówkę Rotary autorstwa Kamila
Opalskiego i uzupełniające ją materiały (artykuł Olgierda Budrewicza i wywiad z tymże
Bohdanem Kurowskim). Tak na marginesie. Jeżeli masoni odżegnują się dziś od Rotary, a
Rotary odżegnuje się od nich to skąd to wszystko. Pobieżna analiza numerów “Ars Regia”
wskazuje na to, że to pismo nie zamieszcza materiałów, które nie dotyczą masonerii.
Tzw. Gubernatorem Nominatem Desygnowanym jest Eugeniusz Piątek z Warszawy,
Sekretarzem Dystryktu Zdzisław Rychlik z Lublina, Skarbnikiem Wojciech Jeżowski z
Olsztyna, przewodniczącym Dystryktalnego Komitetu Rotaract Marek Nowakowski z Łodzi.
Za kontakty z prasą odpowiedzialni są Józef Herold z “Gazety Wyborczej”, Zbigniew Miazga
z “Dziennika Wschodniego” i Marek Remiszewski z “Życia Warszawy”. W skład Komitetu
Służby Światowej wchodzą Halina Stępień z Warszawy, Ryszard Kaszuba Krzepicki z
Trójmiasta i Piotr Sendecki z Lublina.
W sumie tzw. oficerami polskiego Dystryctu RI jest prawie sto osób. Obok wymienionych tu
funkcji, komitetów, komisji itd. są również, między innymi takie ciała jak międzynarodowe
Komitety Dystrykalne: “Polska – Belgia – Luksemburg”, “Polska – Francja”, “Polska –
Holandia”, “Polska – Niemcy”, “Polska – Szwecja”; Audytorów, Komitet Rozwoju, Komitet
Ryla.
Jeśli chodzi o poszczególne Kluby to dobrym przykładem jest tutaj Klub Rotary Lublin
Centrum, który posiada 40 członków, w tym 13 dyrektorów dużych zakładów pracy i banków,
11 lekarzy (przeważnie profesorów i kierowników klinik, jednego dyrektora sanatorium) 6
biznesmenów, kilku dziennikarzy, wykładowców wyższych uczelni ( w tym również jeden
rektor), pracowników administracji państwowej, pracowników lokalnej telewizji i radia.

Lions Club –“poputczicy” masonerii?

Na początek pozwolę sobie przytoczyć tu cytowany już w poprzednim rozdziale
fragment rozmowy, która odbyła się w redakcji “Czasu” W jej trakcie przedstawiciel redakcji
powiedział do jednego z masonów, Adama Witolda Wysockiego: “Skoro trudno jest mówić o
żyjących masonach powiedzmy coś o organizacjach Lions Club, Rotary Club i YMCA.”
Wysocki stwierdził na to: “Bezspornym faktem jest, że przy tworzeniu tych organizacji dużą
rolę odegrali wolnomularze. Są tam jednak nie tylko masoni. Można natomiast stwierdzić, że
organizacje te realizują programy zbliżone do celów wolnomularstwa.” Przedstawiciel
redakcji zadał więc następujące pytanie: “Czy z organizacjami typu YMCA, Lwy, Rotarianie
nie jest tak jak z komunistami, którzy mieli swoich poputczików, pożytecznych idiotów?
Odpowiadając na nie polski mason powiedział: “W odróżnieniu od wszystkich innych
organizacji, do masonerii się nie wstępuje tylko jest się do niej przyjmowanym. W odniesieniu
do Lwów i Rotarian uważam, że musi istnieć jakaś forma działalności społecznej, żeby
kandydat na masona mógł się sprawdzić, pokazać, co potrafi. Taki Lions Club to raczej rodzaj
sita, a nie szukanie poputczików.”
Zobaczmy. Z wyżej zacytowanych wypowiedzi Wysockiego jednoznacznie wynika, że Lions
Club został utworzony przez masonów, że znaczna część, jeżeli nie większość jego członków
to masoni, że ci jego członkowie, którzy nie są masonami zostali do tej organizacji przyjęci
przez masonów między innymi po to, by mogli zostać sprawdzeni pod kątem ich przydatności
dla masonerii (nadają się na to, by zostać jej członkami lub nie).
Materiał zawierający te wypowiedzi Wysockiego został również wydrukowany w jednym z
numerów “Wolnomularza Polskiego”. Na tezy w nim zaprezentowane nie zareagował
publicznie żaden mason. Nie protestowali też przedstawiciele Lions Club. Mogli przecież
przekazać do redakcji tego masońskiego periodyku sprostowanie. Nie uczynili tego.Wniosek
jest jasny. Tak pozostali masoni jak i władze Lions Club uznają, że Wysocki nie powiedział
niczego, co byłoby niezgodne z prawdą.
Gdy jednak o powiązaniach Lions Club z masonerią mówią publicznie ci, którzy nie są
masonami Lwy lub Lwice (organizacja ta ma swój męski i żeński odłam) stanowczo
protestują. Już w 1991 r. jedna z Lwic, prezydent żeńskiego Lions Club w Poznaniu Krystyna
Szmeja stwierdziła w materiale wydrukowanym na łamach “Rzeczypospolitej” (13-14.07.91):
Wbrew różnym pomówieniom Kluby Lwów nie mają żadnych powiązań z masonerią.
“Pomówienia” takie wciąż jednak ponawiają się w prasie. Tak, więc np. w jednym z numerów
“Miliardera” (nr 44/94) czytamy: ”Tajemnicą poliszynela jest, bowiem fakt, że przedszkolem
lóż masońskich są kluby Rotariańskie i Kluby Lwów. Powstały one jako organizacje
towarzyskie, ukierunkowane na wzajemną pomoc członków i działalność charytatywną. Stąd
wielu zapraszanych jest do spotkań w lożach wolnomularskich.”
Pierwszy Lions Club skupiający mężczyzn wiernych idei przyjaźni i chętnych do wspólnego
działania powstał w USA w Oak Brook w 1917 roku. Jego twórca Melvin Jones nazwał go
Lions tworząc skrót od “Liberty, Intelligence Our Nation `s Safety (wolność, mądrość,
bezpieczeństwo naszego narodu). Od 1920 Kluby Lwów zaczęły powstawać poza USA,
między innymi w Chinach, Kanadzie, Meksyku i na Kubie. Po II wojnie światowej pojawiły
się również w Europie. Dziś – jak czytamy w “Businessmanie” (nr 6/94) – ta największa
organizacja charytatywna na świecie działa w ponad 170 państwach, w których 41 tysięcy
klubów zrzesza ok. 1 mln 600 tys. Osób – przede wszystkim ludzi biznesu i wolnych
zawodów.
Do Polski Lwy dotarły w stanie wojennym wraz z pomocą charytatywną. Polskim
prekursorem był doktor nauk medycznych Franciszek Wilamowski, który założył wraz z
grupą przyjaciół pierwszy Klub w Poznaniu w 1989 roku. W 1994 roku było już w naszym
kraju 25 takich klubów (w tym dwa żeńskie i trzy dziecięce) zrzeszających około tysiąca
członków. Szybko powstał polski dystrykt tej organizacji. Obecnie działa około 40 klubów.
Znajdują się one między innymi w: Trójmieście, Koszalinie, Szczecinie, Olsztynie, Poznaniu
(tutaj jest najwięcej RC), Krotoszynie, Jastarni, Radomiu, Włoszczowej, Wrocławiu,
Gnieznie, Katowicach, Krakowie, Legnicy, Opolu, Pszczynie, Zabrzu i, oczywiście, w
Warszawie. (tamże)
Jego pierwszym gubernatorem był właśnie Franciszek Wilamowski. W marcu 1992 roku
podczas II Krajowej Konwencji ruchu nowym gubernatorem został wybrany Maciej
Kiełbratowski. Później funkcję tę zaczął pełnić biznesmen z Warszawy Tadeusz Kulczycki.
Specyfiką polskich klubów Lwów jest, jak dowiadujemy się z zamieszczonej w “Życiu
Warszawy” rozmowy z Tadeuszem Kulczyckim (z 15.05.94 r.), to, że są one płaszczyzną
porozumienia starej i nowej nomenklatury. Sam gubernator Tadeusz Kulczycki stwierdza, że
jest to niekiedy przyczyną różnych wewnątrzklubowych konfliktów, szczególnie wtedy, gdy
w jednym klubie spotykają się ci, którzy kiedyś mieli kontakty z dawna władzą z młodą kadrą,
która była w opozycji do komunistów.
Członkowie Klubów, jak stwierdza Kulczycki, bez względu na to, z jakiego kraju pochodzą –
są szanowani i doceniani w każdym państwie, w każdym środowisku, w jakim się znajdą.
Członkostwo w Lions Club jest bowiem, jak stwierdza gubernator polskiego dystryktu,
swoistą gwarancją uczciwości i wielkiej miary człowieka oraz jego przyjaznego stosunku do
innych ludzi.
Charakteryzując polski Lions Club Tadeusz Kulczycki stwierdza w tym samym materiale: W
naszym kraju jednak Lions Club nie zdominowali przedstawiciele świata polityki, np. Jan
Krzysztof Bielecki, Andrzej Drzycimski, Janusz Lewandowski czy Aleksander Łuczak.
Nalezą do nas ludzie działający w biznesie (np. Piotr Buchner), pracownicy szkół wyższych i
instytutów naukowych, lekarze, prawnicy, architekci. Ich cechą wspólną jest to, że
charakteryzują się nieskazitelną postawą etyczną i chęcią pracy społecznej.
Powyższy zestaw nazwisk pojawia się w większości publikacji o Lions Club. W jednym tylko
wypadku jest on nieco odmienny. Gdy Wiesława Sadowska pyta się na łamach “Gazety
Kieleckiej” ( z 10.02.94 r.) Tadeusza Kulczyckiego: Czy do waszych klubów należą osoby o
uznanym powszechnie autorytecie? Stwierdza on: Jest ich niezmiernie dużo. Podam tylko, że
Lionsem jest H. Schmit, kanclerz Kohl, G. Bush, a z naszych polityków – Bielecki,
Olszewski, Drzycimski. Jan Olszewski publicznie stwierdził, że ta informacja jest, w
odniesieniu do jego osoby fałszywa. Przysłał nawet dotyczące tego cytatu sprostowanie do
“Naszego Dziennika”, który je wydrukował.
Często wymienianymi w prasie jako członkowie Lions Club są: Jacek Dehnel z Gdańska i
Krzysztof Leidler z Krakowa (obaj byli kandydatami na stanowisko gubernatora polskiego
dystryktu w 1994 roku), Dariusz Fikus, Wojciech Kruk (właściciel znanej firmy), Andrzej
Smorawiński (przedstawiciel koncernu BMW, Izabela Gustowska (profesor Państwowej
Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu), prof. Henryk Przybylski, prof. Zbigniew
Religa, prof. Jerzy Kurnal, Alojzy Tomaszewski (pr4ezes LC Gdańsk “Neptun”), Edward
Kierski (prezydent LC Warszawa-Centrum w 1993 r.), Ryszard Rychel (prezydent LC
Katowice), Witold Krajewski (prezydent LC Kraków w 1992 r.) oraz znany i reklamowany
przez stację telewizyjną “POLSAT” bioenergoterapeuta Zbigniew Nowak. (teraz łatwo
stwierdzić, jakiego pochodzenia jest moc, którą dysponuje). Ich nazwiska zostały wymienione
w artykułach A. Zielińskiego (Rzeczpospolita z 21.05.90), I. Janczewskiej Altyńskiej
(sztandar Młodych z 5.11.91), G. Stażak (dziennik Polski z 9.05.92), K. Szeligi (Nowiny z 14-
16.08.92).
Prasa szeroko rozpisuje się o spotkaniach Lions Club (bibliografię znaleźć można w
internetowym archiwum “Gazety Wyborczej”). Wśród gości tych spotkań wymienia, między
innymi: Zbigniewa Bujaka, Jerzego Eysymonta, Wojciecha Włodarczyka, Waldemara
Pawlaka, Edwarda Wende, Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Józefa Oleksego
i Michała Strąka. (por. choćby E. Kozakiewicz, Lwy, Glob nr 24 z 27.04.92 i Życie Warszawy
z 25.05.94) Można też dowiedzieć się z niej o powstawaniu nowych Klubów. Takim świeżo
upieczonym, a bardzo aktywnym Klubem jest żeński Lions Club w Elblągu.
Wiele informacji na temat Lwów można odnaleźć w internecie wstukując, najlepiej w
przeszukiwarkę Alta Vista hasło “Lions Club”. Pojawiają się wtedy listy członków
poszczególnych Klubów (jednak nie wszystkich) i różne informacje na temat ich działalności.
Ciekawostką może tu być “Kodeks Etyczny Członków Lions Club”. Na pierwszy rzut oka
zachwyca on swoją wzniosłością. Zaczyna się on w sposób następujący: “Będę okazywać
ufność w celowość mojego powołania poprzez pełne oddanie się zadaniom, które mogą
przynieść mi uznanie i dobre imię w nagrodę za nienaganną służbę.”
Tutaj można postawić następujące, wydaje się retoryczne, pytania:
Jakie to jest powołanie?
Jakie to zadania?
Co to za służba? Komu?

Steiner i polska szkoła.

W sobotnio-niedzielnym “Naszym Dzienniku” z 11-12.12. 1999 r.. ukazał się
obszerny materiał autorstwa dr. Andrzeja Szydlaka pt. “Sekta w przedszkolu?” Mówi on o
wydarzeniach w Przedszkolu nr 1 w Luboniu, którego dyrektorka bez konsultacji z rodzicami
i władzami oświatowymi przekształca je w “placówkę opartą na zasadach pedagogiki
steinerewskiej”. Grupa zaniepokojonych rodziców żąda od burmistrza jej odwołania. Sprawa
zaczyna zataczać coraz szersze kręgi. Redaktor Lis z TVN, jak czytamy w tym materiale,
stwierdza, że metody Steinerowskie to “metody aprobowane w całym świecie”, dziennikarz
poznański T. Cylka pisze, że oparta na nich pedagogika “święci triumfy w Europie
Zachodniej”, pedagodzy z Akademii Nauk z Opola mówią tu o dobrodziejstwach “naturalnych
metod wychowania” i stwierdzają, że pedagogika steinerowska “nie zagraża religii”, prof. W.
Dykcik, kierownik Zakładu pedagogiki Specjalnej Uniwersytetu Adama Mickiewicza
stwierdza, że “Gwarancja dobrego samopoczucia i bezpieczeństwa w każdej sytuacji,
wychowanie bezstresowe – to główne przesłanie zawarte w pedagogice steinerowskiej.” Dr
Andrzej Szydlak, współzałożyciel Dominikańskiego Centrum Informacji o Sektach i Nowych
Ruchach Religijnych w Poznaniu i założyciel Ruchu Pomocy Rodzinom Poszkodowanym
przez Sekty ujawnia w swoim materiale niektóre aspekty doktrynalne ruchu steinerowskiego i
pedagogiki steinerowskiej. Warto tutaj dorzucić garść informacji.
Znany polski gnostyk Jerzy Propopiuk w swojej książce “Labirynty herezji” (Warszawa 1999)
poświęconej w znacznej mierze życiu i doktrynie Rudolfa Steinera pisze, że w latach 1901-
1912 nastąpiła “różokrzyżowa inicjacja Steinera” (s. 121). W książce Rolanda Edighoffera
“Różokrzyżowcy” (Warszawa 1998) w rozdziale “Mistyczne dzieje różokrzyżowców-Nowe
wcielenie Różo-Krzyża” czytamy: ”Antropozof Rudolf Steiner (1861-1925) również powrócił
do źródeł, do tekstów Johanna Andreae (siedemnastowieczny założyciel Bractwa
Różokrzyżowców – dop. S. K) – między rokiem 1917 a 1918 wydał w Monachium pracę o
Godach alchemicznych.” (s. 181) . Na tej samej stronie czytamy: “najważniejszym zadaniem
różokrzyżowca jest – zdaniem Steinera – wzniesienie się w najwyższe regiony życia
duchowego i czynne oddziaływanie na świat fizyczny, a zwłaszcza na ludzi.” W swojej,
cytowanej w tej pracy, książce pt. “Teozofia różokrzyżowców” Steiner pisze: “zrozumienie
wiedzy współczesnej (…) zrozumienie opierające się ściśle na faktach, dostarcza właśnie
całego szeregu naukowych dowodów, wykazujących prawdziwość poglądów
różokrzyżowców.”
Jakie to są poglądy? Edighofer tak je referuje: “Rudolf Steiner zespolił w swej doktrynie
Wschód z Zachodem, przyjmując hinduistyczną teorię reinkarnacji i karmy, owej
niewidzialnej siły, która oddziaływuje na wszystkie żywe istoty i sprawia, że wielokrotnie się
odradzają. Steiner uważa, że w okresie, w którym Słońce przebiega jedną konstelację zodiaku,
człowiek ma dwa wcielenia. Ludzie wtajemniczeni, którzy osiągnęli wyższy stopień rozwoju
duchowego, zachowują w kolejnych wcieleniach to samo ciało fizyczne; w wyjątkowych
przypadkach osiągają taki stan, że śmierć w ogóle nie następuje.”
Edighofer zahacza w swojej książce o związki zachodzące pomiędzy Bractwem Różokrzyża a
masonerią. Pisząc o osiemnastym wieku stwierdza: “Grup tych (chodzi o wspólnoty
Różokrzyżowców – dop. S. K.) nie łączyła z wolnomularstwem żadna oficjalna więź, coś je
jednak ku sobie wzajemnie przyciągało; różokrzyżowcy byli pod wrażeniem potężnego,
dobrze zorganizowanego tajnego stowarzyszenia, na wolnomularzy zaś oddziaływał urok
tajemniczych mocy, które przypisywano członkom Różo-Krzyża.” (s. 143)
Jednak już w drugiej połowie XVIII w. masoni i różokrzyżowcy się łączą. Jedną z pierwszy
organizacji różokrzyżowych “o charakterze wolnomularskim” powstała w roku 1770 na
terenie Bawarii. Założyła ona liczne loże w Wiedniu, który od tego czasu stał się ośrodkiem
myśli różokrzyżowej dla Austrii, Węgier, Bawarii i Wirtenbergii. Masonem i zarazem
różokrzyżowcem był między innymi Stanisław August Poniatowski. W 1777 r. berlińska loża
stała się ośrodkiem nowego rytu, a mianowicie Zakonu Złotego Różo-Krzyża Starego
Obrządku. Zakon ten rozprzestrzenił się po całym świecie przedstawiając się jako jedyna
prawdziwa masoneria (s. 145,149).
Tadeusz Cegielski, obecnie Wielki Namiestnik Wielkiej Narodowej Loży Polskiej
charakteryzując doktrynę masonerii w książce “Sekrety masonów” (Warszawa 1992)
stwierdza, że doktryna masonerii wspiera się na kabale i alchemii. Z nimi zaś wiąże się ściśle
przenikająca na wskroś doktrynę masonerii ideologia różokrzyżowców, którzy stworzyli nowy
“kościół chrześcijański” – “wspólnotę wtajemniczonych mędrców, teozofów, mistyków i
magów”. (s. 29)
Różokrzyżowcy uznawali istnienie prawdy objawionej. Twierdzili jednak, iż przekazana ona
została Adamowi jako wiedza tajemna, która później, “dzięki staro- i nowo testamentalnym
mędrcom dotarła do czasów współczesnych”. Prawdy tej nie zna Kościół katolicki. Jest ona
nieznana wszystkim tym, którzy nazywają siebie chrześcijanami. Dostępna jest tylko
wybranym. Chrystus, mówią różokrzyżowcy, nauczał, że Jego Kościół będzie zbudowany na
skale. Chodzi tu o “duchową skałę”, której cząstką będą ludzie jako „”żywe kamienie” (s. 90).
“Podejmując trud – stwierdza Cegielski – przemiany w żywe kamienie ludzkość przejdzie ze
stanu grzechu spowodowanego upadkiem Adama, do stanu niewinności i doskonałości
czystego złota, mistycznego kamienia filozofów.” (s.30)
Aby przedstawić chociażby w przybliżeniu doktrynę Różokrzyżowców trzeba by
przynajmniej kilkunastu stron. Przedstawmy tu zatem tylko jeden jej aspekt. Ma x Heindel
dziewiętnastowieczny Różokrzyżowiec mówi w swoje książce “Światopogląd
Różokrzyżowców” ( bez miejsca wydania, 1993) o istnieniu aniołów zwanych duchami
Lucyferów. Stwierdza, że zawsze wyprzedzały ludzkość, ale nie potrafiły nigdy zdobyć
poznania, bo nie posiadają odpowiednich organów. Aniołowie ci znaleźli sposób na pozbycie
się tej swojej niedoskonałości – zaczęli opanowywać mózgi ludzkie. “Gdyby człowiek nadal
pozostał automatem kierowanym przez Boga – stwierdza Heindel – to nie znałby do tej pory
choroby, bólu i śmierci, lecz nie posiadałby świadomości i niezależności, które zdobył dzięki
uświadomieniu go przez Duchy Lucyferów tj. przez dawców światła. One otworzyły mu oczy,
aby pojął świat i pouczyły go, w jaki sposób może wykorzystać swą mętne wówczas
świadomość dla zdobycia wiadomości o świecie fizycznym, który przeznaczony mu był do
zdobycia.” (s. 203)
Mam też przed sobą książkę Steinera pt. “Kronika Akashy” (Wydawnictwo Babilon 2, bez
daty i miejsca wydania).Na jej okładce znajdujemy wykaz problemów, jakich dotyczy: “Z
czego były zbudowane i jak wyglądały najwcześniejsze istoty ludzkie, zanim osiągnęły
obecny wygląd?; Poprzednie i przyszłe reinkarnacje ziemi, czy człowiek istniał zanim
powstała ziemia?; Czym były epoki Saturna, Słońca, Księżyca, i kiedy nastąpią epoki Jowisza,
Wenus i Wulkana?; Rozwój ludzkości poprzez siedem stopni świadomości od Saturna do
Wulkana.”
Z jej pierwszych stron dowiadujemy się: “Kiedy zatem człowiek rozwija swoje zdolności
poznawcze, uwalnia się od przymusu polegania na świadectwach zewnętrznych przy
osiąganiu wiedzy o przeszłości. Ponieważ wtedy może oglądać to w minionych zdarzeniach,
co nie jest zmysłowym postrzeganiem, co nie ulega niszczącemu działaniu czasu. Od
przemijającej historii przechodzi do nieprzemijającej. Ta ostatnia napisana jest innymi
literami, niż zwykła. W gnozie, w teozofii nazywają ja Kroniką Akashy.(…) Wtajemniczeni
wszystkich czasów i krajów, podają w istocie jedno i to samo.(…) W chwili obecnej
zobowiązany jestem jeszcze do zachowania milczenia o źródłach niniejszych wiadomości. Kto
w ogóle wie cokolwiek o tego rodzaju źródłach, ten rozumie, dlaczego tak być musi. Od
zachowania się współczesnych zależy całkowicie, jak wiele należy ujawnić z zasobu
wiadomości, utajnionych w łonie teozoficznego dążenia. I oto pierwszy opis, jaki wolno mi
podać.” (s. 9-11)
Jakież to tajemnice ujawnia Steiner? Mówi o codziennym życiu na Atlantydzie zaginionym
kontynencie, uzupełniając w ten sposób wiadomości zawarte w książce “Atlantyda według
źródeł okultystycznych” Mówi o różnych ludzkich rasach i “podrasach”, o różnych
“wtajemniczonych i ich szkołach”, o “Wyższych istotach”, o bogach księżycowych i
słonecznych, a wreszcie o Lucyferze.
Tu stwierdza, między innymi: “W ten sposób dostał się człowiek pod podwójne kierownictwo.
W swojej części niższej znalazł się pod władzą bogów Księżyca, w swojej ukształtowanej
osobowości dostał się pod kierownictwo tych jestestw, objętych nazwą Lucyfer od imienia ich
panującego. Bogowie lucyferyczni uzupełniali, zatem swój własny rozwój posługując się
wznieconymi siłami ludzkimi – siłami rozsądku. Nie mogły one wcześniej doprowadzić
swojego rozwoju do tego stadium. Razem z tym jednak dali człowiekowi zarodek wolności,
zdolność odróżniania dobra od zła.(…) Bogowie księżycowi odbyli już dawniej swój czas
nauki i teraz znajdowali się ponad możliwością błędu. Współdziałający z ludźmi bogowie
lucyferyczni dopiero musieli dopracować się takiego przejaśnienia. Pod ich kierownictwem
człowiek musiał uczyć się wykrywania praw swojej istoty. Pod kierownictwem Lucyfera
człowiek musiał stać się sam jakby jednym z bogów.(…) W ten sposób znalazły owe Duchy
wewnątrz człowieka sposobność podjęcia na nowo swoich związanych ze Słońcem,
czynności, kiedy już epoka mgławicy cieplnej przeminęła. I tu wyjaśnia się również
pochodzenie imienia Lucyfer, tj. światłonośny, i dlatego w wiedzy tajemnej nazywają te istoty
– bogami słonecznymi “ (s. 71-73)
Bardzo ciekawy, w kontekście steinerowskiej pedagogiki, jest rozdział X tej książki
pt.”Ziemia i jej przyszłość”. Dowiadujemy się bowiem z niego, że: “Człowiek zbliża się
zatem do stanu, w jakim będzie posiadać usposobioną(…) samowiedną świadomość obrazową.
Przyszły rozwój Ziemi doprowadzi – z jednej strony – obecne życie wyobraźni i myśli do coraz
wyższego, subtelniejszego, doskonalszego przejawu, z drugiej strony będzie się już powoli
wytwarzać somowiedna świadomość obrazowa. Ta ostatnia osiągnie pełnię życia w człowieku
dopiero jednak na najbliższej planecie, w którą Ziemia się przekształci, a którą w wiedzy
tajemnej nazywają Jowiszem. Wtedy człowiek wejdzie w kontakt z istotami, utajonymi
zupełnie dla jego współczesnych zmysłów. Rozumie się, że wtedy zmieni się nie tylko jego
życie spostrzeżeniowe, ale również zmienią się zupełnie czyny, uczucia, cały stosunek do
otoczenia. O ile dziś człowiek może oddziaływać świadomie tylko na istoty zmysłowe, będzie
mógł wówczas świadomie oddziaływać na zupełnie inne siły i moce – i sam otrzymywać
będzie od zgoła innych niż dzisiaj państw dające się poznać dokładnie wpływy.(…) Kiedy
zatem dusza tak dalece się rozwinie, że odbierać będzie wpływy świata zewnętrznego nie za
pomocą narządów fizycznych, ale przez obrazy, które stworzy z czegoś własnego, wtedy
również dojdzie do punktu, z którego będzie mogła dowolnie regulować swój kontakt ze
światem otaczającym, tzn. życie bez jej woli nie zostanie zerwane. Stanie się (dusza) panią
narodzin i śmierci.” (s. 93-94)
Co do stosunku Steinera do chrześcijaństwa. Steiner dużo mówi o teozofii. Był członkiem
Towarzystwa Teozoficznego. Jego antropozofia jest pewną formą teozofii. Jednym z guru
teozofii była Helena Bławatska. W swojej książce “Klucz do teozofii” ( Warszawa 1996)
pisze: “Użyję znów porównania: teozofia tu na ziemi, to białe światło pryzmatu, a każda
religia jest zaledwie jedną z jego siedmiu barw. Ignoruje wszystkie inne, a nawet wyklina je
jako fałszywe; każdy z tych barwnych promieni uważa siebie nie tylko za najdoskonalszy, ale
za białe macierzyste światło, natomiast różne odcienie własnej barwy, od ciemnych do
najjaśniejszych, piętnuje jako herezję. Jednak w miarę jak słońce prawdy wzniesie się coraz
wyżej i wyżej na horyzoncie pojęć i rozumienia ludzkości, każdy z tych oddzielnych promieni
będzie blednąć, aż zostanie z powrotem wchłonięty w jednorodne białe światło, a ludzkość
stanie się wreszcie wolna od klęsk tych sztucznych, przeciwstawiających się sobie biegunów
aż poczuje się wreszcie skąpana w czystej białej światłości słońca.” ( tom II, s. 68)
Bławatska mówi też: ”Odrzucamy pojęcie Boga osobowego, czy też poza- lub
ponadkosmicznego, antropomorficznego Boga, który jest tylko gigantycznym cieniem
człowieka, i to nawet nie najlepszego. Bóg teologii – twierdzimy i udowadniamy – jest
zespołem sprzeczności i logiczną niemożliwością. Toteż nie mamy z nim nic wspólnego.” (
tom II, s. 71).
Mam też przed sobą książkę pt. „Wychowanie do wolności. Pedagogika Rudolfa Steinera”
(Gdynia 1994) napisaną przez jednego z uczniów tego teozofa, wydaną “Z finansowym
wsparciem Fundacji Współpracy Polsko-Niemieckiej ze środków Republiki Federalnej
Niemiec”. Zaczyna się rozdziałem pt. ”Rudolf Steiner i jego pedagogika”. Czytamy w nim,
między innymi: “Jesienią 1900 roku Steiner rozpoczął wygłaszanie w węższych kręgach
słuchaczy wykładów, w których ostrożnie napomykał o swoich doświadczeniach
ponadzmysłowych. 8 października wystąpił w Berlinie przed członkami związku Giordana
Bruna, towarzystwa naukowego, do którego sam też należał, i publicznie przedstawił swoje
przyszłe zadanie życiowe: znaleźć nowe, oparte na podstawach naukowych metody i badania
dziedziny duszy (…) Nie żywił jakichkolwiek złudzeń, jak w świecie wiedzy akademickiej
zostaną przyjęte zaprezentowane teraz poglądy, w świecie, do którego on sam przecież
dotychczas należał i który jako oczywistość przyjmował prawomocność swoich roszczeń do
wyłącznej władzy rozstrzygania, co jest nauką, a co nią nie jest. Jego obawy się ziściły.
Steinera zaczęto traktować jako teozofa, a oficjalni działacze kultury w Niemczech przez
wiele lat pomijali go milczeniem. Wprawdzie od października 1902 roku rzeczywiście
prowadził działalność prelegencką w ramach Towarzystwa Teozoficznego, gdyż tam właśnie
znalazł ludzi, mających zrozumienie dla badań duchowych.” (s. 8)
W rozdziale tym znajdujemy też wykaz “najpoczytniejszych prac” Steinera. Są to między
innymi: “Wprowadzenie do nadzmysłowego poznania świata i przeznaczenia człowieka”,
“Jak uzyskać poznanie wyższych światów”, “Wiedza tajemna w zarysie”.
Jeżeli ktoś tworzy swoją koncepcję pedagogiczną i wyznaczoną przez jej zasady koncepcję
szkoły to fundamentem, na którym to wszystko buduje jest jego koncepcja człowieka. Steiner
zarysowuje typową okultystyczno-teozoficzną koncepcję człowieka, w świetle której człowiek
jawi się jako istota, którą “obudził do rozwoju” Lucyfer, istota, która realizuje jego wskazania
i zmierza do przekształcenia się w Boga. Potwierdza zarazem, że tą koncepcję zamierza
realizować w szkole: “Nie dążymy do stworzenia dogmatycznego wychowania, lecz staramy
się przekształcić to, co dane nam było uzyskać dzięki wiedzy duchowej, w żywe dzieło
wychowawcze.” (s. 19)
Steiner i dzisiejsi jego kontynuatorzy realizują tę samą pedagogikę, jaką zaprezentował Wielki
Mistrz masoński – Andrzej Nowicki, pedagogikę, w której wyakcentowana została wolność,
twórczość, rola Wolnego Nauczyciela, brak dyscypliny, dydaktyka szeroko rozumianego
obrazu (pisałem o tym w swojej książce “Masoneria polska 1999”)Rozumienie tych
podstawowych pojęć i związanych z nimi zabiegów wychowawczych wiąże się w szkole
steinerewskiej wprost z dwoma blokami problemów.
Pierwszy z nich sygnalizowany jest przez hasło, będące również podstawowym hasłem
masonerii, “Wolność, Równość, Braterstwo”. “To nie przypadek – czytamy w “Wychowaniu
do wolności” – że od czasów Rewolucji Francuskiej słowa wolność, równość, braterstwo
wciąż napełniają ludzi entuzjazmem. (…) Rudolf Steiner dążył do osiągnięcia jasności
pojęciowej jako pierwszy konsekwentnie podporządkowując te trzy ideały określonym
funkcjom życia społecznego. Cele, jakie przyświecały jego pracom na rzecz trójczłonowości
społecznej, można wyrazić w trzech krótkich sformułowaniach: wolność duchowa w życiu
kulturalnym, demokratyczna równość w życiu prawnym, braterstwo społeczne w życiu
gospodarczym” (s. 11)
Steiner akcentuje przede wszystkim wolność jako całkowitą “duchową” niezależność. “Jedną
z konsekwencji takiej niezależności jest pełna swoboda komunikacji i współpracy instytucji
kształcących i badawczych na całej kuli ziemskiej, ponad wszystkimi granicami
państwowymi.” (s. 12)
Drugi wiąże się wprost z antropozofią Steinera i „ideą reinkarnacji”.Antropozofia ta to
wyodrębniona z teozofii wiedza mądrościowa (zofia) dotycząca duchowości człowieka
(antropo). Antropozofia ta ma, z założenia, nie być, jako taka, prezentowana w szkole, bo jest
“drogą do uzyskiwania wiedzy o świecie i człowieku”, drogą, która prowadzi do nabycia
pewności, że “nasz byt fizyczny przepojony jest światem ponadzmysłowym i że człowiek w
swojej najgłębszej istocie stamtąd się właśnie wywodzi”. (s. 104)
Z ideą reinkarnacji wiąże się następujące, owocujące określonymi postawami
pedagogicznymi, przekonanie: “Jaźń człowieka, jego indywidualność, pochodzi ze światów
nadzmysłowych i od chwili, gdy przez narodziny wkracza w fizyczny byt, niesie ze sobą
określone założenia i postanowienia, które nie mogą być wynikiem oddziaływania czynników
dziedzicznych ani uwarunkowań środowiskowych i które w pełni mogą się rozwinąć dopiero
w wieku dorosłym. Nauczyciel powinien dążyć do poznania tych potencjalnych możliwości,
skrytych w najgłębszej warstwie jaźni dziecka, przez obserwację ich zewnętrznych
symptomów. Może odnieść czasem wrażenie, że w klasie znajdują się osobowości nad wyraz
wiekowe i mądre. Poza przymiotami jednoznacznie określonymi przez wiek rozwojowy,
środowisko i czynniki dziedziczne, posiadają one w tonie głosu, sposobie poruszania się i
gestach jakąś wewnętrzną dojrzałość, które zwykle odnaleźć można jedynie u ludzi
doświadczonych życiowo. W pewnych sytuacjach można doznać bezpośredniego, silnego
wrażenia znalezienia się w obliczu zachowań człowieka pochodzących z jego minionego życia
ziemskiego. W konfrontacji z takim ja nauczyciel może się nawet niekiedy czuć młodszy i
wręcz odczuwać własną niższość.” (s. 105)
No wystarczy. Wydaje się, że powyższa prezentacja wykazuje, że pedagogika steinerowska
posiada podłoże teozoficzne i lucyferyczne i jest do głębi przeniknięta doktryną religijną
wyznawaną przez tych, którzy uważają szatana za ojca wolności, przewodnika, duchowy
autorytet.
Problemy związane w Polsce z pedagogiką Steinera to nie są problemy tylko przedszkola nr 1
w Luboniu. W przygotowanym przez Centralny Ośrodek Doskonalenia Nauczycieli pakiecie
związanym z reformą szkolnictwa pt. “Integracja międzyprzedmiotowa” znajdujemy materiał
Marka Grondasa pt. “Ujęcie holistyczne w edukacji”. Po omówieniu podstawowych dyrektyw
przyjętych w ramach programu “Nowa Szkoła” Grondas stwierdza: “Dyrektywy te stały się
podstawą większości humanistycznie nastawionych kierunków myślenia o edukacji
(pedagogika R. Steinera, M. Montessori, J. L. Moreno, H. G. Petzolda, G. J. Browna).”

Fundacja Batorego – otwierania na zło

W “Gazecie Wyborczej” nr 297 z końca 1999 roku ukazał się artykuł pióra Andrzeja
Osęki pt. “Naszość na tropie”. Zebrane są w nim niektóre zarzuty, jakie zostały postawione
Fundacji Batorego przez “takie” media jak “Trybuna”, “Niedziela”, “Gazeta Polska”, “Nasz
Dziennik”, “Tygodnik Solidarność”, “Życie” Radio Maryja i “takich” ludzi jak: bp Edward
Frankowski, O. Tadeusz Rydzyk, Maciej Giertych, Marek Jurek, Stanisław Krajski, ks.
Henryk Czepułkowski czy Cezary Michalski. Osęka tylko je prezentuje nie próbując nawet ich
zbijać czy z nimi polemizować (oprócz jednego wypadku). Na końcu artykułu sugeruje, że nie
należy ich w ogóle brać pod uwagę, bo media i osoby je prezentujące przeciwne są po prostu
reprezentowanej przez Fundację szczytnej i humanistycznej wizji “społeczeństwa otwartego”,
( i dlatego je wymyślają), a wierne są wizji “społeczeństwa zamkniętego”. “Społeczeństwo”
takie to “kłąb lęków, fobii i negacji”, to “zapiekły antyliberalizm”, swego rodzaju narodowy
socjalizm (“rolę zbiorowego właściciela środków produkcji miałby – zamiast proletariatu
pełnić naród”) itp., itd.
Osęka stwierdza, że “oni” chcą być sobą: “A więc – wedle podobnych koncepcji – aby być
sobą nie trzeba się otwierać, lecz właśnie zamykać. Nie przyjmować obcych idei, być
nieufnym wobec całego świata, jego chytrych wybiegów, które mają na celu omamienie,
wyzucie z tradycji i bogactw narodowych. Stąd paniczne chowanie się w “naszość” – o której
mówią tytuły gazet, audycji radiowych, klubów i stowarzyszeń. Świat kurczy się do małego
kręgu, gdzie powtarza się wciąż te same rytualne gesty, mające ustrzec przed obcym, który nie
ciekawi, lecz zawsze zagraża.”
Czy w Polsce istnieją w istocie zwolennicy tak rozumianego “społeczeństwa zamkniętego”?
Ostatnio w programie telewizyjnym dotyczącym stosunku polskiej młodzieży do Kościoła
wypowiadała się studentka, która stwierdziła, że nie chce mieć nic wspólnego z Kościołem,
który nakazuje podczas wyborów parlamentarnych głosować katolikom na pana X, a tym,
którzy się temu nie podporządkują nie daje rozgrzeszenia. Co za bzdura.Społeczeństwo
zamknięte na wszystko, co nie “nasze”, co obce jest wymysłem tych samych ideologów,
którzy stworzyli tę bzdurę. Ludzie, środowiska, których tym terminem określa Osęka to po
prostu ci, którzy zamknięci są na zło i fałsz we wszystkich ich postaciach i owocach, jak
również na to, co w jakikolwiek sposób niszczy lub choćby neguje dobro i prawdę. Gdy my
spod znaku Radia Maryja czy “Naszego Dziennika” mówimy – chcemy być sobą to oznacza,
że chcemy być ludźmi, katolikami i Polakami, że chcemy być wierni Bogu, prawdzie, dobru,
Kościołowi, swojej tradycji i swoim przodkom. Nasza tradycja to tradycja chrześcijańska, to
więc to, co nazywa się w sposób właściwy Europą, to tradycja polskiego katolicyzmu (nasza,
wypracowana przez wieki duchowość, która w Kościele Powszechnym pełni podobną rolę jak
duchowość dominikańska czy franciszkańska; Kościół jest powszechny również w swoim
duchowym, wyznaczonym przez świętych, zakony i narody chrześcijańskie pluralizmie), to
wreszcie wyznaczona przez ten katolicyzm nasza polska tradycja ( nasze polskie, zbiorowe,
wielopokoleniowe i wielowiekowe doświadczenie i nasza mądrość, które pozwalają nam
kroczyć drogami prawdy i dobra i nie popełniać wciąż tych samych, głupich błędów).
O. Jacek Woroniecki powiedział w swoim czasie, że ten, kto kocha swój naród chce dla niego
prawdy i dobra niezależnie od tego skąd ta prawda i to dobro pochodzi i występuje przeciwko
fałszowi i złu niezależnie od tego, jakie jest ich źródło. To więc, co Osęka nazywa
“społeczeństwem zamkniętym” jest w istocie społeczeństwem otwartym, ale tylko na
wartości, a nie na głupotę, chamstwo, zło i kłamstwo. Na co w takim razie otwarte jest to
“społeczeństwo otwarte”, które chce zbudować w Polsce Fundacja Batorego. Już z artykułu
Osęki wynikałoby, że na wszystko, na cały ten intelektualny, moralny i religijny śmietnik, z
jakim mamy dziś do czynienia na świecie, na wszystko to, co obce, ale co zarazem nie jest
“ciemne i zaściankowe”, a więc nie jest też w żaden sposób związane z tradycją,
katolicyzmem, Bogiem, prawdą czy dobrem. Jednym słowem jest to otwarcie na “wartości”
relatywizmu poznawczego (nie ma prawdy) i moralnego (nie ma dobra), pogaństwa,
liberalizmu, kosmopolityzmu, lewicy, masonerii, New Age, itp., itd. Czy jednak tylko o to
chodzi?
Oddajmy tu głos Georgowi Sorosowi, założycielowi fundacji Batorego. Z jego wypowiedzi
wynika, że przed swoimi fundacjami istniejącymi w wielu krajach Europy postawił on kilka
celów. Jeden z nich jest związany z jego żydowskim pochodzeniem: “Wierzę w istnienie
żydowskiego geniuszu; wystarczy wziąć pod uwagę żydowskie osiągnięcia w nauce, ekonomii
bądź sztuce. Osiągnięcia te są rezultatem wysiłków, jakie czynią Żydzi, by wznieść się ponad
swój status mniejszości i stworzyć wartości o wymiarze uniwersalnym. Żydzi nauczyli się
rozstrzygać każdą sprawę z wielu punktów widzenia, nawet tych, które są ze sobą sprzeczne.
Status mniejszości zmusza Żydów do krytycznego myślenia. Jeżeli mam coś z owego
żydowskiego geniusza, to jest zdolność krytycznego myślenia. W tym sensie żydowski
charakter jest podstawowym elementem mojej osobowości, i jak już wspomniałem jestem z
tego dumny. Jestem jednocześnie świadomy, że moje myślenie jest w pewnej mierze odbiciem
żydowskiego utopizmu.” (G. Soros, Soros o sobie. Na zakręcie. Warszawa 1998, s. 242-243).
Soros dodaje jeszcze: “moje żydowskie pochodzenie jest w moim pojęciu tożsame z
przynależnością do pewnej mniejszości (…) O tym, że wyrastam z takiej tradycji mogą
świadczyć moje fundacje. Z tego powodu tak bardzo przemawia do mnie koncepcja Unii
Europejskiej. Każdy naród jest w Unii mniejszością i z tego względu koncepcja ta wydaje mi
się interesująca.” (tamże).
Podsumowując ten wątek można powiedzieć, że wprowadzana w życie przez fundacje Sorosa
idea “społeczeństwa otwartego” ma służyć europejskiej mniejszości żydowskiej, ma
spowodować, że będzie się ona mogła w każdym zakątku Europy czuć jak wszyscy ci, którzy
zamieszkują go od pokoleń, że będzie mogła od Uralu aż po Gibraltar czuć się jak u siebie w
domu, że nie będzie, gdy “społeczeństwo otwarte” stanie się faktem, już nigdy mniejszością,
wspólnotą odróżniającą się kulturowo czy w jakikolwiek inny sposób od pozostałych
mieszkańców naszego kontynentu.
Inny cel “społeczeństwa otwartego” jest chyba, jednak, istotniejszy. Nim jednak bliżej coś o
nim powiemy trzeba, by wcześniej powiedzieć parę słów o samym Goergu Sorosu. I nie jest tu
chyba najważniejsze to, że w krótkim czasie w przedziwny, mówiąc bardzo delikatnie, sposób
stał się on jednym z najbogatszych, jeżeli nie najbogatszym, ludzi świata. Najważniejszy jest,
jak się wydaje, jego stosunek do siebie, do innych i do świata. Z książki Roberta Slatera
“Soros. Tajemnica sukcesu największego inwestora świata” dowiadujemy się, że od
dzieciństwa był głęboko przeświadczony o tym, że jest Bogiem (s. 27). W wywiadzie
udzielonym 3 czerwca 1993 roku gazecie “The Independent” powiedział: “To rodzaj choroby,
kiedy uważasz się za bóstwo, stwórcę wszechświata, lecz teraz czuję się z tym dobrze,
zacząłem bowiem tego doświadczać.” (s. 28). W swojej książce pt. “The Alchemy of Finance”
napisał: ”Nie będzie to dla czytelnika żadne zaskoczenie, jeśli przyznam, że zawsze miałem
wyolbrzymione mniemanie o swojej osobie – mówiąc otwarcie wyobrażałem sobie, że jestem
bogiem. (…) Gdy osiągnąłem sukces, rzeczywistość zbliżyła się do moich marzeń na tyle, że
mogłem przyznać się do mojego sekretu, przynajmniej przed sobą. Nie trzeba dodawać, że w
rezultacie poczułem się o wiele lepiej.” (tamże). Kiedyś jakiś dziennikarz zasugerował mu, że
powinien zostać wybrany na papieża. “Po co? – zapytał Soros – Teraz jestem zwierzchnikiem
papieża.” (tamże). W książce “Soros o sobie” mówi: “Główna różnica pomiędzy mną i innymi
ludźmi, którzy posiadają pieniądze, polega na tym, że mnie przede wszystkim interesują idee.”
(s. 245) W tej samej książce stwierdza: “Będąc młodzieńcem snułem oczywiście różne
niesamowite fantazje. Zdarzało się, że prowadziłem rozmowy na temat swego boskiego i
mesjanistycznego posłannictwa.” (s. 249)
Oto jest pewna prawda o Sorosu to “Bóg” i “Mesjasz”. My chrześcijanie wiemy, że nie jest on
Chrystusem, a więc czyżby był Antychrystem? Jakie przesłanie niesie? W jakim kierunku
zamierza przekształcić ludzkość i świat? Pytania te wydają się retoryczne. Wsłuchajmy się
jednak w jego odpowiedzi.
Jeszcze w latach sześćdziesiątych Soros napisał pracę pt. “Społeczeństwo otwarte i
zamknięte”. Pierwszy raz została ona opublikowana chyba w 1990 roku. Jednak dotarła do
szerszego czytelnika dopiero w latach dziewięćdziesiątych, gdy została zamieszczona w
dodatku do książki “Soros o sobie”. Po “druzgocącej” krytyce tradycyjnego “społeczeństwa
zamkniętego” Soros stwierdza, że należy zbudować “społeczeństwo otwarte”, które “jest
doskonale przygotowane do wprowadzenia zmian” (s. 272) Społeczeństwo to “musi być
potraktowane jako model teoretyczny, w którym charakter wszystkich stosunków wynika z
określonej umowy społecznej.” (s. 279) O tym, co jest prawdą i dobrem mają zatem stanowić
ludzie poprzez. pewien consensus. To oni maja stanowić o tym np. kto jest człowiekiem a kto
nie i w jakiej sytuacji można daną jednostkę “zneutralizować”. Społeczeństwo to “nie
zapewnia wszystkim równych możliwości. Przeciwnie, jeżeli kapitalistyczne metody
produkcji idą w parze z prywatna własnością (należy to, chyba czytać, z własnością wielkich
ponadnarodowych koncernów – dop. S. K.) nieuchronną konsekwencja takiej sytuacji są
wielkie nierówności, które powiększają się jeszcze bardziej.” (s. 279) Społeczeństwo to Soros
nazywa “odważnym nowym światem” i mówi, że mogłoby ono “zaoferować alternatywy we
wszystkich dziedzinach życia: w stosunkach międzyludzkich, wyrażaniu opinii i głoszeniu
idei, procesach produkcyjnych i zasobach materialnych, organizacji życia społecznego i
gospodarczego itd.” (s. 280) W takich warunkach, podkreśla Soros, “jednostka zajmowałaby
poczesne miejsce w społeczeństwie.” (tamże)
Soros stwierdza, że ludzkość jest przygotowana technicznie do przekształcenia się w
“społeczeństwo otwarte”. “Pojawiają się możliwości wyboru, które we wcześniejszych
epokach przekraczałyby wszelkie wyobrażenie. Eutanazja, inżynieria genetyczna oraz
wywieranie wpływu na ludzką wolę – to fakty czasów współczesnych. Istnieje możliwość
rozbicia na elementy i sztucznego odtwarzania najbardziej skomplikowanych funkcji
organizmu ludzkiego, takich na przykład jak procesy myślowe.” (s. 281)
Zobaczmy już tutaj Soros ujawnia pewne swoje intencje. Mówi o pojawianiu się możliwości
wyboru i wśród nich wymienia manipulację ludzka świadomością i tzw. pranie mózgu, które
eufemistycznie nazywa wywieraniem wpływu na ludzką wolę. Gdzieś więc w podtekście jest
wyraźnie, bardzo wyraźnie powiedziane, że gdy mówi o poczesnym miejscu jednostki i
wolności wyboru ma na myśli tylko pewnych wybranych ludzi. Pozostałe możliwości wyboru:
eutanazja, inżynieria genetyczna itd. To potwierdzają, bo przecież ich skutkiem jest
ograniczenie wyboru innych. Poza tym człowiek traktowany jest tu jako kupa mięsa (procesy
myślowe nazwane są funkcja ludzkiego organizmu). Wszystko to pachnie masońskim
“Nowym Wspaniałym Światem”, którego wizję zarysował Huxley, światem zniewalającym
ludzkość w stopniu takim, że dotąd ludzie nawet nie potrafili sobie tego wyobrazić. Świat
Huxleya to świat bez rodziny, bez małżeństwa, bez naturalnej prokreacji, bez własności
indywidualnej i rodzinnej, bez narodów itp., itd. Dokładnie to samo mówi Soros tylko, że
bardziej oględnie.
“Być może najbardziej uderzająca cechą społeczeństwa doskonale przygotowanego do zmian
– stwierdza – jest osłabienie więzi międzyludzkich. Czynnikiem, który sprawia, że wzajemne
stosunki mają charakter osobisty, jest to, że odnoszą się one do konkretnej osoby. Przyjaciele,
sąsiedzi, mężowie i żony staliby się – jeżeli nie w pełni “wymienialni” na inne osoby – to
przynajmniej zastąpienie tych osób ludźmi tylko w niewielkim stopniu gorszymi (lub
lepszymi) byłoby uznane za całkiem pożądane; ludzie ci staliby się obiektem wyboru w
warunkach konkurencji.(…) Osobiste kontakty mogłyby stracić na znaczeniu w obliczu
pojawienia się bardziej skutecznych środków komunikowania się, które zmniejszają potrzebę
fizycznej obecności.” (s. 281)
W tym momencie Soros przyznaje, że: “z tego wszystkiego wyłania się obraz, który nie
napawa zbytnim optymizmem”. (tamże). Stwierdza jednak, już pod koniec swych rozważań
na temat “społeczeństwa otwartego”, że ma na te negatywy pewna receptę. Częściowo ja też
ujawnia.
Za najważniejszy uznaje “problem wartości”(taki zresztą tytuł nosi jeden z podrozdziałów).
Mówi: Wielkie dobrodziejstwo społeczeństwa otwartego oraz osiągnięcia, które sprawiają, iż
może ono funkcjonować jako ideał, wyznaczają wolność jednostki. Najbardziej oczywista
zaleta wolności ma charakter negatywny, a jest nią brak ograniczeń. (…) Teza, iż wyosobniona
jednostka powinna działać, opierając się na stałym systemie wartości, byłaby zaprzeczeniem
samej siebie. Wartości są takim samym obiektem wyboru, jak wszystkie inne rzeczy.(…)
Ideały religijne i społeczne konkurują ze sobą, a więc nie mają owego wymiaru
nieuchronności, który sprawiłby, że ludzie przyjęliby je bez żadnych zastrzeżeń. Wierność
ideałom, podobnie jak wierność w stosunku do grupy, staje się sprawą wyboru.” (s. 281, 282,
283)
Zauważmy, że idea “społeczeństwa otwartego” bardzo się tutaj konkretyzuje. Coraz bardziej
okazuje się, że ta otwartość jest otwartością tylko i wyłącznie na pewien zespół wartości czy
jak kto woli antywartości. Na początku swych rozważań stanowiących książkę “Soros o
sobie” “największy inwestor świata” stwierdza, że jednym z dogmatów “społeczeństwa
otwartego” jest zdanie: “Nikt nie posiadł prawdy ostatecznej.” (s. 120) W takim
społeczeństwie nie ma więc miejsca np. dla katolików. Członek “społeczeństwa otwartego” to
człowiek, który w teorii i w praktyce uznaje, że każdy, także on sam, wybiera w sposób
zupełnie nieskrępowany wartości (jakie by one nie były, np. satanistyczne), a co za tym idzie,
faktycznie uznaje, że to on jest ich jedyną, miarą i kryterium, a więc twórcą. Pojawia się tu
jako obowiązująca konkretna koncepcja, którą nazywam koncepcją tolerancji totalnej. Jest ona
totalna, bo odrzuca wszelkie obiektywne normy, a więc przyznaje każdemu prawo do
głoszenia i realizacji najbardziej nawet niemoralnych poglądów. Jest ona też totalna w tym
sensie, że nie toleruje w żaden sposób jakichkolwiek koncepcji sprzecznych z nią samą.
Świetnie to wyraził ostatnio wieloletni przyjaciel i współpracownik Jana Józefa Lipskiego
(który przypomnijmy był kilkanaście lat Wielkim Mistrzem polskiej masonerii rytu
szkockiego) Aleksander Małachowski, który powiedział coś mniej więcej takiego: “Nie ma
tolerancji dla nietolerancji.”. Przetłumaczyć to można w jeden sposób – Tolerujemy tylko
tych, którzy maja takie same poglądy jak my.
Soros przyznaje, że w “społeczeństwie otwartym”, które charakteryzuje się wyborem wartości
przez jednostki musi być zespół wartości, które nie mogą być przedmiotem wyboru i muszą
być zaakceptowane przez wszystkich jego członków: “działając samodzielnie, jednostki
stwarzają bardzo niepewny fundament dla takiego systemu wartości, który istniałby dłużej niż
one same i który byłby przez nie postrzegany jako większa wartość niż własne życie i dobro.
Taki system wartości jest jednak potrzebny do utrzymania struktury społeczeństwa
otwartego.” (s. 283)
Dziś już wszyscy powinniśmy dobrze wiedzieć, że totalitaryzm to nie tylko zjawisko
zniewolenia jednych ludzi przez innych za pośrednictwem fizycznych środków przymusu, ale
również zjawisko, które polega na tym, że taki przymus stosuje się w świecie idei. Dobrą
ilustracją takiego totalitaryzmu są sekty. Można więc rządzić ciałami lub rządzić ideami i
osiągać, w praktyce, te same skutki. Jeden z polskich masonów wyraził to w sposób
następujący: “Nam zależy na rządach dusz.” Soros mówi coś podobnego. Gdy dziennikarz
przeprowadzający z nim wywiad stanowiący pierwszą część książki “Soros o sobie” pyta go:
“Czy nie byłbyś w stanie obalić rządu?” Soros mówi: “Nie. Mylisz dwa pojęcia: władzę idei i
władzę polityczną.” (s. 147).
Św. Augustym mówił o istnieniu dwóch państw: państwa Bożego (które jest państwem,
mówiąc tym samym językiem, co Soros, idei, idei, nad którymi panuje Bóg) i państwa
ziemskiego (które jest państwem spraw cielesnych, nad którymi panuje w zgodzie z wola
Bożą wyrażoną w Jego ideach, władza ludzka). Św. Augustyn mówi też, że może się pojawić
taka sytuacja, że ideami będą zarządzać ludzie w ramach państwa ziemskiego. Wtedy, mówi
wielki Doktor Kościoła, powstaje państwo szatana. “Społeczeństwo otwarte” posiada
wszystkie wymienione przez Świętego cechy państwa Szatana.
Dziennikarz przeprowadzający z Sorosem rozmowę stwierdza: “Bywasz oskarżany o
wtrącanie się w wewnętrzne sprawy innych krajów.” Soros mówi: “to oczywiste, że niektórzy
traktują moje działania w taki sposób, ponieważ chcę promować ideę społeczeństwa
otwartego. Społeczeństwo otwarte wykracza poza granice narodowej suwerenności.” (s. 145).
Ta wypowiedź Sorosa jest dobrym punktem wyjścia na temat roli Sorosa w demontażu państw
i wspólnot narodowych. Tworzenie “społeczeństwa otwartego”, jeżeli spojrzeć na nie z punktu
widzenia narodu i państwowości prowadzi do tego, co sam Soros zasygnalizował już w swoje
wypowiedzi na temat roli swoich fundacji w przygotowani Europy jako miejsca, w którym
Żydzi będą czuli się dobrze, że zanikają narody i państwa. “Społeczeństwo otwarte” to
przecież społeczeństwo pewnego kulturowego chaosu, w ramach którego mieszają się ze sobą
kultury narodowe, religie i ideologie w taki sposób, że zaczynają tworzyć jakąś zupełnie nową
kosmopolityczną, “uniwersalistyczną”, globalistyczną jedność. W tym miejscu warto
wspomnieć, że Soros jest, co sygnalizuje również Osęka, członkiem nazywanego przez wielu
masońskim rządem światowym, Klubu Bilderberg. (każdy może to sobie sprawdzić w
internecie). O Klubie tym i o Sorosu pisało wielu badaczy masonerii. (por. choćby: J. A.
Cervera, Pajęczyna władzy, Wrocław 1997, s. 225-229 i P. Virrion, Rząd światowy.
Globalizm, Antykościół i Superkościół, Komorów 1999, s. 83-90). Obszerny artykuł
poświęcił mu w “Naszej Polsce” (nr 50/99) Paweł Siergiejczyk (który pisał też zresztą sporo o
Fundacji Batorego). Przypomina on tam, że inicjatorem tej organizacji był Józef Retinger
jeden z najbardziej znanych i wpływowych masonów w historii (oddzielną książkę poświęcił
mu Henryk Pająk), członek loży B`nei B`rith skupiającej wyłącznie Żydów. Członkami tego
Klubu byli lub są między innymi: Bill Clinton, Gerald Ford, Henry Kissinger, ambasador
USA przy ONZ Richard Hollbrook, Al Gore (wiceprezydent USA, kandydat na prezydenta),
amerykańscy sekretarze skarbu Nicholas Brady, Robert Rubin, Lawrence Summers (jest nim
obecnie), prezes Chase Manhattan Bank, Dawid Rockefeller, Zbigniew Brzeziński i Andrzej
Olechowski (także członek Rady Fundacji Batorego) itd. W spotkaniach Klubu uczesniczą
członkowie władz Unii Europejskiej, w tym między innymi Komisji Europejskiej – Jacques
Santer, Leon Brittan, Emma Bonino, Mario Monti, Erkki Leekanen, kolejni sekretarze
generalni NATO Lord Carrington, Manfred Worner, Willi Claes, Javier Solana i George
Robertson i szefowie europejskich rządów: Franz Vranitzky (Austria), Wilfried Martens
Belgia), Esko Aho (Finlandia), Laurent Fabius (Francja), Rud Lubbers (Holandia) czy choćby
Margaret Thatcher.
Stałymi gośćmi Klubu są też prezesi Banku Światowego, prezesi banków centralnych
poszczególnych państw, także europejskich, szefowie banków prywatnych, w tym np.
Alessandro Profumo, prezes Credito Italiano, który kilka miesięcy temu kupił 52% udziałów
w PEKAO SA. W jednym ze spotkań w 1998 r. uczestniczyła też Hanna Suchocka (również
członek Rady Fundacji Batorego).
Takie jest więc ideowe i organizacyjne zaplecze Fundacji Batorego. Ciekawe są też jej
powiązania, które opisał na łamach “Naszej Polski” (nr 45/99) Andrzej Echolette. Wskazał on
mianowicie na jej związki z Instytutem Spraw Publicznych, którego członkami Rady
Programowej lub Kolegium są między innymi Włodzimierz Cimoszewicz, Anna Fornalczyk,
Bronisław Geremek (również członek Rady Fundacji Batorego), Lech Kaczyński, Ewa
Łętowska, Tadeusz Mazowiecki, Anna Radziwiłł (również członek Rady Fundacji Batorego),
Janusz Reykowski, bp Tadeusz Pieronek, Tadeusz Syryjczyk, Wiesław Walendziak, Michał
Boni, Jan Rokita.
Fundusze, którymi dysponuje Fundacja Batorego pochodzą od, oprócz organizacji, za którymi
oficjalnie stoi Soros, różnych Fundacji i firm na całym świecie (USA, Belgia Holandia,
Tajwan itd.), jak również np. firmy Amway (80 000 zł), PZU (50 000 zł), PKO BP (50 000
zł), Fundacja Banku Śląskiego (50 000). W 1998 r. Fundacja wydała na realizację swoich
programów i różne dotacje 37 559 939, 60 zł tj. prawie 38 milionów nowych złotych, a więc
380 miliardów starych złotych.
Przypomnijmy, że Fundacja została zarejestrowana w 1988 roku. W jej biuletynie czytamy
między innymi: “Fundacja pomaga przede wszystkim organizacjom pozarządowym,
stowarzyszeniom i fundacjom, które aktywnie uczestniczą w procesie przemian społecznych,
kulturalnych i gospodarczych. Z punktu widzenia Fundacji szczególnie cenne są te inicjatywy,
które łącząc ludzi ze względu na wspólny cel i wartości umacniają obywatelską
odpowiedzialność…(…) Wspieramy także inicjatywy służące integracji europejskiej.”
Do władz Fundacji obok już wymienionych osób należą między innymi: George Soros, Jan
Krzysztof Bielecki, Bogdan Borusewicz, Wojciech Fibak, Jan Gross, Leszek Kołakowski,
Marcin Król, Olga Krzyżanowska, Krzysztof Michalski, Maria Radomska, Andrzej
Szczypiorski, ks. Józef Tischner, Aleksander Smolar, Grzegorz Lindenberg, Wiktor
Osiatyński.
Mam przed sobą dwa sprawozdania Fundacji za 1995 i 1998. Jest to ciekawa i pouczająca
lektura, materiał do analiz, które pozwoliłyby nam odpowiedzieć na wiele ciekawych pytań.
Tu pragnąłbym zwrócić uwagę tylko na pieniądze, którymi Fundacja obdarzyła katolików lub
instytucje czy organizacje katolickie lub uchodzące za takie. Czemu Fundacja daje pieniądze
tym, którzy z założenia powinni być przecież przeciwko “społeczeństwo otwartemu”, a za
społeczeństwem, dla którego wyznacznikami są obiektywne kategorie prawdy i dobra? Jakie
są tego skutki? Dlaczego te pieniądze są przyjmowane? Jaką to ma moralną wymowę?
Z jej pomocy korzystali między innymi (wynotowałem sobie to tak na chybił trafił):
Franciszkański Ruch Ekologiczny, dominikańskie Wydawnictwo “W Drodze” (od lat),
jezuickie Wydawnictwo Apostolstwa Modlitwy (od lat), dominikańskie czasopismo “W
Drodze” (od lat), “Znak” (coroczne dotacje), “Tygodnik Powszechny” (to samo), warszawski
KIK, Caritas Diecezji Warszawsko-Praskiej (1995), Katolickie Stowarzyszenie Młodzieży w
Przemyślu i Płocku, Caritas Diecezji Opolskiej, Fundacja Akademii Teologii Katolickiej,
jezuicki “Przegląd Powszechny”.
Fundacja daje im pieniądze, ewidentnie, z dwóch powodów. Po pierwsze, by się
uwiarygodnić, by poprzez ten fakt skołować kogo się da. Tak postępuje np. każda sekta.
Po drugie, by, kogo się da uzależnić od siebie, omotać, wciągnąć w swój krąg myślenia i
działania. Ciekawe byłyby tu bardzo np. analizy porównawcze zawartości czasopism “W
Drodze” i “Przeglądu Powszechnego” w okresie przed braniem pieniędzy od fundacji i okresie
w trakcie brania pieniędzy. Jakoś bardzo dużo ostatnio pojawiło się tam materiałów
optujących za Unią Europejską i “społeczeństwem otwartym”.
“Niedziela” pisała o tym, piszę to za artykułem Osęki, jak fundacja Batorego “szkoli rodziców
i dzieci w kierunku libertynizacji”, Maciej Giertych o masońskim charakterze Fundacji i
uzależnianiu przez nią od siebie polskich elit, O. Rydzyk o tym jak Fundacja przykłada rękę
do demoralizacji polskiego społeczeństwa.. Nie są to wszystkie problemy i zagrożenia, jakie
wiążą się z tą organizacją.

Czym zajmuje się Fundacja Batorego?

W 35 nr “Naszego Dziennika” z 11.02. 2000 r. ukazała się krótka notatka pt. “Lepiej i
skutecznie” z Fundacją Batorego. Na notatkę tę zareagował rzecznik prasowy tej fundacji P.
Halbersztat przesyłając swoje sprostowanie, które ukazało się w ND. Przytoczył on w tym
sprostowaniu w dosyć okaleczonym kształcie dwa zdania z tej notatki i stwierdził, że
“zawierają stwierdzenia nieprawdziwe”, że to “naraża na szwank dobre imię organizacji, która
od ponad 10 lat wspiera w Polsce różnorodne społecznie użyteczne inicjatywy”. Sprostowanie
kończy się groźbą skierowania sprawy “na drogę postępowania sądowego”.
W USA w jednym ze stanów lokalna gazeta napisała, że John Brown zamordował staruszkę
wbijając jej w serce długi sztylet. Nazajutrz gazeta ta zamieściła następujące sprostowanie:
“Nieprawda jest, że John Brown zamordował staruszkę wbijając jej w serce długi sztylet.”
Czyżby gazeta ta podała poprzedniego dnia fałszywą informację? Czyżby John Brown nie
zamordował staruszki? Nie. Zabił on ją, ale bagnetem, a nie długim sztyletem.
Również w USA urodziło się pewnemu małżeństwu kalekie dziecko. Małżeństwo to
stwierdziło, ze nie chce mieć takiego “wybrakowanego” dziecka i poprosiło lekarza,
niejakiego dr. Artura, by pomógł mu “przenieść się do wieczności”. Lekarz, który był
oczywiście wielkim “humanistą” nie mógł odmówić zrozpaczonym rodzicom, ale, że miał
dobre serce zastosował następujące postępowanie. Przestał dziecku dawać jeść. Podawał mu
za to wodę i środki uśmierzające wywołany głodem ból. Dziecko osłabione zapadło na
zapalenie płuc. Lekarz nie podał mu lekarstw i w dalszym ciągu nie pozwalał podawać mu
pokarmu. Dawał dziecku dalej wodę i środki przeciwbólowe. Dziecko zmarło. Organizacje
broniące ludzkiego życia oskarżyły go o morderstwo. Sąd jednak nie uznał ich argumentów
stwierdzając, że lekarz nie wykonał żadnej czynności zmierzającej do pozbawienia życia
dziecka. On nic złego przecież nie zrobił. Sąd uznał zatem, że było to tylko nie podlegające
osądowi “bierne przyzwolenie na śmierć”. Od tego czasu w tamtejszym prawodawstwie
funkcjonuje tzw. “precedens dr. Artura”, który umożliwia “eliminację” dzieci
“wybrakowanych” zaraz po ich urodzeniu.
Amerykański prezydent długo w swych składanych pod przysięgą zeznaniach upierał się, że
nie miał żadnego, jakkolwiek rozumianego, stosunku płciowego z panią M. L. Gdy
udowodniono, że jednak coś tam było prezydent stwierdził, że nie poczuwa się do
krzywoprzysięstwa, ponieważ, według niego, stosunek płciowy należy zdefiniować jako
pewien akt, podczas którego mężczyzna się rusza, a on nigdy przebywając w towarzystwie
pani M. L. się nie ruszał.
Jedna pani w Bydgoszczy napisała książkę o miejscowych notablach. W tej książce
stwierdziła, że jeden z nich wielokrotnie publicznie kłamał. Człowiek ten wniósł przeciwko
niej oskarżenie do sądu. Przed sądem pani ta przedstawiła dokumenty i świadków,
udowodniła, że to, co pisała było prawdą. Przegrała jednak sprawę, ponieważ sąd uznał, że w
książce nie było tych dokumentów i nie znalazły się w niej te zeznania świadków.
Mark Twain, pisarz, którego tu warto zacytować, bo i mason i dowcipny opisując w książce
pt. ”Pod gołym niebem” zmęczenie mułów ciągnących dyliżans napisał: A gdybym spróbował
dać czytelnikowi pojęcie o ich straszliwym pragnieniu, “złociłbym złoto najszczersze i
malował lilie”. Umieściłem ten cytat, ale jakoś mi tu nie pasuje, zresztą mniejsza o to, niech
zostanie. Uważam, że jest ślicznym i pełen wdzięku, usiłowałem więc setki razy znaleźć dla
niego odpowiednie miejsce, co mi się nigdy nie udało. Te wysiłki rozpraszały moją uwagę i
denerwowały mnie, przez co narracja rwała się często i traciła płynność. Wobec tego chyba go
zostawię, jak wyżej, gdyż da to chwilowy przynajmniej odpoczynek od męki dopasowywania
tekstu do tego naprawdę pięknego i trafnego cytatu.
Wyprzedzając wszelkie oskarżenia oświadczam, że przytoczone przeze mnie powyżej
przykłady pojawiły się w tym tekście dokładnie na tej samej zasadzie, co cytat w książce
Marka Twaina. Wszelka zbieżność i skojarzenia są przypadkowe.
P. Halbersztad napisał w swoim sprostowaniu: “Informuję, że podkreślone przeze mnie
fragmenty zawierają stwierdzenia nieprawdziwe.” Co podkreślił? Czy przytoczył jakieś zdania
w cudzysłowie w takim kształcie, w jakim były one w ND? W jego sprostowaniu nie ma
żadnego cytatu z notatki JM. Podkreślił zaś zacytowane wyżej zdanie zaczynające się od słów:
“Informuję, że..” Czy podkreślił coś jeszcze? Tak. Zdanie następujące: “Fundacja finansuje
legalizację narkotyków i wprowadzenie aborcji. Zadaje też pytanie czy śląskie społeczeństwo
ma być uzależnione od Fundacji, która proponuje antykoncepcję, aborcję i eutanazję?”
Zdania takiego nie ma w notatce. Jest tam zdanie o podobnym kształcie: “Fundacja finansuje
edukację seksualną, legalizację narkotyków, wprowadzenie antykoncepcji i aborcji. Czy
śląskie społeczeństwo ma socjalnie być zależne od Fundacji, która proponuje antykoncepcję,
aborcje i eutanazję?”
W powyżej zacytowanym fragmencie autorka notatki, zapewne ze względu na brak miejsca i
czasu, poszła, jak to się mówi “na skróty”. Rzeczywiście Fundacja Batorego nie finansuje
wprost programów, których celem jest zalegalizowanie narkotyków, eutanazji i aborcji.
Finansuje ona “jedynie” programy, których celem jest przyjęcie przez polskie społeczeństwo
takiego sposobu myślenia, które skłoni je, między innymi, do zalegalizowania narkotyków,
eutanazji i aborcji. Finansuje ona również “jedynie” różne programy realizowane przez
fundacje czy organizacje, które znaczną część swojego wysiłku poświęcają sprawie
zalegalizowania aborcji (por. choćby: “Gazeta Wyborcza nr 267/94, s. 12), a w niedalekiej
przyszłości będą zapewne walczyć o legalizację narkotyków i eutanazji. Wiele wskazuje na to,
że będzie to robić również wprost sama Fundacja Batorego. Ale dziś w Polsce “nie jest na to
czas”, bo “ludzie jeszcze nie dorośli” do takiego “postępu”. Dlaczego tak można sądzić?
Ano dlatego, że jej założycielem i honorowym członkiem jej Rady jest George Soros. W
swojej książce pt. “Soros o sobie” (Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 1998) pisze on,
między innymi: “Uważam, że błędem jest traktowanie narkomanii jako zjawiska o charakterze
przestępczym. (…) Można, przykładowo, skupiać się bardziej na samym leczeniu, a nie
ściganiu winnych. Legalizacja narkotyków mogłaby skutecznie przyczynić się do
zmniejszenia szkód wynikających z ich używania. Jestem bowiem przekonany, że gdyby
zalegalizowano narkotyki, przynajmniej te mniej szkodliwe, liczba popełnianych w tej
dziedzinie przestępstw mogłaby zmniejszyć się aż o 80%. Wynikłe stąd oszczędności
mogłyby zostać przeznaczone na skuteczniejsze leczenie.” (s. 201 i 203)
Soros stwierdza też a propos “utrzymania ludzkiego życia”: “Tak sprawa ta ma dla nas
szczególne znaczenie. Użycie technologii w celu sztucznego podtrzymywania życia jest
bezcelowe. Skutki takiego działania są bardziej negatywne niż pozytywne: powstaje
niepotrzebny ból i cierpienie, nie wspominając o wydatkach. Pogodzenie się ze śmiercią
prowadziłoby do zmniejszenia wysiłków zmierzających do sztucznego przedłużenia życia za
wszelką cenę.” (s. 205)
Ostatnio w dziennikach telewizyjnych pojawiła się informacja, że w USA kobieta, która była
ponad dziesięć lat w stanie śpiączki i jej “życie było sztucznie podtrzymywane” ocknęła się i
jest całkowicie zdrowa. Co Pan na to Panie Soros?
Stawiając wreszcie kropkę nad “i” Soros stwierdza mówiąc już wprost na temat eutanazji:
“Eksperci wyrażają w tej sprawie bardzo różne opinie, a projekt w sprawie śmierci nie
zajmuje jednoznacznego stanowiska. Osobiście żałuję, że tak jest, lecz być może moi
współpracownicy mają rację – wiele jeszcze należy zmienić w dziedzinie kultury umierania,
by uniknąć niepotrzebnych dyskusji, w których dochodzą do głosu jedynie ludzkie emocje.”
(tamże)
Soros mówił te słowa parę dobrych lat temu. Teraz na przełomie 1999 i 2000 roku zmienił
zdanie. Uznał, że do głosu zaczyna dochodzić “rozsądek”. Podjął więc decyzję. Informuje nas
o niej niedzielne “Życie” z 20.02.2000 r. W Oregonie W USA weszła w życie ustawa pt. “O
asystowanym samobójstwie”, o której amerykański lekarz Gregory Hamilton mówi, że jest to
ustawa legalizująca eutanazję, która została tak nazwana, by łatwiej ją było wprowadzić w
życie. Na kampanię przeprowadzoną na rzecz tej ustawy Soros dał 200 tys. dolarów.
Jaka jest relacja pomiędzy Sorosem a Fundacją Batorego? Sam Soros tak ją określa: “W
każdym kraju znalazłem grupę ludzi – wśród nich były znane osobistości, którzy podzielali
moje poglądy na temat społeczeństwa otwartego
( a więc społeczeństwa, które w równy sposób traktuje wszystkie religie, kultury,
światopoglądy i ideologie uznając tym samym relatywizm poznawczy i moralny za swoje
stanowisko – dop. S. K.) i powierzyłem im zadania określenia priorytetów. Miałem ogólną
wizję działania i z biegiem czasu zdobyłem potrzebne umiejętności, bazując na
doświadczeniach poszczególnych fundacji. Popierałem inicjatywy udane i rezygnowałem z
realizacji tych programów, które nie przynosiły efektów. Te programy, które sprawdziły się w
jednym kraju, próbowałem realizować w innych.”
W ramach swojego sprostowania P. Halbersztad przeprowadza kampanię reklamową Fundacji
Batorego. Stwierdza między innymi: “Wprowadzamy do szkól Internet.” A może Fundacja
finansuje też jakieś, strony, programy w internecie, dzięki którym młodzież będzie mogła to
narzędzie, jakim jest internet wykorzystać “z pożytkiem”? Oczywiście. Tak więc np. w 1998
Fundacja dała, między innymi, 4500 zł na opracowanie strony www “na temat
homoseksualizmu i środowiska gejowskiego”.
P. Halbersztad mówi też: “Staramy się też upowszechniać zasady etyki w życiu publicznym.
Co to znaczy? Jakiej etyki? Czy jest w niej pojęcie dobra? Co jest tym dobrem? Co może być
uznawane za dobro w promowanym przez Fundację “społeczeństwie otwartym?
P. Halbersztad stwierdza też: “Na terenie całego kraju wspieramy organizatorów ambitnych
imprez kulturalnych.” Jakie to są, według Fundacji Batorego, te “ambitne imprezy kulturalne?.
W jej “Sprawozdaniu 1998” znalazłem dwie, których, przynajmniej nazwy, mnie pociągają, a
więc “Mickiewicz a my” (6000zł dotacji) i “VII Światowy Festiwal Poezji Marii
Konopnickiej” (5000 zł). A pozostałe? Przykładowo: nagranie płyty z kołysankami
żydowskimi Mordechaja Gebirtiga (5000 zł); opracowanie internetowego serwisu “Jidełe –
Żydowskie Pismo Otwarte” (8752 zł); “Co pod koniec XX wieku jest jeszcze tematem tabu?”
(2500 zł); organizacja Dnia Litewskiego (1000 zł), organizacja I Dni Kultury Indiańskiej
(6000 zł); organizacja III Międzywojewódzkiego Konkursu Poezji Frywolnej Renesansu i
Baroku (2000 zł); organizacja imprezy kulturalnej “Święto Unii Europejskiej – Dzień Europy
w Oleśnicy”(6000 zł); organizacja imprezy kulturalno-ekologicznej “II Wojewódzki Kult
Ziemi”, Organizacja II Międzynarodowego Festiwalu Folkloru Mniejszości Narodowych i
Etnicznych (5000 zł); koszty pobytu w Polsce przedstawicieli American Jewish Committe
(15 000 zł); renowacja cmentarza żydowskiego w Łodzi (5000 zł), organizacja w Pińczowie
seminarium dla działaczy samorządowych na temat roli Żydów w historii miasta i regionu
(4000 zł); organizacja konferencji “Żydzi i judaizm we współczesnych badaniach polskich”
(8000 zł); organizacja VIII Festiwalu Kultury Żydowskiej (25 000 zł); przygotowanie
wystawy poświęconej warszawskiemu gettu (20 000 zł) itp., itd. Wiele tam imprez
“europejskich”, jeszcze więcej dotyczących mniejszości narodowych. Wiele imprez
związanych z kulturą poszczególnych regionów. Mało albo w ogóle dotyczących wielkiej
kultury polskiej, nie mówiąc już o katolickiej. Ale czy to, co polskie i katolickie jest ambitne?

Śladami Fundacji Batorego –OŚKA

Fundacja Batorego wspiera różne, jak to określił jej rzecznik prasowy P. Halbersztat w
swym “Sprostowaniu” będącym reakcją na jeden z artykułów w ND, “społecznie użyteczne
inicjatywy”. Jedną z takich inicjatyw jest OŚKA – Ośrodek Informacji Środowisk Kobiecych.
Jest to dobry, jak mi się wydaje, przykład. Fundacja Batorego przeznaczyła w 1998 roku 10
318 zł na jego działalność i 6840 zł na opracowanie stron www w ramach projektu “OŚKA w
Internecie”. Przyjrzyjmy się tylko tekstom zamieszczonym na tych stronach.
Tematem spotkania z cyklu “Rozmowy w OŚCe”, które odbyło się 17 czerwca 1998 roku,
były, jak czytamy tam, “Idolki, autorytety, wzorce”. Wzięły w nim udział “studentki,
profesorki, przedstawicielki organizacji kobiecych oraz sympatyczki OŚKi”. Kobiety te
“rozmawiały o kobiecych wzorcach, potrzebie identyfikacji i próbach odkrycia własnych
korzeni”. Na internetowych stronach OŚK-i przedstawiono fragmenty niektórych wypowiedzi
tych pań.
Tak więc np. pani K. Sz. stwierdziła: “Publiczne relacje są tak zdominowane przez męski
sadomasochizm, że naśladując ten wzór zachowania kobieta może sobie wytworzyć pole, w
którym będzie szefem. Jeśli jednak chce zachować cechy kobiece, ceną będzie to, że nie
wejdzie w rolę szefa. Dla mnie w tym, co kobiece, kryją się pewne znaczenia symboliczne:
otwarcie, głęboko rozumiana dialogiczność, opiekuńczość zamiast dominacji. Daleko idącą
zmianą byłoby, gdybyśmy mogły wyobrazić sobie kobietę w relacjach z innymi kobietami na
polu instytucjonalnym, publicznym. Pytanie, skąd kobieta by się tam wzięła. Myślę, że może
tak się zdarzyć, wówczas tworzyłaby inną relację władzy. Nie byłoby sadomasochizmu,
dominacji, pojawiłby się dialog i otwartość.”
Pani A. G. powiedziała zaś: “Tak się składa, że jedna z moich idolek jest również lesbijką,
toteż moje przyjaciółki sądziły, że jestem jej kochanką. Wybiło mnie to z równowagi, gdyż
była to relacja czysto platoniczna, a jednocześnie szalenie intensywna. Nie mogłam więc
potwierdzić ani zaprzeczyć; na to, co czułam, nie ma w kulturze języka. Ciekawi mnie, jak
więź między kobietami wpisuje się w rozmaite tabu kulturowe, czy to milczenie jakoś je
zmienia.”
Pani K. Ł. wyznała: “Czterech pancernych odbierałam silnie – były to najwcześniejsze wzorce,
do których mogłam się jakoś dopasować, jednak ani Marusia, ani Lidka mi nie wystarczały:
nie strzelały do Niemców. Wcześnie przeczytałam całą Trylogię i nie da się ukryć, że jej
bohaterki jako istoty raczej pasywne też nie nadawały się dla mnie na wzorce osobowe.
Rozmyślając o idolkach, zdałam sobie sprawę, że pierwszymi, z którymi mogłam się
identyfikować, były dr Helen i Maya z serialu Kosmos 1999. Dr Helen była dość surową
lekarką o dużym autorytecie; Maya – kosmitka, potrafiła zmieniać się we wszystko – w
minerały, w warzywa, owoce i zwierzęta. W Mayi podobało mi się to, że była osobą
autonomiczną, nie uwikłaną – w przeciwieństwie do Helen – w relacje damsko-męskie.
Wydaje mi się, że bohaterki, nazywane z przekąsem przez niektóre z was bohaterkami
masowej wyobraźni, są bardzo ważne dla dzieci. W takim wieku nikt nie porównuje się do
prof. Janion, znanych intelektualistek czy feministek – dla dzieci ważni są bohaterowie
Sienkiewicza, Maya, Marusia, albo Aniołki Charliego. Mam wrażenie, że ten obszar
lekceważy się mówiąc, że to kultura masowa. Dziewczynki nie mają wzorów takich, jakie się
podsuwa chłopcom, na przykład walecznych wodzów, żołnierzy etc. Bawiąc się w
dzieciństwie zawsze musiałam sobie wymyślać kobiecy odpowiednik wzoru wodza.”
Pani T. O. zauważyła: “W Polsce zaobserwować można bardzo ciekawe zjawisko, któremu
powinny się przyjrzeć feministki: są u nas tłumy matek boskich i zakonnic, ale one nie są
idolkami. Ciekawe, jak funkcjonuje taki wzorzec kobiecego zachowania, modelu życia,
kobiecych cech i własności. Ten model jest, a jakby go nie było. Bowiem niektóre wzorce są z
uwagi na swój zespół cech nieprzekładalne na nasze możliwości. Możemy szanować te
wzorce, one będą się powielać w propagandzie, ale nigdy nie będzie z nimi pełnej
identyfikacji: trudno się identyfikować z Matką Boską albo z zakonnicą.”
Pani J. D. powiedziała zaś: “Chciałabym powrócić do wątku bohaterów i bohaterek wyobraźni
masowej. Nawet, jeżeli wybierzemy sobie świat, w którym żyjemy, to i tak kultura, która jest
obok nas, na nas wpływa.(…) W związku z tym chciałabym opowiedzieć pewną anegdotkę
dotyczącą mojej znajomej mieszkającej w Stanach, wnuczki Wańkowicza. Kiedy byłam w
Stanach, spytała mnie pewnego razu, czy wiem, kiedy przestała chodzić do Kościoła. Kiedy
byłam małą dziewczynką- mówiła – jedna z ciotek spytała się mnie, kim chcę zostać, jak będę
dorosła. Powiedziałam, że papieżem. Ciotka zaczęła mi tłumaczyć, że to niemożliwe, że nigdy
nie będę mogła zostać papieżem, ponieważ nie jestem mężczyzną. Przemyślałam to sobie i
postanowiłam, że przestanę chodzić do Kościoła i przestanę wierzyć w Pana Boga.
W internetowym Biuletynie OŚKI znajdujemy tez artykuł pani E.A. pt. “Maryja niejedno ma
imię”. Przestawia tam różne przykłady maryjności wśród kobiet, by wreszcie stwierdzić:
”Myślę, że takich świadectw doświadczania solidarności Maryi z kobietami można by znaleźć
więcej. Warto ich szukać. Okaże się wówczas być może, że oprócz tradycyjnego obrazu
Maryi, stanowiącego wzór kobiety posłusznej, cichej, pokornej, usłużnej, stojącej w tle,
odnaleźć można Jej rewolucyjne, wywrotowe oblicze. Według Ewangelii Łukasza to Maryja
jest główną bohaterką relacji o przyjściu na świat Zbawiciela, a więc tego najważniejszego
wydarzenia, wydarzenia wieków. To Ona sama podejmuje decyzję o przyjęciu cudownych
narodzin. Nie ma mowy o jakiejkolwiek konsultacji tej decyzji z Józefem! Co więcej, Maryja
wyrusza w podróż do swej krewnej, co też dalekie było od przyjętych wówczas zwyczajów. U
Elżbiety widzimy Ją bynajmniej nie jako kobietę milczącą. Wyśpiewuje hymn na cześć Boga,
który władców strąca z tronu, a wywyższa pokornych, Boga, który stoi po stronie słabych,
uciśnionych, a więc również kobiet. Myślę, że głębsze wnikanie w zaznaczone tu tylko
różnorodne aspekty obrazu Maryi służyć może odkryciu Jej na nowo – jako wzoru kobiety
silnej, samodzielnej, niezależnej, aktywnie uczestniczącej w wielkich wydarzeniach, a więc
przełamującej bariery stojące przed działalnością kobiet. Jest to zarazem wzór pojmowany na
płaszczyźnie solidarności kobiecej, siostrzaności. Maryja jawić się może wówczas jako
Siostra, która przeszła już przed nami drogi, którymi i my możemy iść.”
Na stronie internetowej OŚKI poświęca się dużo miejsca problemowi prostytucji. Jaka jest jej
ocena moralna? Głos zabiera tu filozofka, pani M. Ś, która stwierdza: “Samo pojęcie
prostytucji kojarzone jest z kobietą. Słowo prostytutka (również: sprzątaczka, maszynistka,
praczka) nie da się wymienić na rodzaj męski; podobnie zresztą jak słowa: geniusz czy
mędrzec nie dadzą się wymienić na rodzaj żeński. Natomiast czasownik prostytuowanie się
ma znaczenie i wymowę znacznie mniej seksistowską i bardziej – jak sądzę – jednoznaczną
moralnie. Prostytuuje się ktoś, kto nie ma poczucia własnej godności, kto działa interesownie
wbrew swoim własnym przekonaniom, kto sprzedaje swoje talenty i umiejętności, dla
zdobycia korzyści własnej. Trudno powiedzieć, czy ludzie, którzy prostytuują się, są
naprawdę źli w sensie moralnym, ale na pewno jest tak, że nie chcielibyśmy mieć z nimi do
czynienia. Nie da się tego powiedzieć o prostytutkach. Zawód ten jest praktykowany przede
wszystkim, dlatego, że istnieje na niego poważne i ciągłe zapotrzebowanie. Jeśli ktoś potępia
prostytucję, to właściwie dlaczego? Ponieważ – można powiedzieć – prostytutka uzyskuje
materialne korzyści za udostępnianie swojego ciała. Działanie interesowne, z którym mamy
niewątpliwie do czynienia w przypadku prostytucji, jest zawsze bardziej podejrzane moralnie
niż działanie bezinteresowne, ale rzecz jasna nie zawsze spotyka się z potępieniem. Wszak
handel i wiele innych instytucji naszej cywilizacji opiera się na uzyskiwaniu wzajemnych
korzyści i to bardzo różnymi sposobami (ludzie handlują nawet częściami własnego ciała).
Można zresztą podejrzewać, że prostytutka, która by nie przyjmowała pieniędzy za usługi, a
działała – powiedzmy – z litości wobec mężczyzn, którzy nie potrafią normalnie zorganizować
sobie seksualnego życia, spotykałaby się również z jakąś formą potępienia. Dlaczego? Być
może, dlatego, że traktuje siebie samą, swoje ciało, które wszak do niej integralnie należy jako
środek, jako narzędzie, a nie jako cel sam w sobie. Dokonuje więc w ten sposób aktu
degradacji. To kantowskie spojrzenie na prostytucję, nie jest jednak wystarczające. W końcu
wielu ludzi uprawia seks traktując go, a wraz z nim własne ciało jako środek do uzyskania
przyjemności, a mało wszak, kto, być może prócz rygorystycznych katolików, potępiłby życie
seksualne, ponieważ jest degradujące. Poza tym, jeśli ktoś z własnej woli degraduje samego
siebie, jeśli traktuje swoje własne ciało jako narzędzie (do uzyskania przyjemności lub
korzyści materialnych), to nie jest to wystarczającą przesłanką, by go potępić moralnie.
Ludzie zarabiają na życie bijąc się, kalecząc, deformując, a nikt wszak nie potępia boksera,
fakira czy cyrkowca.”
Panie z OŚKI omawiają książkę Nickie Robertsa pt. “Dziwki w historii”. Pani T. O. mówi:
“Jednym z zarzutów wysuwanych pod adresem ruchu feministycznego jest to, że ruch ten
prowadząc swoją krucjatę pozwolił przyłączyć się ruchom odnowy i czystości moralnej.
Ruchy te pod pretekstem troski o czystość moralną mężczyzn wyrzekły się wolności dla
ekspresji seksualnej kobiety. Model seksualności przez nie propagowany to model
seksualności w obrębie patriarchalnej instytucji małżeństwa. Feministki z klasy średniej nie
zaproponowały prostytutkom – kobietom niezależnym finansowo – żadnego innego źródła
utrzymania. W zamian otrzymywały tylko nędzne schroniska i marne wynagrodzenie, kiedy
zaś wychodziła na jaw przeszłość dziewczyny umieszczonej w liberalnym, mieszczańskim
domu, najczęściej musiała go opuścić. Feministki nie uporały się z pewnym mitem, a
mianowicie, że prostytutki i prostytucja to siedlisko chorób wenerycznych. Pod pretekstem
ochrony tych kobiet i ochrony zdrowia publicznego utrzymywano bardzo restrykcyjne dla
prostytutek prawa. (…) Dobrym przykładem jest polityczne kobiece lobby w Szwecji, które
wniosło pod obrady szwedzkiego parlamentu projekt ustawy, gdzie proponuje się karanie
klientów. Tego rodzaju pomysł prawny wyraźnie kryminalizuje niezależną kobietę, która brała
pieniądze za udostępnianie, bądź użyczanie swego ciała na bardzo określonych warunkach.
Roberts ma za złe ruchowi feministycznemu wielkoduszne pochylenie się nad kurwą z
poczuciem wyższości. Ale oddaje przy tym słuszność ruchowi feministycznemu lat 60., który
doprowadził do powstania organizacji prostytutek. (…) Pewna niemiecka feministka twierdzi,
że seksualność kobiety jest tak obwarowana różnymi obyczajowymi i społecznymi zakazami,
że to prostytucja jest obszarem wolnej ekspresji seksualnej kobiety. Kobiety dlatego wybierają
prostytucję, żeby móc się zrealizować seksualnie.”
Podsumowując swoje rozważania stwierdza: “Wracając do początkowego pytania o stosunek
ruchu kobiecego do prostytucji, jedyne, co zrobić możemy, to stworzyć sprzyjający klimat,
żeby za jakiś czas polskie kobiety świadczące usługi seksualne miały odwagę powiedzieć: tak
jestem prostytutką, tak, jestem kurwą.(…) Dla tej kobiety, tu w Polsce, ogromnym problemem
jest jej własny rodzaj identyfikacji z tym, co się zdarzyło. Powody są oczywiste: bycie kurwą
nie jest u nas powodem do chwały. Trzeba doprowadzić do tego, co się zdarzyło na Zachodzie
Europy, żeby te kobiety miały odwagę ujawnić się, nazywać siebie kurwami i mówić we
własnym imieniu. Wtedy to one będą mogły dyskutować, na ile wolny jest to wybór, a ile w
nim przymusu, czy czerpią z tego satysfakcję, czy tylko pieniądze.(…) Na zakończenie
proponuję cytat z Nicki Roberts: Poziom życia zapewne podniósł się od końca XIX wieku, ale
zwiększyły się również oczekiwania i kobiety nadal odrzucają nędzę, podejmując pracę w
przemyśle erotycznym, zwłaszcza te kobiety, które już na starcie pozbawione są szans i które
tworzą większość prostytutek. W jaki inny sposób miałyby zapewnić sobie i swoim rodzinom
styl życia propagowany przez media zachodnie jako norma – życie w bezpieczeństwie i
luksusie, oddane konsumpcji? Postawione wobec wyboru między harówką za nędzne grosze,
które nie gwarantowały im, że zwiążą koniec z końcem, i zarabianiem prawdziwych pieniędzy
dzięki prostytucji, zwracały się ku handlowi seksem – podejmowały odpowiedzialną decyzję.
Podjęcie takiej decyzji nie jest łatwe, nie jest też łatwe życie prostytutki, gdyż praca –
zwłaszcza praca na ulicy, jest ciężka i wyczerpująca, a w dodatku prawo i pogarda opinii
publicznej czynią życie dziwki krańcowo trudnym i niebezpiecznym. Biorąc jednak pod
uwagę jakże niewielką liczbę możliwości, z których musi wybierać współczesna kobieta,
handel seksem bywa często wyborem świadczącym o największej przebojowości. Potępianie
kobiet za to, że zostają prostytutkami, i konsekwentne odwracanie uwagi od ich potrzeb i
skupianie jej na niewielkiej mniejszości zmuszanych do nierządu oznacza zamykanie oczu na
odwagę dziwek i zwiększanie brzemienia, które muszą one dźwigać na swych barkach.”
Rozważania powyższe mają też na stronie internotowej OŚKI swoje uzasadnienie teologiczne
(sic!). Pani K.O-S. w materiale pt.” Pra…prababki Jezusa i inne prostytutki” opisuje wszystkie
kobiety z Biblii, które można by, choćby na siłę, podciągnąć pod kategorię prostytutki.
Między innymi pisze: “Tamar postanowiła wyegzekwować, przez Boga przyznane kobietom,
prawo do zostania matką. Wyegzekwowała je sama podstępem i nazwana została
„sprawiedliwszą od Judy”. Dlaczego? I jak to uczyniła? Pozornie prosto. Przebrała się za
prostytutkę. Głowę przykryła chustą i usiadła przy drodze, którą miał podążać Juda, a on –
wówczas już również wdowiec – nie rozpoznawszy swojej synowej, przespał się z nią. Tamar
zaszła w ciążę. Nikt nie wiedział z kim. Z nierządu – orzeczono. Czekała ją śmierć przez
ukamienowanie. Została jednak uniewinniona i nobilitowana, kiedy pokazała wszystkim
obecnym – pieczęć, sznur i laskę wręczone jej przez Judę po opisanej przygodzie. Nie miał on
bowiem wówczas przy sobie odpowiedniej ilości gotówki. Tym sposobem Tamar, działając w
ramach swoich praw, stała się pra…prababką Jezusa Chrystusa i to tak szanowaną za swój
spryt, iż wymieniono ją z imienia w świętej księdze Nowego Testamentu. Szkoda, że księża
zapominają o Tamar w swoich kazaniach.”
Stwierdza tam także: “Historia Moabitki Rut również związana jest z migracją i losem
cudzoziemców. Tym razem przyczyną opuszczenia przez jej przyszłą teściową Noemi, teścia i
ich dwóch synów ziemi ojczystej – był głód. Zamieszkali w Moabie. Kiedy po latach wszyscy
mężczyźni zmarli, wówczas urodziwa Rut zdecydowała się towarzyszyć swojej owdowiałej
teściowej w powrotnej drodze do kraju jej pochodzenia – do Betlejemu judzkiego. Teraz z
kolei ona była tutaj obca, praktycznie bez praw. Mogła jedynie zbierać kłosy po żeńcach i tak
utrzymywała przy życiu – siebie i starą teściową. Majętny Boaz, najbliższy krewny Noemi,
zgodnie z prawem (patrz casus Tamar) powinien się ożenić z bezdzietną Rut – ale choć
doceniał jej walory duchowe, jako mężczyzna nie zwracał na nią większej uwagi. Wówczas
obie kobiety uzgodniły coś, co „rozumując po chrześcijańsku trudno określić jako moralne”.
Rut się wykąpała, uperfumowała, włożyła najstrojniejszą szatę, a następnie niepostrzeżenie
wślizgnęła się na posłanie obok Boaza na klepisku, gdzie zmęczony całodzienną pracą,
najedzony i napity, położył się do snu. I tak leżeli do rana. Zanim nastał świt, Boaz obdarował
ją sześcioma miarami jęczmienia. Zmienił zdanie i ożenił się z Rut, a „synowa lepsza niż
siedmiu synów”, jak ją określano, zapewniła Noemi dostatnie życie. Po dziewięciu miesiącach
urodziła Obeda, który stał się dziadkiem słynnego króla Dawida. Tym sposobem cudzoziemka
Rut włączyła się w Dawidowy rodowód Jezusa. A jej imię na trwałe zapisane zostało w
świętej księdze Nowego Testamentu. Szkoda, że księża zapominają wspominać
współczesnym nupturientom składającym przysięgę małżeńską, że słowa „dokąd ty pójdziesz
i ja pójdę. Bóg twój – Bóg mój” w rzeczywistości powiedziała kobieta – kobiecie, Rut do
Noemi, a nie do swojego przyszłego męża. Czyżby Kościół uprzejmie kobietom znowu coś
odebrał? Tak. Ich własną międzypokoleniową przysięgę wierności i miłości wobec siebie.”
Na zakończenie swych rozważań mówi: “Podczas wystawnej, na rzymską modłę wydanej
uczty, do leżącego, wspartego na łokciu Jezusa, podchodzi majętna prostytutka i rozbiwszy
alabastrowy flakon najdroższych perfum (z olejku nardowego, których zapach wypełnił
wnętrze całej sali), wylewa je na Jego głowę i stopy. Płacząc i całując na przemian, nadmiar
olejku wyciera własnymi włosami. Nie odwracajmy się od tej sceny. Wyobraźmy ją sobie,
chociaż byśmy uznali tę wizualizację za „szarganie świętości”. Nie bójmy się, w swoim
oburzeniu nie jesteśmy odosobnieni. Podobne uczucie ogarnęło również ówczesnych
współbiesiadników. Wszyscy mówili na raz, spokojne były tylko słowa Jezusa: „Czemu
wyrządzacie przykrość tej kobiecie? Wszak dobry uczynek spełniła względem mnie.
Zaprawdę powiadam wam: Gdziekolwiek na całym świecie będzie zwiastowana dobra nowina
[o Królestwie Bożym], będą opowiadać na jej pamiątkę i o tym, co ona uczyniła.” Kościół
skutecznie zadbał o to, aby słowa Jezusa nie okazały się prawdą. Milczy na jej temat.
Umierających namaszczają księża. I słusznie… bo jakby to wyglądało, gdyby to robiły
prostytutki.”
Na omawianej stronie internetowej można też znaleźć artykuł Lynn P. Freedman pt.
“Wyzwanie fundamentalizmu” Czytamy w nim, między innymi: “Niewiele wydarzeń po
zakończeniu zimnej wojny wywarło tak duży wpływ na opinię publiczną jak narodziny
fundamentalizmu. Fundamentalizm zrodził irracjonalny strach, rasizm i niemal zupełnie
zablokował myślenie krytyczne. Jakkolwiek jest to siła, z którą trzeba się liczyć niemal w
każdej dziedzinie życia publicznego, fundamentalizm stanowi specyficzne i w pewnym
stopniu wyjątkowe wyzwanie dla młodego obszaru zdrowia i praw reprodukcyjnych.”
O kogo tu chodzi? Dowiadujemy się, że to: “Watykan, Uniwersytet Al Azhar, Bractwo
Muzułmańskie, cała gama sił antyaborcyjnych zjednoczonych przeciwko prawom człowieka i
prawom reprodukcyjnym.”
Czym posługują się ci obrzydliwi fundamentaliści? Dowiadujemy się, że główne ich
rekwizyty to: “ciała kobiet; ich seksualność; rola, jaką odgrywają w rodzinie i
społeczeństwie.”
Dowiadujemy się, że: “Ten spis rekwizytów najlepiej oddaje sedno sprawy. Ciała kobiet, ich
seksualność, role społeczne, narzędzia polityki ludnościowej i programów planowania rodziny
oraz zasadniczy temat kampanii o prawa człowieka kobiet są także najważniejszym
instrumentem fundamentalistycznych programów politycznych.”
Na stronie tej pojawia się również “naukowa” rozprawa o czarownicach. Dobre to miejsce dla
tego tematu. Na początku dowiadujemy się ile to niewinnych kobiet pozbawił życia Kościół.
Wreszcie dowiadujemy się jaką to organizację ten Kościół jako żywo przypomina: “Funkcja
ofiarna tych kobiet nie skończyła się wraz ze śmiercią na stosie. W roku 1935 Himmler
powołał do życia Hexen-Sonderkommando mające zbadać historię procesów czarownic i
przygotować grunt pod planowaną na po wojnie rozprawę z Kościołem katolickim, jako
przedstawicielem nie germańskiego światopoglądu. Trudno nie zadać sobie pytania, jak
karkołomnych ideologicznych operacji należało dokonać, aby masowi mordercy, przybierając
pozę oskarżycieli innych masowych mordów, mogli wykorzystać to oskarżenia dla
usprawiedliwienia swych zbrodni?”
No wystarczy tych cytatów. Niedobrze się robi. Myślę jednak, że dokumentacja
przedstawiona tu przeze mnie jest wystarczająca. Nie zamierzam jej komentować. Sądzę, że
każdy czytelnik łatwo sobie odpowiedni komentarz dośpiewa. Tylko proszę nie śmiejcie się z
tego Państwo i nie lekceważcie. Kiedyś to był swego rodzaju folklor. Teraz to prąd, który
przenika tzw. elity w naszym kraju, lobby, które ma wiele do powiedzenia tym bardziej, że
stoją za nim duże pieniądze, mass media i wpływowe osobistości.
I tylko jedna uwaga na koniec. Gdy wasza dorastająca córka zasiądzie za komputerem
sprawdźcie czy nie włącza internetu i czy nie obcuje za jego pośrednictwem z tym, co
rzecznik prasowy Fundacji Batorego nazwał “społecznie użytecznymi inicjatywami” czy
“ambitnymi imprezami kulturalnymi”, z tym, co fundacja ta finansowo wspiera. Ja wiem, że
Państwa córki to zdrowo myślące, rozsądne i niegłupie dziewczęta, ale przecież strzeżonego
Pan Bóg strzeże.
Ktoś powie: “A ja nie mam córki. Czy nie znalazłoby się coś dla mojego syna?” Fundacja
pomyślała i o naszych pociechach rodzaju męskiego. Ma dla nich specjalna propozycję w
internecie. Sfinansowała opracowanie strony www “na temat homoseksualizmu i środowiska
gejowskiego”.

Kosmiczna chała

Nie będę się tu osobiście wyżywał nad filmem „Gwiezdne wojny – mroczne widmo”.
Film uznałem, uznaję i będę uznawał za niebezpieczny z duchowego i moralnego punktu
widzenia (jest po prostu ewidentnie reklamówką propagującą nachalnie ideologię religijną
New Age).
Tym razem chciałem poświęcić uwagę jego wartości artystycznej, a przy okazji ogólnemu
upadkowi kultury, którego jest czytelnym znakiem. Głos oddam tu jednak krytykom
filmowym takiej rangi jak Zygmunt Kałużyński i Tomasz Raczek. Można im wiele zarzucić
(także głoszenie ideologii bliskiej New Age), ale nie można im odmówić wysokiego poziomu
kultury i artystycznego smaku. “Gwiezdne wojny – mroczne widmo” wyraźnie ich zirytował.
Kałużyński w rozmowie obu panów zamieszczonej w nr 41 “Wprost” z v1999 r. stwierdza, że
film jest wydarzeniem marketingowo-handlowym. Raczek pyta go dlaczego nie powiedział
“filmowym”. Na to Kałużyński: “Odkąd istnieje ludzkość (…) nie było tak genialnych
środków do pokazania absolutnie wszystkiego, co się wymyśli. Jednocześnie cała ta wspaniała
maszyna służy treści, która nie tylko jest nędzna, ale wręcz głupia.”
Ostateczny wniosek Kałużyńskiego jest następujący: “Pierwsza część Gwiezdnych wojen to
wydarzenie na rynku gier komputerowych, które bezprawnie wepchnęło się na ekrany.”
Na to Raczek: “Animacja jaka tu zastosowano, nosi znamiona pospieszności i
powierzchowności, co sprawia, że wykreowane postacie poruszają się sztucznie,
przypominając bohaterów gier komputerowych. Kino prezentuje dziś znacznie ciekawsze
efekty niż te, które można zobaczyć w pierwszej części Gwiezdnych wojen”. Kałużyński
dopowiadając stwierdza, że film go znudził bo “ta fantazja cierpi na brak fantazji”. Obaj
dochodzą do wniosku, że w tym wypadku “marketing zabił sztukę”.
Ciekawa jest pojawiająca się gdzieś w środku rozmowy uwaga Raczka, że film pomimo to, że
płytki i prymitywny jest dla wielu widzów za trudny. Raczek przytacza tu następującą
wypowiedź jednego ze słuchaczy radiowych, który powiedział na antenie o treści filmu: “Jest
zbyt trudna; nie czaję o co chodzi”.
No właśnie i tu jest drugi (po ideologii New Age) pies pogrzebany. Kultura rodzącej się na
naszych oczach cywilizacji neopogańskiej jest, i musi być, jak samo pogaństwo, bliższa
jaskini niż temu, co kiedyś nazywało się Europą. Produktem tej kultury są ludzie o poziomie
intelektualnym przedszkolaków i mentalności aborygenów, ludzie, którzy jak te przedszkolaki
i aborygeni potrzebują przede wszystkim bajek (jeżeli nie bajdurzeń), w których jest dużo
strasznych “smoków” i dużo pięknych księżniczek.
“Gwiezdne wojny” są wielkim wydarzeniem marketingowo-handlowym bo stanowią taką
właśnie bajkę.

Mroczne widmo czyli imperium New Age znów atakuje

22 lata temu pojawił się na ekranach film Georga Lucasa “Gwiezdne wojny”.
Film okazał się kasowym “hitem”. Lucas zrezygnował uprzednio z połowy honorarium
żądając w zamian uzyskania praw do wszystkich mogących towarzyszyć filmowi gadżetów
(koszulek, czapek, zabawek, nadruków na opakowaniach itd.). Szybko okazało się, że w ten
sposób podpisał kontrakt stulecia i stał się jednym z najbogatszych ludzi w USA. Zyski z
biletów przyniosły 1,5 miliarda dolarów, a Lucas na gadżetach zarobił 4,5 miliarda.
“Gwiezdne wojny” odbierane były początkowo jako naiwna bajeczka dla dzieci, która różni
się tym od innych bajek, iż jej akcja rozgrywa się w świecie przyszłości naszpikowanym
komputerami, robotami itp. Uznano, że film nie jest szkodliwy nawet dla najmłodszych, bo
nie ma w nim żadnych drastycznych scen, bo wszystko w nim jest czarno-białe, dobre lub złe
(tak, że łatwo odróżnić dobro od zła), bo wreszcie dobro zwycięża.
Długo nie zauważano, że jest to film kultowy, że stanowi on wykład i promocję nowej religii,
która objawiła się początkowo amerykanom pod nazwą New Age.
Z jednej z pierwszych i fundamentalnych prac katolickich o New Age, książeczki kardynała
G. Daneelsa pt. “Nowy Ład, Nowa Ludzkość, Nowa Wiara, New Age” dowiadujemy się, że w
ulotce tego ruchu pojawia się takie zdanie: “Jeśli podobał ci się film Gwiezdne Wojny przyjdź
do nas”.
Gdy przeczytałem, zresztą całe lata temu, książkę Daneelsa i zapoznałem się z tym zdaniem
zrozumiałem wiele. Pamiętam oglądałem “Gwiezdne wojny” zaraz po ich polskiej premierze i
film nie wywarł na mnie żadnego wrażenia. Ot taki sobie, nawet niezły film science fictions
tyle że jakoś udziwniony. Zdziwiło mnie wtedy, że na mojego najbliższego przyjaciela, tak jak
ja zbliżającego się do dwudziestki, film ten podziałał jak narkotyk. Poszedł na niego drugi raz
namawiając mnie bym mu towarzyszył, potem trzeci, czwarty, piąty, szósty. Wreszcie stracił
już rachubę. Wciąż mówił o tym filmie z zachwytem, wręcz miłością. Nie skojarzyłem wtedy
tego z jego dalszymi losami. Wychował się w rodzinie ateistycznej. Nie był nawet
ochrzczony. I nagle, niedługo po obejrzeniu “Gwiezdnych wojen”, stał się człowiekiem
bardzo religijnym, ale w specyficzny sposób. Zwrócił się bowiem w pierwszym rzędzie do
hinduizmu i buddyzmu, potem zainteresowały go religie staroirańska i staroegipska, wreszcie
różne kulty pogańskie. Zaczął też zajmować się astrologią, spirytyzmem. Zauroczył się jogą i
tzw. medytacją transcedentalną. Zainteresował się UFO. Stał się wreszcie wrogiem Kościoła.
Zaczął tropić jego “zbrodnie”.
Teraz wiem, że wszystko to spowodowały “Gwiezdne wojny”. To one otworzyły go na
pogaństwo, wzbudziły w nim tęsknotę do boskości uświadamiając mu, że ta boskość jest w
nim ukryta i że gdy ją wydobędzie stanie się bogiem.
Głównym bohaterem “Gwiezdnych wojen” nie jest Han Solo, Oui-Gon Jinn czy Mace Windu.
Głównym bohaterem tego “Pisma Świętego” neopogan jest Moc – kosmiczna, nieosobowa
boska siła, która ma dwie strony ciemną i jasną. (film wyraźnie prezentuje podstawy teologii
manichejskiej, w której szatan i Bóg są sobie równi). “Niech Moc będzie z tobą” – to
zawołanie z filmu stało się dla wielu tym, czym dla katolików jest pozdrowienie: “Niech
będzie pochwalony Jezus Chrystus”. Kolejni bohaterowie kolejnych filmowych odcinków
“Gwiezdnych wojen” (choćby “Imperium kontratakuje”, “Powrót Jedi”) odkrywają w sobie
Moc i powoduje to, że stają się nadludźmi, że posiadają nadprzyrodzone zdolności, że mogą
dokonywać czynów takich, do jakich zdolni byli tylko bogowie z greckiej mitologii. Tysiące
widzów, którzy zagubili gdzieś swoje chrześcijaństwo albo urodzili się i wychowali poza nim
zaczyna szukać w sobie Mocy. Ludzie ci zaczynają wierzyć, że mogą być tacy jak filmowi
bohaterowie.
Być może, że jest to taki efekt jak ten, który ma miejsce przy serialu “Ostry dyżur”. Tysiące
amerykanów pisze listy do aktora grającego główną rolę z prośbą o porady medyczne. Być
może, że jest to jeszcze coś więcej. Jakiś przekaz do podświadomości. Jakaś manipulacja. A
może kluczem do zrozumienia tego fenomenu jest po prostu to, że film potrafi kusić tak
“profesjonalnie” jak sam Lucyfer. To on przecież namawiał i wciąż namawia człowieka do
tego, by zbuntował się przeciwko Bogu i sam zajął Jego miejsce.
Na ekrany kin na całym świecie wszedł pod koniec 1999 r. kolejny odcinek “Gwiezdnych
wojen” zatytułowany “Gwiezdne wojny-mroczne widmo”. Nikt nie powinien się dziwić, że na
koszulkach, czapkach, książkach, których sprzedaż ma towarzyszyć jego projekcjom widnieć
będzie oblicze, które każdy chrześcijanin łatwo zidentyfikuje jako oblicze szatana.
“Mroczne widmo” ma być filmem nie tylko roku, lecz wręcz wieku. Ma być zapowiedzią, jak
głoszą to hasła reklamowe, wieku XXI. Gazety rozpływają się głównie nad tym, iż jest on
owocem nieistniejącej jeszcze kilka lat temu techniki. Film bowiem w przeważającej mierze
powstał w wyniku zastosowania digitalnej technologii komputerowej, która została tu użyta na
niespotykaną dotąd nigdy skalę. Film jest jedną z najdroższych produkcji w historii kina.
Koszty realizacji wyniosły 120 milionów dolarów. Jest to również film o niespotykanej w
dziejach reklamie. Jego produkcja trwała cztery lata. Przygotowania do niego prawie dziesięć
lat. Miał on wstrząsnąć światem. Przecież, jak można się to dowiedzieć z prasy, Mistrz Yoda
obdarzył Georga Lucasa Mocą, a ten jest przecież nie tylko reżyserem i producentem filmu,
ale również “pełnym autorem”.
Czyżby to w ten sposób, nie w ludzkiej postaci, lecz na taśmie filmowej antychryst miałby
przyjść na ziemię?

Teologia “Gwiezdnych wojen” – uderz w stół i nożyce się odezwą

Ukazaniu się na ekranach kin filmu “Gwiezdne wojny – mroczne widmo”
towarzyszyło pojawienie się w księgarniach książek związanych z tym filmem. Nie udało mi
się zapewne dotrzeć do wszystkich z nich. Naliczyłem ich jednak aż… 44 (słownie:
czterdzieści cztery). Zakupiłem chyba najważniejszą: “Gwiezdne wojny. Część I. Mroczne
widmo” (Wydawnictwo Amber, Warszawa 1999). Jest to powieść napisana przez Terry
Brooksa oparta “na opowiadaniu i scenariuszu George`a Lucasa”. Po tę właśnie książkę, jak
wszystko na to wskazuje, sięgają dziś najchętniej fani “Gwiezdnych wojen”. Tak przy okazji.
Książka ta znalazła się nas dziesiątym miejscu na liście zagranicznych bestsellerów 1999 i
została sprzedana w ilości 26 450 egzemplarzy ( Tak, dla przykładu. “Poezje” Karola Wojtyły
sprzedano w ilości 13 250 egzemplarzy).
Naliczyłem w niej ponad 60 wypowiedzi na temat, głównego bohatera tej sagi – Mocy. Można
powiedzieć, że znalazłem tam kompletny, w zasadzie, wykład teologii Mocy.
Odkrycie Mocy stało się powodem założenia zakonu Jedi: “Zakon Jedi założono tak dawno,
że o jego narodzinach krążyły wyłącznie legendy. Z początku zrzeszał uczonych teologów i
filozofów, którzy dopiero z czasem zdali sobie sprawę z istnienia Mocy, a później długie lata
poświęcili na zgłębienie jej tajników, kontemplację jej znaczenia i wreszcie jej opanowanie.
Zakon z wolna ewoluował i Jedi porzucali stopniowo wiarę we wszechmoc samotnych
medytacji, na rzecz odpowiedzialności społecznej i zaangażowania w sprawy świata
zewnętrznego. Zrozumienie istoty Mocy w stopniu wystarczającym do jej należytego
wykorzystania wymagało czegoś więcej, niż samotnych studiów, wymagało służby
społeczeństwu oraz wprowadzenia systemu, który gwarantowałby wszystkim równe prawa.”
(s. 26-27).
Zobaczmy. W istnieniu zakonu była dwa etapy. Charakterystyka pierwszego odpowiada
“toczka w toczkę” zakonowi Różokrzyżowców (którzy są duchowymi ojcami tak masonerii,
jak New Age). Charakterystyka drugiego jest charakterystyką masonerii, taką, jaka ona sama
siebie przedstawia. Masoneria mówi dziś głośno o swoim planie przejęcia władzy nad
światem i stworzenia Rządu Światowego. Zakon Jedi stanowi fundament już nie tylko Rządu
światowego, ale wszechgalaktycznego.
Co to jest ta Moc? “Moc była pojęciem złożonym, trudnym do ogarnięcia. Wyrastała z
równowagi wszechrzeczy i każde zakłócenie jej przepływu groziło zachwianiem owej
równowagi.” (s. 114) “Moc skrywa tajemnice, które niełatwo jest odkryć. Jest wszechobecna,
przenika wszystko, co nas otacza i wszystkie żyjące istoty są jej częścią.” (s. 50). To
przenikanie nie ma natury wyłącznie duchowej. Jego pośrednikiem są bowiem tzw.
midichloriany: “Midichloriany to mikroskopijne formy życia, istniejące w komórkach
wszystkich żywych istot i zdolne do komunikacji z Mocą”.(s. 194) Pojawiają się one w
szczególnym natężeniu w organizmach ludzi “wybranych”, z którymi żyją w symbiozie.
(tamże). “Mówimy o niej, gdy dwie formy życia egzystują blisko siebie, współpracują i obie
czerpią z tego korzyści. Bez nich życie nie mogłoby istnieć i nie zdawalibyśmy sobie sprawy z
istnienia Mocy. Midichloriany cały czas przemawiają do nas, przekazują nam wolę Mocy.”
(tamże). Ich głos może usłyszeć ten wybrany, który “uciszy własny umysł”.(tamże).
Rycerze Jedi to ludzie, w których, gdy byli jeszcze małymi dziećmi odkryto midichloriany. Są
oni odbierani rodzicom i szkoleni. (s. 51) Rycerze Jedi starają się działać zgodnie z rytmem
Mocy, zrozumieć jej wielowymiarową istotę i, wreszcie, opanować ją. Nie mogą zanadto
zbliżać się do żywej Mocy, lecz maja koncentrować się na jej “jednoczącym aspekcie”. Mają
też kontaktować się “z istotami pochodzącymi z teraźniejszości” i z istotami, które
zamieszkują “tę samą przestrzeń” w przeszłości i przyszłości. (s. 114). Rycerze Jedi dążą do
zespolenia z Mocą (s. 49). Czynią to starając się nie myśleć, koncentrując się na bieżącej
chwili, ufając instynktowi (s. 136), izolując się od otoczenia (s. 141), zanurzając się “w głębi
swojej świadomości” (s. 142). “W świecie Jedi równowaga życia w Mocy stanowiła ścieżkę,
wiodącą do zrozumienia i pokoju”. (s. 173) Gdy to zespolenie osiągnie odpowiedni stopień
nabywają ponadnaturalnych zdolności. Mogą odczytywać cudze myśli i przewidywać
przyszłość. (s. 57). Mogą, używając Mocy, przenosić przedmioty, zatrzymywać ich ruch lub
nawet je niszczyć. (s. 71). Mogą widzieć wszystko z zawiązanymi oczami i to, co znajduje się
za ich plecami czy w innym pomieszczeniu (s. 185). Mogą też wpływać na myślenie innych
ludzi i stosując Moc zmieniać je, naginać do swojej woli, co jednak już nie zawsze im się
udaje. (s. 96).
Moc ma swoją jasną i ciemną stronę. Wyznawcami tej drugiej strony Mocy są w
“Gwiezdnych wojnach” Sithowie: “Pojawili się na scenie przed blisko dwoma tysiącami lat
jako kult wyznający Ciemną Stronę Mocy. W pełni zgadzali się ze stwierdzeniem, że władza,
z której dobrowolnie się rezygnuje, to władza stracona. Bractwo Sithów zostało założone
przez zbuntowanego rycerza Jedi, samotnego odszczepieńca, który tym się różnił od swych
towarzyszy, iż od początku wiedział, że prawdziwa Moc nie leży po stronie światła, lecz kryje
się w mroku.” (s. 112) Zaczął on zgłębiać “Ciemna Stronę Mocy”. “Gardząc ideałami
współpracy i porozumienia, oparłszy się na założeniu, że zdobycie siły dowolnymi sposobami
prowadzi do pełni władzy, Sithowie zaczęli budować swą Moc w opozycji do Jedi.” (s. 112)
Typowy członek bractwa jest “postacią demoniczną”, ma “bezwłosą, gładką czaszkę,
ozdobioną w dodatku krótkimi rogami”. Nad Mocą panuje przynajmniej w równym stopniu,
co rycerze Jedi (s. 162-163).
Rycerze Jedi oczekują na spełnienie przepowiedni zwiastującej “nadejście tego, który
zaprowadzi w Mocy równowagę”. (s. 175) Wszystko wskazuje na to, że tym mesjaszem Mocy
jest będący jednym z głównych bohaterów “Gwiezdnych wojen – mrocznego widma”
dziesięcioletni chłopiec, który nie tylko, że ma we krwi “niewiarygodne stężenie
midichlorianów” i że koncentruje w sobie Moc to, ponadto przyszedł na świat w wyniku
niepokalanego poczęcia. Jego matką jest zwykła, prosta kobieta, a ojcem “essencja Mocy” (s.
175, por. też s. 120).
“Szlachetni” rycerze Jedi nie tylko panują nad Mocą, ale ustalają sami z siebie wszelkie reguły
gry. Podstawowa z nich brzmi wyraźnie: “Cel uświęca środki.”. Dlatego jeden z nich, chyba
“najszlachetniejszy” kradnie, gdy uznaje to za wskazane (s. 122), oszukuje posługując się
Mocą (s. 132) lub stosując ją próbuje wyłudzić potrzebne sobie wartościowe rzeczy (s. 96).
Tyle chyba wystarczy. Przedstawiona wyżej koncepcja jest mieszaniną kabały (do której
przyznają się masoni), manicheizmu, doktryny Różokrzyżowców i teozofii. Podpisałby się
pod nią praktycznie każdy poganin reprezentujący tzw. dojrzałe pogaństwo. Jest to zarazem
jedna z podstawowych wersji teologii, jakie reprezentuje New Age.
Zobaczmy. Moc to absolut, nieosobowe bóstwo, tożsame ze światem (klasyczny panteizm).
Bóstwo to ma w sobie wszelkie boskie moce. Ma nawet jakieś swoje, niejasne zresztą,
przesłanie. Samo jednak z siebie nie może nic. Nie jest przecież osobą. Jego boskość może
zatem uruchomić tylko ktoś inny – człowiek i to wyłącznie człowiek wybrany, który ponadto
jest wtajemniczony (posiada odpowiednią wiedzę – gnosis; stąd gnoza). Człowiek taki staje
się, gdy panuje już w pełni nad Mocą, dosłownie Bogiem. Może on działać zgodnie z naturą
(przesłaniem) Mocy. Może jednak też realizować, posługując się Mocą, swoje własne plany.
Moc-bóstwo nie ma zresztą swojej jednorodnego duchowo-moralnego wymiaru. Ma przecież
jasną i ciemną stronę. Zło jest tu więc przedstawione jako coś realnego, mającego swoje
ugruntowanie w bóstwie, jako coś, co ontycznie (bytowo) jak i moralnie jest równe dobru.
Cóż z tego, że dobro zwycięża wciąż w “Gwiezdnych wojnach”. W każdej chwili może
przecież zwyciężyć zło.
Jasna strona Mocy-bóstwa nazywana “dobrem” reprezentuje opcję, która tylko pozornie jest
tożsama z rozumieniem dobra zawartym w chrześcijaństwie czy choćby kulturze europejskiej.
To “dobro” ma polegać na służbie ludziom. Na czym jednak polega ta służba? Co jest jej
celem? Wszystko wskazuje na to, że nieograniczona niczym wolność człowieka (“Róbta co
chceta.”), a następnie, co już jest logiczne, jego boskość.
Koncepcja Mocy z założenia jednak ogranicza tę wolność i boskość poprzez swoją
programową kastowość. Ludzi dzieli się tam na wybranych i pielęgnujących swoje
wybraństwo (to im należy się pełnia władzy nad światem), wybranych, którzy zagubili swoje
wybraństwo lub nie zostali zaakceptowani przez innych wybranych (mają oni odrobinę lepszy
status niż tzw. zwykli ludzi, bo są szczególnie uzdolnieni) oraz zwykłych ludzi, którym
zostaje, zresztą także dla ich “dobra”,ślepe podporządkowanie się wybranym.
Dodatkowo w ramach zaprezentowanej koncepcji zarysowana jest bluźniercza koncepcja
mesjasza Mocy, która jest naigrywaniem się z największych świętości chrześcijańskich, i
która oczywiście ma całkowicie inną wymowę niż chrześcijańska. Ten moment teologii mocy
świadczy o tym, że jest ona sformułowana właśnie tak, a nie inaczej w celu zwiększenia swej
atrakcyjności w kręgu kultury europejskiej (zwiększenia konkurencyjności wobec
chrześcijaństwa). Jest on zresztą żywcem zaczerpnięty z doktryny Maniego (twórcy
manicheizmu).
Jeśli spojrzeć na teologię Mocy z chrześcijańskiego punktu widzenia należy stwierdzić, że jest
to czystej wody satanizm. Pamiętajmy, że prawdziwy satanizm nie polega na oddawaniu czci
szatanowi, ale na realizacji jego wskazań (“Bądźcie bogami”). Realizacja zaś tych wskazań
jest możliwa tylko po przyjęciu takiej teologii Mocy (lub innej doktryny posiadającej te same
podstawowe “wektory teologiczne”).
“Gwiezdne wojny” to więc dzieło propagandowe, które ma indoktrynować. Głosi pewną
bardzo określoną doktrynę religijną, ale tak niejako przy okazji, mimochodem, nie wprost, w
taki więc sposób, że jego odbiorcy często nie zdają sobie sprawy, że dociera do nich takie
przesłanie i że je przyjmują. Oni po prostu w pewnym momencie uświadamiają sobie, że
zaczęli wierzyć w coś, w co przedtem nie wierzyli, że to ukierunkowało ich zainteresowania i
zmieniło, w konsekwencji, życie. Przypominam, że pierwsze ulotki New Age miały
przyspieszać ten proces przez uświadomienie czegoś odbiorcom “Gwiezdnych wojen”.
Głosiły przecież: “Jeżeli podobały ci się Gwiezdne wojny przyjdź do nas.”
Zauważmy, że ten zabieg propagandowy został dokonany w kontekście dwóch mających
zwiększać jego skuteczność elementów.
Po pierwsze, atrakcyjność “Gwiezdnych wojen”. To nie jakiś nudny wykład teologiczny, ale
czysta rozrywka, pełna przygód, dowcipu, sytuacji wywołujących pozytywne emocje,
budzących uczucie zadowolenia, oszołamiających efektów specjalnych. Zauroczenie filmem
miało pociągać, i często pociągało, zauroczenie jego teologicznym przesłaniem.
Po drugie, teologia ta została sformułowana w pewnej, wyraźnej opozycji do propozycji
chrześcijańskich. Chrześcijaństwo proponuje obowiązek, cierpienie, wyrzeczenie, ascezę,
trud, który owocuje, ale po spełnieniu wielu wymagań. Tu proponuje się coś prostego i
łatwego, coś, co jest dosłownie na wyciągnięcie ręki, coś, co nie wymaga rezygnacji z
niczego, żadnego prawie trudu, a zarazem coś, co daje efekty natychmiast i to, jakie efekty –
pewne nadprzyrodzone zdolności i umiejętności, ostatecznie boskość.
Gdy ukazał się w “Naszym Dzienniku” pierwszy mój artykuł na temat “Gwiezdnych wojen”
redakcja zawiadomiła mnie, że przyszło wiele listów od oburzonych fanów tego “arcydzieła”.
Zdziwiłem się. Myślałem dotąd, że czytelnicy “Naszego Dziennika” rekrutują się z
ortodoksyjnych środowisk katolickich. Okazuje się, że się jednak nie myliłem. Listy były od
tych, którzy mój artykuł odkryli w internecie (jest tam obecny “Nasz Dziennik”) poszukując
materiałów dla siebie (a więc zbierając wszystko, co dotyczy ukochanej sagi).
Listy te przeważnie zawierały wiązanki najbardziej wulgarnych przekleństw, obraźliwe uwagi
pod moim adresem i adresem redakcji. Wyrażały też zdziwienie, że można nie kochać
“Gwiezdnych wojen”. Fakt, iż wystąpiłem przeciwko nim większość z autorów listów
próbowała sobie (i innym) tłumaczyć w ten sposób, że jestem jakimś niekompetentnym
prostakiem i oszołomem. Pojawiło się tam też jednak kilka bardziej racjonalnych uwag.
Przyjrzyjmy się kilku z nich.
Pan X (zastrzegł sobie anonimowość) stwierdza, że “szkaluję jego ulubiony film” i próbuje
udowodnić, że przesłanie “Gwiezdnych wojen” da się pogodzić z chrześcijaństwem, a
zauroczenie nimi nie prowadzi do przyjęcia jakiejś nowej opcji religijnej.( o tym, że ten film
“jest nieszkodliwy” pisze wielu autorów listów powołując się na swoje osobiste
doświadczenia – “Oglądałem film wielokrotnie. Jestem nim zafascynowany, ale nie zmienił
on moich poglądów religijnych.”; “Nie spotkałem nikogo, kto by zmienił swoje poglądy
religijne po obejrzeniu Gwiezdnych wojen”. Pan X pisze tak: “Otóż jasna strona mocy NIE jest
stawiana na równi z ciemną. Przykład? Proszę: mistrz Yoda w odpowiedzi na pytanie swojego
ucznia “czy ciemna strona mocy jest silniejsza od jasnej?” mówi, że NIE JEST JEDYNIE
ŁATWIEJSZA. A zatem czy można nazwać to stawianiem na równi? Oczywiście, że nie.”
Odpowiadam: Oczywiście, że tak. To, że nie jest silniejsza i że jest łatwiejsza nie oznacza, że
jest słabsza. Zwykła dwuwartościowa logika tego uczy. Pan X dodaje, że dobro zwycięża w
filmie zło więc jest silniejsze. Powtarzam. Te zwycięstwa nie wynikają z jakiejś jego
strukturalnej przewagi, ale wyszkolenia Yedi i łutu szczęścia. Zawarty w “Gwiezdnych
wojnach” opis teologiczny jest jednoznaczny (patrz wyżej). Pan X polemizuje też z moją tezą,
że bohaterowie filmu odkrywając w sobie moc podobni są do greckich bogów. Mówi, że, po
pierwsze, tylko, kilka osób w sadze dysponuje Mocą, a, po drugie: “moc nie jest siłą
wewnętrzną człowieka, jest siłą, która przenika wszechświat, siła trudną do sprecyzowania,
siłą, która tworzą wszystkie organizmy żywe. Jest to zasadnicza różnica.” Jaka różnica? Czym
od boga różni się człowiek, który może nim się posługiwać, kiedy chce? Czyż ten człowiek
nie jest kim większym niż bóg? Tak, przy okazji. Tadeusz Cegielski, obecnie Wielki
Namiestnik polskiej masonerii rytu szkockiego tak charakteryzuje maga-kabalistę (kabała to
fundament doktryny masońskiej) – “ten, który dąży do zapanowania nad bytem”; “ten, kto
zdobywa kreacyjna moc Najwyższego”.
Pan X pisze: “zdrowy psychicznie człowiek nie jest na tyle naiwny (żeby nie powiedzieć
głupi), aby pod wpływem jakiegokolwiek filmu stracić poczucie rzeczywistości i mylić
rzeczywistość z fikcją wziętą z ekranu.” Proszę Pana. Tysiące ludzi pisze każdego tygodnia do
aktora grającego główną rolę w serialu “Ostry dyżur” z prośbą o poradę medyczną. Oni
wyraźnie mylą fikcję z rzeczywistością. Proszę Pana. skąd w takim razie biorą się sekty
głoszące najbardziej zwariowane doktryny? Czy ci ludzie nie mylą fikcji (niekoniecznie
filmowej) z rzeczywistością? Cała istota satanizmu polega na myleniu fikcji z
rzeczywistością.
Pan X oburza się, gdy piszę o koszulkach, na których widnieje postać Dartha Maula z rogami
– wcielenie zła i mówię o praktycznym upowszechnianiu przez nie satanizmu. Stwierdza:
“owszem Darth Maul jest postacią sztandarową nowych „SW: E1″, ale proszę zauważyć, że
pod koniec filmu zostaje zniszczony! Pokonany przez dobro, przez prawych ludzi. Czy to
umknęło pańskiej uwadze?” Co z tego, że został zabity? Czy jednak, w istocie został
pokonany? Iluż świętych zostało zamordowanych, zginęło męczeńską śmiercią? Czy to
oznacza, że zostali pokonani? Ile osób ich dziś czci? Czyż nie warto się zastanowić nad tym,
dlaczego produkuje się i, co za tym idzie, sprzedaje tysiące czy nawet miliony koszulek z
podobizną Złego. Dlaczego ludzie, przede wszystkim młodzi, je zakładają? Gdyby potępiali
zło nie nosiliby dosłownie na sercu jego podobizny. Co spowodowało ich zauroczenie złem?
Czy nie “Gwiezdne wojny”?
Pan X pisze wreszcie o tym, że w filmie prezentuje się “PRAWDZIWE DOBRO”: “Gwiezdne
wojny to saga bajkowa, fantastyczna, głosząca czy się to komuś podoba czy nie, idee dobra.
Ukazanie postaci wspaniałych władców (królowa Amidala), dzielnych, broniących do końca
swoich PRAWYCH ideałów rycerzy (…), a także o sile przyjaźni (…), miłości i chęci
walczenia za nią. A co najważniejsze(…), zło przegrywa.”
Na charakter “dobra” przedstawianego w “Gwiezdnych wojnach” zwróciłem tu już uwagę.
Można jeszcze dodać, że każda sekta zaczyna od prezentacji jakiegoś dobra (np. podejmuje
działalność charytatywną), by później łatwiej usidlić ludzi. Dziś, co pokazuje przykład Pana
X, wielu ludzi nie do końca już zdaje sobie też sprawę z tego, co tak naprawdę dobrem w
istocie jest, a co nie. Nie sama miłość jest dobrem. O tym czy jest ona związana z dobrem (czy
jest naprawdę miłością) świadczą jej owoce. Można pomagać ludziom, bo się coś od nich chce
albo po to, by później się tym przechwalać lub by, po prostu dobrze się czuć. To nie jest
dobro.
Autorzy pozostałych listów nie wnoszą innych argumentów. Warto jedynie zwrócić uwagę na
sposób ich myślenia. Tak więc np. Pan A.Z. pisze: “Proszę pamiętać też, że taki
przedstawiciel Buddyzmu może myśleć o pańskim Bogu to samo, co pan o jego, a każdy z
was będzie zaklinał, że jego Bóg jest prawdziwy. Każdy ma swojego Boga, bo każdy z nas
jest inny.” To zdanie mnie nie dziwi w kontekście następującej wypowiedzi Pana A. Z.: “Ja
sam Gwiezdne wojny oglądałem już wiele razy, tak często, że nie jestem w stanie powiedzieć
dokładnej liczby seansów.” To zdanie to klasyczny przykład twierdzenia wchodzącego w
skład doktryny satanistycznej. Cóż bowiem takiego twierdzi w nim Pan A.Z.? Twierdzi, że to
człowiek określa Boga, a nie Bóg człowieka, a więc, że to człowiek jest tym właściwym,
prawdziwym Bogiem. Ktoś powie – Pan A. Z. jest po prostu ateistą. Czyż jednak ateizm nie
jest często drogą na skróty do satanizmu? Wystarczy, że ateista poogląda sobie “Gwiezdne
wojny”.
Pan D.W. pisze zaś: ”Sam jestem wielkim zwolennikiem gwiezdnej sagi pt. Star Wars. (…)
Jeśli przyjąć punkt widzenia pana Krajskiego, to należałoby przywrócić system totalitarny
(przykład np. Iranu), gdzie cenzura jest wszechobecna. A może panu Krajskiemu marzy się
powrót do czasów, kiedy Kościół miał olbrzymi wpływ na to, co działo się wokół. (…) A o ile
się nie mylę to podstawą wiary chrześcijańskiej jest głoszenie Prawdy.”
Czy ja proponowałem zdjęcie filmu? Ja tylko przed nim ostrzegałem. I to właśnie w imię
prawdy, w obronie ludzkiej wolności, którą film ten próbuje zabrać poprzez indoktrynację.
Pani A. H., studentka dziennikarstwa, stwierdza zaś, że “Gwiezdne wojny” to dobry sposób na
zarobienie pieniędzy, a to przecież jest celem wszystkich, także “Naszego Dziennika”, a kto
ma pieniądze ten jest szczęśliwy, więc czego się tu czepiać.”
Ciekawa jest wypowiedź osoby podpisującej się jako Dr Deadman: Musimy pamiętać o tym,
że to nie Lukas zrobił film na użytek NEW AGE, tylko organizacje działające w “duchu
nowej ery” wykorzystały, nie mając do tego prawa, świat Gwiezdnych Wojen na swój własny
użytek i do sobie znanych celów.” Tu ręce opadają. Jest to bowiem próba ignorowania
oczywistych faktów.
Jeżeli tak mają myśleć następne pokolenia dziennikarzy to ja dziękuję.
Zdumiewający jest ładunek emocjonalny włożony przez autorów listów w ich treść. Oni się po
prostu, jak mówi to młodzież, pienią. Tak jakbym ugodził ich w najczulsze miejsce lub bluźnił
przeciwko ich Bogu.
Przykłady: “W tym, co pan Krajski napisał można powiedzieć, że jest tylko ziarnko prawdy.
Reszta to stek bzdur.” (D.W.); “Czy nie zastanawiał się pan nad wizytą u jakiegoś specjalisty,
proponuję psychiatrę.”; “Jak można pisać takie brednie?” (M. K.); “Ten tekst o Star Wars z 21
września to jakiś oszołom nawiedzony, idiota pisał chyba.” (Matrix), itp.
Zobaczmy te listy, ta zawarta w nich agresja, brak w nich argumentów racjonalnych, zachwyt
nad filmem, przywiązanie do niego jak do jakieś świętości to dobre świadectwo prawdzie,
prawdzie o tym, że film “Gwiezdne wojny” jest filmem niebezpiecznym, wywołującym
zmiany w myśleniu i nastawieniu do świata. Jest, i chyba nikt już temu nie zaprzeczy po
zapoznaniu się z wyżej przedstawionymi dowodami, filmem propagującym jedną z bliskich
satanizmowi wersji dojrzałego pogaństwa.
Potwierdza to, dodatkowo, list czytelnika wydrukowany w “Naszym Dzienniku” w dniu
2.11.99 r. będący reakcją na moje artykuły o “Gwiezdnych wojnach” Czytelnik ten pisze,
między innymi: “Uważam, że w większości spraw się Pan nie myli. Osobiście jestem fanem
“GW” i wszelkie porównania będę opierał o swoją osobę Film zainteresował mnie około 6 lat
temu. Od tamtego czasu moje życie znacznie się zmieniło. Ściany mam obklejone plakatami,
kubki w kształcie bohaterów etc. Zmieniło się także moje patrzenie na świat. Zacząłem
zachowywać się jak bohaterowie Sagi. Zacząłem uważać siebie za kogoś lepszego (nie chodzi
mio to, że traktowałem siebie jak Jedi, ale patrzyłem na wszystkich z lekką pogardą). Pana
Boga zacząłem wyobrażać sobie w postaci starca w czarnym kapturze. Każdą wolną chwilę
wykorzystywałem na obmyślanie dalszych przygód bohaterów. Nawet z jednym z nich się
utożsamiłem. Obecnie, gdy oglądam “GW” i widzę swojego bohatera, odnoszę wrażenie, że to
ja sam. Najgorsze jest to, że zacząłem patrzeć w gwiazdy. Ogarnął mnie żal, że nie mogę się
wyrwać do tamtego świata. Piszę to całkowicie poważnie. Jestem wrażliwcem,
cienkoskórnym, i na pewno wielu fanów takich jak ja nie ma (na szczęście). Ostatnio
oglądałem w kinie “Mroczne widmo” (byłem na tym 4 razy). Muszę Panu przyznać rację, że
zafascynował mnie Darth Maul (bardziej postać Qui Gon Jinna, ale zaraz po nim Sith). Wyda-
wało mi się to normalne, ale jak patrzę na to z “zewnątrz”, to dochodzę do wniosku, że coś nie
tak się ze mną stało. Byłem człowiekiem religijnym, kochającym Boga. Dzisiaj dalej
chodzę do kościoła, lecz jest to tylko obecność ciałem. Duchem jestem w świecie “GW”. Pana
artykuł “otworzył mi oczy”. Niestety, mając już świadomość, czym jest ten film, nie potrafię o
nim zapomnieć, l choć chciałbym z powrotem kochać Boga, a nie siebie, nie jestem w stanie
tego dokonać. Przynajmniej na razie. Tak więc Pana artykuł mówi prawdę. Ja jestem na to
żywym przykładem.”
Cóż można radzić. Jeżeli ktoś oglądał już “Gwiezdne wojny – mroczne widmo” lub chce
koniecznie obejrzeć film o gwiezdnych wojnach proponuję udać się do najbliższej
wypożyczalni video i wypożyczyć za 2 złote film Mela Brooksa pt. “Kosmiczne jaja”. Jest to
kpina z “Gwiezdnych wojen”, kpina trochę złośliwa, zabawna, ujawniająca przy okazji cały
prymitywizm i śmieszność przesłania “wielkiej” sagi. Będzie to, z pewnością, dobra odtrutka,
a zarazem lekarstwo dla tych, którzy pogańskie bajki traktują poważnie.

Zakończenie

Tak. Pogaństwo ma wiele twarzy. Masoneria to pogaństwo. “Społeczeństwo otwarte”
to pogaństwo. Teozofia i aotropozofia, jak również każde odwoływanie się do tych “nauk” czy
poważne ich traktowanie to pogaństwo. Globalizm to pogaństwo. Feminizm to pogaństwo.
“Niech Moc będzie z tobą” – to pogaństwo.
I cóż z tego? To tylko “świat”, ten świat. “Nie miłujcie świata – mówi Św. Jan – ani tego, co
jest na świecie!” Dlaczego? “Wszystko bowiem, co jest na świecie (…) nie pochodzi od Ojca,
lecz od świata. Świat zaś przemija, a z nim jego pożądliwość; kto zaś wypełnia wolę Bożą, ten
trwa na wieki.”

ligaswiata, dydymus, badzinny

LIGA ŚWIATA : Bądź Inny !

Mój Program

Liga Świata

ligaswiata, dydymus, wojciechdydymski